
Dołącz do Premium – czytaj całe teksty i graj w Fantasy Lidze! >>
Dawno, dawno temu, jeszcze przed nadejściem ery CoVid-19 były czasy, gdy kibice jeździli za swoją drużyną. Jeździli za nią również klubowi rzecznicy prasowi i lokalni dziennikarze, o czym przypomina Stinger w najnowszym odcinku swojego „Pamiętnika”.
Czas akcji – 6 marca 2005 roku
Miejsce akcji – hala w Zgorzelcu
Rozegrany w marcową niedzielę mecz Turowa z Polonią Warszawa miał zadecydować o 3. miejscu w tabeli PLK przed fazą play off sezonu 2004/2005. W związku z transmisją telewizyjną w ośrodkach regionalnych TVP mecz rozpoczynał się o 12:45 w niedzielę, co także dla dziennikarzy było i jest porą nieprzyzwoicie wczesną.
Piszę o tym dlatego, że tamten sezon spędziłem w roli rzecznika prasowego Polonii i zaliczyłem wyjazdy na większość spotkań Czarnych Koszul. Zazwyczaj nie w opuszczającym dzień wcześniej Warszawę klubowym autokarze, a w towarzystwie redaktora Michała Tomasika — wtedy dziennikarza „Życia Warszawy”, a obecnie felietonisty Polskikosz.pl i właściciela delikatesów „Smaki Podkarpacia”.
„Dzisiejszej młodzieży może się to wydawać nierealne, lecz były w Polsce czasy, gdy koszykówka w mediach sportowych ustępowała miejsca jedynie piłce nożnej” – napisał w najnowszym tekście Michał, a ja mogę się tylko pod tym podpisać.
Razem zwiedziliśmy zatem sporą część Polski, a zdecydowanie najbardziej pamiętnym wydarzeniem był właśnie wyjazd do Zgorzelca.
Gubione buty i trafiane trójki
[ihc-hide-content ihc_mb_type=”show” ihc_mb_who=”2,3,4″ ihc_mb_template=”1″ ]
Do przygranicznego miasta dojechaliśmy z międzylądowaniem we Wrocławiu, gdzie w sobotę obejrzeliśmy, jak Prokom Trefl pokonał Śląsk Wrocław 74:73. Z tamtego meczu niestety nie pamiętam nic. Nagrywanie włączyło mi się za to w Zgorzelcu, a początkiem były wspólne wieczorne dyskusje koszykarskie z trenerem Polonii, Wojciechem Kamińskim. W pewnym momencie trzeba było jednak powiedzieć „Stop”, gdyż mecz w 12:45 w niedzielę to naprawdę nietypowa pora.
Z samego spotkania doskonale pamiętam choćby zmarłego trzy lata później redaktora Wojciecha Zielińskiego, który w typowym dla siebie stylu, z wielkim zaangażowaniem, komentował je z hali w Zgorzelcu.
Jego stolik usadowiony był dokładnie w linii prostej od mojego krzesełka, zatem dokładnie widziałem, że przez cały mecz opowiadał o jego przebiegu na stojąco. Kilkukrotnie wyglądało też tak, jakby sprawdzał, jak długi ma kabel od mikrofonu i czy da się z nim wejść na parkiet, od którego dzieliło go kilka metrów.
.
Emocjom red. Zielińskiego nie można było się dziwić, gdyż spotkanie w mojej pamięci zapisało się jako „znakomite”. Dzięki wygranej 4. kwarcie 32:21, Polonia zwyciężyła ostatecznie 97:87.
Warszawski zespół triumfował, chociaż w całym meczu zanotował tylko 17 zbiórek, a dodatkowo kończył go bez 4 graczy, którzy przedwcześnie musieli opuścić boisko za 5 fauli. Byli wśród nich Otis Hill, Eric Taylor i Leszek Karwowski, czyli cała rotacja na pozycjach 4-5.
W decydujących minutach serią „trójek” popisali się jednak Eric Elliott i Jeff Nordgaard, a ten drugi, w trakcie jednej ze skutecznych akcji w ataku, zgubił buta i próbował potem bohatersko wybronić akcję rywali.
