
Dołącz do Premium – czytaj całe teksty! >>
– Dobry wieczór. Czy pan Stinger? Nazywam się Janusz Jasiński i chciałbym z panem porozmawiać – tak zakończyłem pierwszy sezon „Pamiętników” i nadszedł w końcu czas powrócić do fabuły serialu skautingowego z wydarzeń w Zielonej Górze i okolicach. Nawet jeżeli po drodze wyemitowaliśmy już sporo innych odcinków. Zanim jednak do tego doszło…
Falstart
Gdy Zastal Zielona Góra po wieloletniej przerwie powrócił do PLK w 2010 roku, od razu słychać było, że jest to klub, który ma potencjał organizacyjny, by pomału rozpychać się w gronie najlepszych drużyn w Polsce. Od razu zatem wpisałem go do tabelki „pod obserwację”, gdyż jeszcze wtedy moje marzenia skautingowe nie były odłożone na półkę.
Wydarzenia przyspieszyły, gdy w lutym 2011 roku Tomasz Jankowski zastąpił na stanowisku pierwszego trenera Tomasza Herkta. Osoba „Jankesa” już w moich wspominkach się przewijała, gdyż pozostawaliśmy w regularnym kontakcie, który od tego momentu jeszcze się zacieśnił. Powstał ramowy plan, także po rozmowach z ówczesnym prezesem Rafałem Czarkowskim, że mógłbym pomagać szkoleniowcowi przy budowie składu na sezon 2011/2012.
[ihc-hide-content ihc_mb_type=”show” ihc_mb_who=”2,3,4″ ihc_mb_template=”1″ ]
Tak się jednak nie stało – „Jankes” nie był w stanie przekonać do mojej osoby Zarządu i/czy Rady Nadzorczej (szczegółów już nie pamiętam), a po latach mogę się w ramach ciekawostki zastanawiać, co o jakimś Malinowskim – skauterze myślał sobie wtedy Janusz Jasiński – zapewne wtedy na tym spotkaniu obecny. Co gorsze, prezes Czarkowski przestał ode mnie odbierać telefon, sam też nie zadzwonił, by chociaż powiedzieć, co się wydarzyło.
Zirytowany napisałem o tym na „Forum Basketa” (jeszcze wtedy żywym), a temat podchwycił dziennikarz zielonogórskiej „Gazety Wyborczej”, co zakończyło się opublikowaniem tam artykułu na temat moich rozmów z klubem. Prezes Czarkowski oczywiście zadzwonił wtedy po 5, no może po 15 minutach od publikacji, ale już nie bardzo było o czym rozmawiać.
Czas leczy rany
Potem jednak udało się raz czy dwa porozmawiać, gdy prezes Czarkowski zjawił się w Warszawie przy okazji meczów przeciwko Polonii, a w międzyczasie Zastal zgodnie z oczekiwaniami rósł w siłę. Do klubu sprowadzano też coraz lepszych zawodników, jednocześnie oczywiście coraz droższych. To było nowością dla prezesa Czarkowskiego, który przecież doskonale pamiętał „biedniejsze” czasy 1-ligowe.
Nadszedł w końcu początek sierpnia 2012 roku, gdy do Zastalu wpłynęła oferta Quintona Hosleya. Nie pomylę się chyba za mocno, jak napiszę, że prawdopodobnie pierwsza w historii klubu w wysokości 200 tysięcy dolarów lub wyższa.
– Dzień dobry. Chciałbym, by przygotował mi Pan na jutro opinię na temat Quintona Hosleya, a także Micah Downsa. Jeden z tych graczy u nas podpisze, a to są tak duże pieniądze, że chciałbym się upewnić, zanim to uczynię – usłyszałem w telefonie od prezesa zielonogórskiego klubu.
Następnego dnia powędrowała informacja zwrotna, w której – bez niespodzianki — wyraźnie zarekomendowałem Hosleya. Ostrzegłem co prawda, że być może nie we wszystkich meczach sezonu regularnego będzie on zainteresowany grą na 100%, ale w decydującej fazie rozgrywek powinien okazać się kimś, kto zrobi różnicę.
