Dołącz do Premium – czytaj całe teksty! >>
Żeby była jasność, warto od razu, w pierwszych słowach listu wyłożyć kawę na ławę: nie znoszę Los Angeles Lakers.
Tytułowe zdjęcie, które wykonałem swego czasu przed wejściem do jednego z pubów w Portland, o moim stosunku do klubu z LA mówi wszystko. Jako nieuleczalnie wierny kibic Trail Blazers, zainfekowany w czasach gdy Drexler i Porter walczyli o prymat na Zachodzie z Magikiem i Worthym, nigdy nie miałem szans znosić Los Angeles Lakers.
Ten hollywodzki uśmiech Magika, gdy Lakers (oczywiście, że jednym punktem) ograli Blazers w decydującym, szóstym meczu finału Zachodu wiosną 1991 roku. Po tylu latach już nie pamiętam, czy to tylko wytwór wyobraźni ówczesnego nastolatka, czy też faktycznie komentatorzy stacji Screensport twierdzili, że to „twardzi i nieustępliwi” Blazers w powszechnie oczekiwanym finale z Bulls – mając już w dorobku doświadczenia finałowe sprzed roku i przewagę własnego parkietu– byliby faworytem.
To podanie Kobego i te rozłożone ręce Shaqa po alley-oopie w finale Zachodu 2000, gdy w ostatniej kwarcie Blazers roztrwonili, przy akompaniamencie jedynych słusznych gwizdków sędziów, kilkanaście punktów przewagi i zaprzepaścili największą szansę na pierścień od 1977 roku.
Mało?
Ta perfekcyjna obrona Rubena Pattersona. Ten wyraz twarzy Zacha Randolpha…
Zaloguj się aby zobaczyć dalszą część wpisu!Treść dostępna tylko dla
Użytkowników Premium!