Zarejestruj się w Premium – czytaj teksty i graj w Fantasy Ligę! >>
– „Ej, a tak naprawdę, to czemu nie chcesz być agentem? Znasz się na graczach i w ogóle” – to chyba najczęściej zadawane mi pytanie w trakcie mojej dawnej przygody scoutingowej. Pamiętajmy, że działa się ona przed wprowadzeniem licencji FIBA dla agentów, gdy na rynku panowała może nie wolna amerykanka, ale co najmniej zapasy w stylu wolnym. Wystarczyło złapać kontakt do jakiegoś agenta amerykańskiego i można było działać.
Powyższe pytanie zadawali także prezesi i trenerzy z klubów PLK, którzy dodawali, że chętnie wezmą rekomendowanego przeze mnie gracza i wypłacą mi prowizję. Ale ja jednak znacznie lepiej czułem się w dziale reklamacji (a może to infolinia ogólna?) niż w sprzedaży, a trenerzy często woleli wziąć gracza, który zdaniem sprzedającego go pośrednika oficjalnie wad nie miał. Rozróżnienie pomiędzy scoutingiem i ofertami agencyjnymi było wtedy jeszcze na bardzo znikomym poziomie.
Kilka razy moje drogi z branżą agencyjną się jednak wyraźnie przecięły.
Epizod 1: Kolega Lynna Greera
Latem 2005 roku kontaktów amerykańskich namnożyło się w notatniku już tyle, że podjąłem nieśmiałą próbę agencyjną. W debiutującym wtedy w PLK, Polpaku Świecie stery trzymał Aleksander Krutikow i każdy z obcokrajowców musiał zaliczyć testy, zanim mógł podpisać kontrakt na cały sezon. Nieważne, grał wcześniej w Europie, nie grał, dostawał czasami tydzień, a w szczególnych przypadkach miesiąc na udowodnienie swoich możliwości.
Zaloguj się aby zobaczyć dalszą część wpisu!Treść dostępna tylko dla
Użytkowników Premium!