Innym aspektem było to, że gracz z doświadczeniami w Realu Madryt był przyzwyczajony do bardzo wysokich standardów organizacyjnych. Przed dynamicznie rozwijającym się wtedy klubem z Zielonej Góry także pod tym względem stanęło spore wyzwanie, które jednak chyba udało się spełnić, skoro rodowity nowojorczyk potem jeszcze dwa razy do Stelmetu powracał.
A czemu nie Micah Downs? Badania psychologiczne w koszykówce nie były wtedy jeszcze tak powszechne, jak teraz, ale akurat na jego temat można było usłyszeć, że jest miękki charakterologicznie i potrzebuje pozytywnego, wspierającego go szkoleniowca. O Mihailo Uvalinie mogę powiedzieć dużo dobrych słów, ale tymi cechami to raczej bym go nie określił. Swojej kariery w Europie Downs także nie musi się jednak wstydzić, no i w sumie szkoda, że nigdy w Polsce nie podpisał, chociaż nawet w tym sezonie był oferowany na naszym rynku. Ostatecznie nasz kraj odwiedził, ale jako koszykarz portugalskiego Sportingu Lizbona i rywal Stali Ostrów w „bańce” FIBA Europe Cup rozegranej we Włocławku.
Czytelnicy z dobrą pamięcią, którzy pamiętają portal 2takty.com, być może kojarzą, że informacje o zatrudnieniu „Q” przez Zastal podaliśmy na nim jakieś 30 sekund po informacji w klubowych mediach, w chyba obszerniejszym newsie niż uczyniła to oficjalna strona – wynikało to właśnie z udzielonej przeze mnie informacji zwrotnej, co pozwalało nam w ciszy śledzić temat.
Przeprosiny
Po sprowadzeniu Hosleya drużyna z Zielonej Góry zdobyła pierwszy tytuł mistrzowski w sezonie 2012/2013, po czym rok później straciła go na rzecz Turowa Zgorzelec, w którym znakomitą pracę wykonywał trener Miodrag Rajković, a na parkiecie kluczowe role odgrywali J.P.Prince i Damian Kulig.
– Dobry wieczór. Czy pan Stinger? Nazywam się Janusz Jasiński i chciałbym z panem porozmawiać – usłyszałem zatem w czerwcu 2014 roku na posezonowej imprezie w pubie Barcelona, chociaż chyba na tyle późno w nocy, że żaden z nas nie był w stanie już poważnie o koszykówce rozmawiać.
Było to jednak początkiem kilkumiesięcznej luźnej współpracy, w której doradzałem prezesowi Jasińskiemu przy budowie składu. Nie da się tego porównywać z moją wcześniejszą działalnością w Polpaku Świecie, bardziej byłem na zasadzie informacji zwrotnej w kwestii pojawiających się pomysłów.
Na decyzje miałem jednak bardzo ograniczony wpływ, a najbardziej było to widoczne przy zatrudnieniu Andrzeja Adamka na stanowisku głównego trenera. Janusz Jasiński zawsze był bardzo mocno nastawiony na promowanie polskich graczy, a także trenerów, gdy wcześniej wykonali dobrą pracę w roli asystenta.
Ja wiedziałem, że w kwestii polskich zawodników niewiele zdziałam, chociaż nie ukrywałem, że chciałbym ich jak najmniej, gdyż w mojej opinii mieli złą relację jakość/cena. Trenera Adamka, z którym nawet teraz rozmawia się znakomicie, chciałem jednak przeprosić za to, że dosłownie wychodziłem z siebie, by nie zastąpił Mihailo Uvalina, gdyż nie tylko chciałem zatrudnienia szkoleniowca z zewnątrz, ale też po prostu uważałem za błąd, by lepszego szkoleniowca zastępować gorszym. Prezes Jasiński był jednak nie do przekonania.
Widmo Damiana Kuliga
Chociaż MVP finałów PLK w 2014 roku został J.P. Prince, to głównym straszakiem Turowa Zgorzelec na nowy sezon był Damian Kulig. Intensywnie trwały zatem poszukiwania graczy, którzy mogliby skutecznie bić się z nim w strefie podkoszowej. W końcu wybór padł na Chevona Troutmana, którego zawsze bardzo lubiłem i chociaż miał już wtedy 33 lata, to mocno optowałem za jego pojawieniem się. Pamiętam, że było wtedy mało czasu na decyzję, chyba liczył się on w godzinach, a nie dniach. Transfer udało się jednak zrealizować.
