
Dołącz do Premium – czytaj całe teksty! >>
Zakończyła się epoka Znicza Basket na zapleczu ekstraklasy. Klub z Pruszkowa od roku 2005 – jako drugi po Sokole Łańcut – najdłużej i nieprzerwanie grał na jednym poziomie rozgrywek. Pruszkowianie w tym sezonie wygrali tylko 8 z 32 meczów i zajęli ostatnią pozycję w tabeli Suzuki 1LM, spadając do drugiej ligi.
Już przed sezonem 2021/22 pojawiły się głosy, że drużyna kontynuująca wielkie tradycje może zniknąć z męskiej, ligowej koszykarskiej mapy Polski. Przedstawiciele pruszkowskiego klubu nie wiedzieli bowiem, czy uda im się w ogóle wystartować.
Dotychczas, mimo relatywnie niskiego, a dokładniej najniższego budżetu w lidze – bo ten, ze środków publicznych oscylował w granicach 700 tys. PLN – udawało się podtrzymać płomień Znicza, a nawet świetną postawą sprawić niejedną niespodziankę, nie bez powodu aż pięciokrotnie otrzymując wyróżnienie in plus. Choć finalnie Znicz przystąpił do rozgrywek, wiadome było, że już przygasa.
Na lodzie
[ihc-hide-content ihc_mb_type=”show” ihc_mb_who=”2,3,4″ ihc_mb_template=”1″ ]
Hala Znicz pomieści 3000 widzów. Chłód. To jedno z pierwszych i najbardziej trafnych określeń obiektu mieszczącego się przy Bohaterów Warszawy. Nic dziwnego, skoro kiedyś mieściło się tam lodowisko.
– Wszyscy się śmieją, że to najzimniejszy obiekt. Nie bez powodu. Mieliśmy tu kiedyś sekcję hokeja. Na początku wczesnych lat 90-tych była tu istna ruina. Przerobiono go na halę sportową, bardziej koszykarską, co związane było z sukcesami Mazowszanki. Od czasów oddania budynku, bodajże w 1997 roku, kiedy w trakcie otwarcia była awaria energii elektrycznej w mieście i ówczesny prezydent Kwaśniewski czekał ponad godzinę na rozpoczęcie meczu, w hali nic się nie zmieniło. Wszystkie kosze pamiętają tamte czasy.
Aktualnie w obiekcie trenują też dziewczyny, grupy młodzieżowe piłki nożnej, sporty walki, była też akrobatyka. I to wszystko równolegle z treningami koszykarskimi. Wówczas parkiet dzielono na kilka części. Stalowa Wola miała swoją specyficzną halę z paprotkami, Tarnobrzeg z kotarą… – i można by wymieniać. Ale klimat w mieście był chyba bardziej przychylny– opowiada nam osoba będąca blisko klubu.
– My do tej temperatury przywykliśmy do tego stopnia, że gdy jechaliśmy na mecz wyjazdowy i w hali panowały normalne warunki, ciężko było nam pracować, męczyliśmy się bardziej niż u siebie – wtrąca z sentymentem kapitan zespołu, Adrian Suliński.
Klub po tylu latach gry w I lidze, ponownie znalazł się na lodzie. W obiekcie wypełnionym smutkiem i żalem po spadku, może być teraz jeszcze chłodniej.
– Do tej pory wystarczało na granie na tym szczeblu, aby udawało nam się funkcjonować. Był sezon, kiedy wybuchła pandemia, pojawiła się niepewność graczy, szukanie innych opcji. Częściowo konfiguracje personale zgrały się w odpowiedni sposób, było też trochę szczęścia – gdy zespół miał niesamowitą serię, zdecydowanie łatwiej się grało. Gracze byli przeważnie lokalni, wyciągani za naprawdę niewielkie pieniądze. Zarobki w obecnym sezonie 2021/22 nie przekraczały z dojazdem – bo niektórzy gracze mieli je refakturowane – 28,5 tys. PLN brutto miesięcznie. Ciężko z takim budżetem uczestniczyć w rozgrywkach, prawda? Poza trenerem, wszyscy pracownicy klubu pracowali społecznie. Chcieliśmy spróbować, mając świadomość, że być może się uda. Wszyscy widzieli, dlaczego tak jest. Z pustego to i Salomon nie naleje. To chyba odzwierciedlało ogólny upadek seniorskiego sportu w Pruszkowie – opowiada sympatyk klubu.