Polonia zakończyła mecz z absurdalnie wysokimi wskaźnikami skuteczności – 78% za 1 (18/23), 65% za 2 (20/31) i 59% za 3 (13/22). Procenty gospodarzy były zresztą niewiele niższe. Jak wspominałem – to było naprawdę bardzo dobre widowisko, tak przynajmniej wspominam je po latach.
Pośpiech jest złym doradcą
Dla dziennikarzy obejrzany mecz to dopiero początek pracy i nie inaczej było również w Zgorzelcu. Po nagraniu/spisaniu wypowiedzi bohaterów spotkania wzięliśmy się z red. Tomasikiem do pracy – ja wrzucałem materiały na klubową stronę, on wysyłał do redakcji „ŻW”. Poniedziałkowy dodatek „Sport” był wtedy nafaszerowany koszykówką, nie tylko związaną z Polonią, ale także wydarzeniami z ligi NBA. Szef wycieczki miał zatem o czym pisać.
Wszystko to potrwało kilka godzin, po drodze przytrafił się jeszcze obiad i w efekcie, dopiero około 19 zaczęliśmy zbierać się do podróży powrotnej. Końcówka lutego i pierwsze dni marca stały wtedy pod znakiem pięknej pogody i z Warszawy wyruszyliśmy w trasę już na letnich oponach.
Niestety droga powrotna uświadomiła nam, że był to strategiczny błąd organizatora wyjazdu, gdyż w całej Polsce rozpętała się wtedy wielka, całonocna śnieżyca. Kombinacja niekorzystnych warunków atmosferycznych oraz rodzaju ogumienia spowodowała, że przejechanie ponad 500-kilometrowej trasy zajęło nam około 13 godzin. To zdecydowanie nie było fajne i gdy w poniedziałek już nie tak wczesnym ranem otworzyłem drzwi od mieszkania, to całego wyjazdu wcale tak dobrze nie oceniałem.
Sobota w Słupsku, sobota w Koszalinie
Dwa miesiące wcześniej dwa kolejne weekendy spędziliśmy w dwóch mocnych kibicowsko miastach na Pomorzu – najpierw w Koszalinie, a następnie w Słupsku .
O meczu w Słupsku wspominałem już przy okazji felietonu o rozwodzie z Łukaszem Koszarkiem, zatem nie będę się powtarzał. Najwyżej, mogę jeszcze raz podziękować redaktorowi Krzysztofowi Nałęczowi (@KrzysztofNalecz) za ugoszczenie nas po meczu i od razu życzę sukcesów w wyborach na burmistrza Ustki
Mecz w Koszalinie też miał za to swój urok. 212 punktów zdobytych na europejskich parkietach 15 lat temu przez obie drużyny w meczu bez dogrywki – to był niezmiernie rzadki widok. Do tej pory pamiętam świętującego z kibicami wygraną Marcina Srokę i wspólne okrzyki „to jest to”, które jak zrozumiałem, miały zapowiadać lepszą grę AZS-u. Niestety, z kolejnych 9 spotkań koszaliński zespół wygrał tylko jeden…
Najciekawiej było jednak po zakończeniu konferencji prasowej. Trener Kamiński długo nie mógł uwierzyć w porażkę i trudno mu się dziwić – jak często zdarza się mecz, w którym zespół przegrał, chociaż miał lepszą skuteczność za 1, za 2 i za 3 punkty?
Ooops – chyba kolegów z „Pulsu Basketu” czeka kolejna mordercza zagadka mojego autorstwa.
Taki rarytas statystyczny wydarzył się wtedy w Koszalinie i „Kamyk” na konferencji prasowej głównie kręcił z niedowierzaniem głową. Gdy już wracał do szatni, mijając przy parkiecie stolik statystyków, z przekąsem rzucił do jednego z nich – „Te statystyki chyba kłamią”.
Adresat tej uwagi przyjął ją bardzo osobiście i przez moment zapowiadało się, że dojdzie do gorącej wymiany argumentów. Na szczęście z konferencji wracał drugi ze statystyków i on żart trenera Polonii akurat zrozumiał, co załagodziło sytuację.
Na złamany nos w Koszalinie z udziałem trenera drużyny przyjezdnej trzeba było zatem poczekać jeszcze 4 lata.
Stinger, @Stingerpicks
[/ihc-hide-content]