Pamiętam (a maile z tamtych lat to potwierdzają), że byłem z kolei mocno sceptyczny, co do Australijczyka Daniela Johnsona. Mocno jednak chciał go trener Adamek i w sumie uważałem za korzystne, że na końcu opinia szkoleniowca okazała się ważniejsza niż nieoficjalnego doradcy prezesa. Tak naprawdę, to po latach nawet nie wiem, czy prezes Jasiński mówił o mnie komuś w klubie, ja może wspomniałem o swojej funkcji najbardziej zaufanym agentom. Szczególnie gdy okazało się, że sprowadzenie Olivera Stevicia okaże się nierealne i trzeba było szukać dla niego alternatyw.
Jako ciekawostkę mogę napisać też, że to było chyba pierwsze lato, w którym pojawiło się w kontekście Zielonej Góry nazwisko Darko Planinicia. Pamiętam, że w 2014 roku go mocno ceniłem, ale w drużynie był już Adam Hrycaniuk, a uważni czytelnicy moich „Pamiętników” wiedzą, co sądzę o zatrudnianiu dwóch środkowych, którzy nie zagrają razem ze sobą.
Kuć żelazo, póki gorące
– Look, if you had one shot or one opportunity – rapował przed laty Eminem, a piosenka „Lose yourself” przypomina mi się co jakiś czas w związku z decyzjami transferowymi polskich klubów.
W ostatnich miesiącach najczęściej, gdy czytam o marzeniach części kibiców Anwilu Włocławek, którzy na stanowisku trenera widzieliby Hiszpana Pedro Callesa. Jednak jest tak, jak śpiewał Eminem – polski klub na angaż dobrego szkoleniowca ma tylko jedną szansę, przynajmniej do momentu, w którym nie powinie mu się poważnie noga. Pociąg ekspresowy „Pedro Calles do PLK” odjechał minionego lata, gdy z Vechty wyciągnął go Hamburg Towers. Co najwyżej można teraz czekać, aż się wykolei.
Czemu piszę o tym hiszpańskim szkoleniowcu w tekście o Zastalu? Gdyż latem 2014 roku przez moment na horyzoncie w okolicach Zielonej Góry pojawiła się osoba Igora Kokoskova. Serbski szkoleniowiec może trochę nie mieścił się w budżecie, ale założenie prezesa Jasińskiego, że teraz się wzajemnie poznajemy i może uda się powrócić do tematu w przyszłości, już wtedy wydawało mi się nadmiernie optymistyczne. Czasami jest po prostu na to tylko jedna szansa, nawet jeżeli wiązałaby się ona z przesunięciem części środków z graczy na sztab trenerski.
Piosenek Eminema słucha się za to uważnie choćby w Kownie. Pokazało to minione lato, gdy Żalgiris błyskawicznie ściągnął z rynku trenerskiego Martina Schillera. Szkoleniowca, który z dużym prawdopodobieństwem będzie szedł tylko wyżej i wyżej.
Epilog
Prezes Jasiński podobno był z naszych konsultacji zadowolony, ale już nigdy do nich nie wróciliśmy. Zresztą nie było takiej potrzeby – w listopadzie w klubie pojawił się Saso Filipovski, który gwarantował nie tylko bardzo dobrą grę drużyny, ale też tak dużą wiedzę w kwestii zawodników, że razem z Januszem Jasińskim był w stanie najpierw dokonać koniecznych korekt, a potem zbudować kolejny silny zespół.
Tego typu współpraca skautingowa jest, czy raczej była fajnym doświadczeniem z kilku powodów. Jednym z nich jest na przykład obserwowaniu przepływu plotek transferowych w mediach – co wiedzą dziennikarze, czego nie wiedzą, a także, w jaki sposób korzystają z nich agenci w czasie negocjacji. To już jednak zapewne temat na oddzielny artykuł.
Stinger, @Stingerpicks
[/ihc-hide-content]