– W tym sezonie frekwencja może nie była największa, ale zainteresowanie było większe niż ma to miejsce w niektórych klubach. Nawet, gdy wszyscy wiedzieli, że zespół spada z ligi i nie wszyscy być może będą ryzykować zdrowiem w imię bliżej nieokreślonej przyszłości, na trybunach wciąż byli kibice.
Zainteresowanie było momentami większe niż w innych pruszkowskich dyscyplinach. Ślad za tym zainteresowaniem nie szedł jednak z większymi środkami i wystarczającym wsparciem finansowym. Może i to nieudolność klubu, natomiast klimat w mieście nie był sprzyjający. W roku 2012 klub z miasta otrzymywał 160 tys. PLN na młodzieżową koszykówkę. 10 lat później – 120 tys. PLN. Wiele konfliktów w mieście odbijało się na sporcie. Mimo że jesteśmy w zagłębiu pracy, nie wszyscy są zainteresowani sponsorowaniem koszykówki – dodaje.
Walka o przetrwanie
Wieloletnim prezesem klubu był Mirosław Krysztofik, ale w ubiegłym roku zrezygnował z tej funkcji. Nowym prezesem na czas dokończenia sezonu został Adam Wall – z gwarantem, aby zawodnicy czuli, że klub nie wycofuje się z rozgrywek.
Po tym, jak trener Andrzej Kierlewicz przeniósł się do warszawskiej Polonii, klub szukał następcy. Kandydatów było kilku, jednak to związany już przedtem z Pruszkowem Michał Spychała, wiedząc, że klub stąpa po cienkim lodzie, zdecydował się spróbować jak najdłużej utrzymać go na powierzchni.
– Wiedziałem, że będzie ciężko. Podszedłem do tego ambicjonalnie i sentymentalnie, z głęboką wiarą, że mimo wszystko uda mi się stworzyć zespół, który zdoła utrzymać się w lidze, bo to był cel podstawowy. Miałem świadomość, że wszystko musi zagrać, żeby to się udało. Niestety, nie wszystko potoczyło się po naszej myśli – zauważa Michał Spychała.

Kontuzje, możliwości finansowe, konkurencja, brak doświadczenia, a być może chemia? – można gdybać, co najbardziej przyczyniło się do tego, że w Zniczu wyczerpało się szczęście.
– Na początku było dużo niepewności. Można było zastanawiać się dlaczego, skoro w ostatnich latach wyglądało to naprawdę nieźle. Dzięki determinacji członków zarządu, udało się to poskładać, na tyle ile było to możliwe. W mojej ocenie, kluczowa była organizacja normalnych treningów, abyśmy chociaż mogli zagrać 5na5. Takiej możliwości nie mieliśmy. Sądzę, że nasze charaktery na boisku nie do końca się zgrywały. W szatni mówiliśmy, że atmosferę mamy na awans, tylko nie mieliśmy tych zwycięstw. Może zabrakło integracji, aby każdy mógł powiedzieć, co go boli? – zastanawia się Suliński.
Trener Spychała po analizie stwierdza, że miniony sezon podzieliłby na 3 etapy – Przygotowania, budowa zespołu, ułożenie wszystkich elementów, aby to ruszyło i rozpaliło iskrę, to jedno. Nie mieliśmy do dyspozycji Karola Kamińskiego, a potem było coraz trudniej. W kilku meczach zabrakło niewiele, ale jednak były to porażki. Z każdym kolejnym spotkaniem wszystko w nas podupadało. Po dobrych momentach, jak sensacyjna wygrana w Łańcucie, kontuzja Szymona Walczaka rozpoczęła kolejny etap. Byliśmy zdekompletowani jeżeli chodzi o treningi, nie mieliśmy jak trenować. Przez większość rundy niekiedy mieliśmy do dyspozycji 8-9 zawodników. Z treningów wyciągaliśmy tyle ile mogliśmy, a zarząd robił wszystko żeby wzmocnić zespół.
