Prezentowana na naszych łamach „Strefa Chanasa” udowodniła, że kibice PLK i czytelnicy PolskiKosz.pl bardzo lubią wspominać stare, dobre czasy PLK. Do tego trendu postanowiłem przyłączyć się i ja, gdyż jak być może niektórzy z czytelników wiedzą, naście lat temu, zanim ostatecznie „rynek zweryfikował mnie negatywnie”, przeżyłem sporo ciekawych sytuacji związanych ze współpracą z klubami PLK, a także trenerami i działaczami. Wspomnienia rozpocznę jednak od przygody zagranicznej.
Pobudka śpiochu!
Jest sobota rano, małe śledztwo pokazuje, że 21 października 2006 roku. Zazwyczaj myśli krążą wtedy albo wokół piątkowej nocy, albo zasłużonego weekendu. Nagle jednak odzywa się telefon z dziwnym numerem zagranicznym i błyskawiczną pobudkę funduje rozmówca z dalekiej Turcji, którego angielski akcent jest jeszcze gorszy od mojego.
– Pan Malinowski? Dzwonię z Efesu Pilsen Stambuł. Chcielibyśmy, by nagrał Pan nam i wysłał DVD z jutrzejszym ligowym meczem drużyny z Sopotu – słyszę w słuchawce od jednego z asystentów trenera Oktaya Mahmutiego.
[ihc-hide-content ihc_mb_type=”show” ihc_mb_who=”1,2,3,4,5″ ihc_mb_template=”1″ ]
Październik 2006 roku to już były czasy, gdy płyty DVD wyparły kasety VHS, ale ściąganie meczów z internetu czy serwerów FTP jeszcze nie było bardzo rozpowszechnione. Podobnie rzecz się miała z serwisem Synergy Sports, którego sekcja z meczami z Europy dopiero raczkowała. Nic zatem dziwnego, że szykujący się do rozpoczynajacego Euroligę meczu przeciwko mistrzowi Polski, trenerzy Efesu Pilsen Stambuł mieli spore problemy ze scoutingiem zespołu z Sopotu.
Sezon 2006-2007 był też pierwszym rokiem kontraktu PLK z Polsatem, co dodatkowo utrudniało sprawę klubom zagranicznym. Osoby niebędące obywatelami naszego kraju nie mogły posiadać dekoderów Polsatu, a zarejestrowany na mnie egzemplarz dopiero miał zostać wysłany do Barcelony. To właśnie w stolicy Katalonii prężnie działał (i chyba wciąż działa) serwis sprzedający klubom z całego świata zamówione przez nich mecze.
Stamtąd też działacze ze Stambułu otrzymali na mnie namiary i w poniedziałek, z płytą w plecaku, udałem się na Okęcie, by przekazać płytę pracownikowi tureckich linii lotniczych. Na miejscu okazało się jednak, że nie dogadaliśmy się, co do godziny odlotu i samolot odleciał bez najważniejszej przesyłki. Z tego co pamiętam, to od początku nie wchodziła w grę też przesyłka kurierem.
– Co teraz? – spytałem się asystenta trenera, gdyż wiedzieliśmy, że był to jedyny tego dnia bezpośredni lot do Stambułu.
Propozycja nie do odrzucenia
W tureckim klubie musiała zostać przeprowadzona błyskawiczna narada., gdyż po kilkunastu minutach zaproponowano mi… bym jeszcze tego samego dnia przyleciał z płytą do Stambułu. Nie zaliczam się raczej do osób poszukujących przygód, zatem pomysł uznałem za absurdalny. Turcy jednak nie rezygnowali i po którymś z rzędu telefonie, zaproponowali mi, że sfinansują mi nie tylko przelot, ale też pobyt w mieście do piątku.
– „KONIECZNIE MUSIMY MIEĆ TĘ PŁYTĘ JESZCZE DZISIAJ” – powtarzali nieustannie.
To złamało mój opór i za około sześć godzin wyleciałem do Stambułu, z krótkim międzylądowaniem w Kolonii. Wcześniej czekała mnie jeszcze seria zabawnych rozmów z siostrą, która, gdy poprosiłem ją, by zaczęła mnie pakować. Nie mogła uwierzyć w całą sytuację, Na lot na szczęście zdążyłem.
Na miejscu wszystko było dobrze zorganizowane i po krótkim uzgodnieniu, co dokładnie mogę brać na klubowy rachunek, a co będzie przesadą, przekazałem płytę i rozpocząłem nieplanowane zwiedzanie Stambułu. Odmówiono mi tylko spełnienia jednego życzenia. Trener Oktay Mahmuti nie zgodził się, bym mógł obserwować trening pierwszego zespołu. Najwyraźniej obawiał się, że będę podwójnym agentem.
Uszy jak Dylewicz
Miałem za to okazję pojawić się na zajęciach najstarszej grupy juniorskiej Efesu. Wrażenie zrobiło to, że prowadziło je trzech-czterech szkoleniowców, zupełnie inny standard niż w Polsce. Jeszcze większym szokiem były kary fizyczne dla zawodników w postaci ciągnięcia ich za uszy. Akurat to przypominało mi się w kolejnych latach za każdym razem, gdy obserwowałem grę Filipa Dylewicza, czy Lebrona Jamesa.
Po treningu wytłumaczono mi, że główny trener był akurat bardzo niezadowolony z ostatnich występów zespołu. Potwierdzały to też biegane przez zawodników linie w ilości takiej, której nie powstydziłby się trener Mihailo Uvalin (jeszcze wtedy mi nieznany).
Zwiedzanie Stambułu przebiegało sprawnie, chociaż był to mój dopiero drugi wyjazd zagraniczny i całą sytuacją byłem wciąż oszołomiony. W pewnym momencie ucieszyłem się, że będzie okazja z kimś porozmawiać po polsku. Jednak sklep z szyldem „Polska odzież” okazał się być prowadzony przez Turka i…Nigeryjczyka.
Sam mecz nie wzbudził dużego zainteresowania i niestety nie przeżyłem prawdziwie tureckiej atmosfery na trybunach. Kibice, którzy się pojawili na widowni, nerwowo jednak reagowali na celne rzuty Huseyina Besoka, a także świetną obronę Justina Hamiltona na Drew Nicholasie. Mistrzowi Polski do wygranej to jednak nie wystarczyło i passa porażek, z zespołem sponsorowanym przez producenta naprawdę całkiem dobrego piwa, została przerwana dopiero w jednym z kolejnych spotkań.
[/ihc-hide-content]
Ja nerwówkę miałem tylko w przerwie, gdy w strefie dla gości spotkałem znanych mi z wizyt w Sopocie prezesa Prokomu Trefla, Kazimierza Wierzbickiego i dyrektora Jacka Jakubowskiego.
– A Pan co tu robi? – na to pytanie nie miałem dobrej odpowiedzi.
Niecałe czternaście lat po opisywanych wydarzeniach nie będzie chyba przesadą napisanie, że okoliczności wyprawy do Stambułu nie zapomnę do końca życia. Z czasem kontakt z tureckim klubem się urwał, chociaż jeszcze po dwóch miesiącach przywieźli na mecz do Sopotu kilkanaście płyt z meczami ligi tureckiej, o co też ich poprosiłem. W tamtych czasach, szczególnie w przypadku drużyn ze środka i dołu tabeli, był to towar bardzo deficytowy. A polskie kluby mogły jeszcze o takich graczy skutecznie walczyć.
Stinger