– Gdy do gry powrócił Walczak, dokonaliśmy wymiany Karola Dębskiego za Łukasza Ubernę, udało nam się znaleźć Antka Michalskiego. I dopiero wtedy skład był kompletny, jak na nasze możliwości. Żałuję, że nie było tak od sierpnia. Początek drugiej rundy dał nam wiarę i płomień nadziei. Trenować taktykę, technikę, współpracę, obronę – to można udoskonalać. Natomiast pracowanie z podupadłym mentalem, to było najtrudniejsze, z czym musiałem walczyć. To się tylko nawarstwiało. Każdy czuł, że spadek jest coraz bliżej, matematyki nie dało się oszukać. Niestety, to nie jest łyżwiarstwo figurowe, aby ktoś przyznawał nam oceny za styl. W wielu meczach pokazaliśmy się dobrze, ale zawsze to tylko jeden punkt. Liga okazała się wyjątkowo trudna i równa, konkurencja w pierwszej rundzie zrobiła spory handicap – argumentuje dalej.
– Jest mi bardzo przykro, że tak to się kończy. Chciałem podziękować tym, którzy sprawili, że w ogóle mieliśmy możliwość wystartować i mieliśmy szansę przynajmniej spróbować. Głęboko wierzę, że będą robili z jeszcze większą pasją wszystko, aby koszykówka na tym poziomie jak najszybciej wróciła do Pruszkowa. Dziękuję również kibicom, którzy zdawali sobie sprawę z tego, jak jest. Byłem w szoku, że wciąż byli z nami. Chyba chwilami wierzyłem mniej niż oni, że nam się uda. To było bardzo budujące. Chciałbym docenić także pracę młodych chłopaków, którzy poza pracą ze mną, pracowali też sami. Będę im mocno kibicował, aby ten sezon, mimo smutnego zakończenia, nie był dla nich stracony. Niektórzy udowodnili, że zasługują, aby grać na tym poziomie. Mogę jeszcze tylko przeprosić. Robiłem wszystko co mogłem i jak najlepiej potrafię. Liczyli na mnie. Trochę nam jednak zabrakło. To mój pierwszy spadek, będę musiał to jakoś przeżyć i pomyśleć co dalej – przyznaje szkoleniowiec.
Pierwsze odczucia?
– Mętlik w głowie. Gonitwa myśli, od momentu, kiedy założyłem trampki na nogi i mogłem występować w pierwszej drużynie, odejście, późniejszy powrót do zespołu, do naszego nieszczęsnego spadku. Mówi się, że gdy się umiera, to człowiek widzi pewne urywki z całego swojego życia. Może zabrzmi to śmiesznie, ale coś podobnego miałem teraz, kiedy spadliśmy z ligi. Ta myśl, że czeka nas taki koniec była z nami już od pewnego czasu. Mam w głowie jednak wiele dobrych momentów. Gdy słyszę „Znicz Basket”, będę widział to, co było pozytywne, całą moją przygodę z koszykówką. Żaden klub nie był dla mnie tak ważny. Dla mnie to coś więcej niż kolejna drużyna. Jako kapitan, biorę wszystko na siebie, pierwszy podnoszę rękę do góry – wyznaje Suliński, który pierwsze kroki stawiał właśnie w Pruszkowie.
Czy Znicz ponownie zapłonie?
Członkowie stowarzyszenia na początku maja będą decydować, kto wejdzie w skład zarządu. Czy zostanie tylko koszykówka młodzieżowa, druga liga, czy seniorska koszykówka całkowicie wygaśnie?
– Na ten moment jest jeszcze za wcześnie, by to rozstrzygać. Wszystkie zobowiązania względem wierzycieli zostaną wypełnione, nie mamy również żadnych opóźnień wobec zawodników. Zaległości są, ale terminowe. Wszystkie środki są zabezpieczone – słyszymy z klubu.
Te słowa potwierdził również kapitan zespołu, podkreślając, że wszyscy od lat rozliczani są na bieżąco. Niewykluczone, że ten wspomoże klub nie tylko swoją grą.
– Gdy szukano ludzi do zarządu, zgłosiłem się. Chciałem pomóc, chociaż mogę jeszcze pobiegać po boisku. Ale trzeba zacząć od podstaw. Zobaczymy, co przyniesie przyszłość, czy Znicz jeszcze zapłonie na dobrym poziomie – kończy Suliński.
Pamela Wrona, @Pamela_Wrona
[/ihc-hide-content]