
Chcesz czytać całe tekst i grać w Fantasy Ligę? Dołącz do Premium! >>
Pamela Wrona: Czy w koszykówce coś jeszcze pana zaskoczy?
Wojciech Bychawski: Dotychczas myślałem, że nie. Ale po wydarzeniach sprzed wakacji i po różnych rozstrzygnięciach dochodzę do wniosku, że chyba trzeba być cały czas czujnym. Myślę, że wiele się może jeszcze wydarzyć.
Mówi pan o końcowej klasyfikacji 2. ligi i braku awansu AZS AGH Kraków?
W moim mniemaniu, zostaliśmy lekko potrząśnięci i co tu więcej mówić. Nie generuję pretensji. Zdaję sobie sprawę z tego, że to co miało miejsce, nie było do przewidzenia. Wydawało mi się jednak, że pewne rzeczy są raczej oczywiste, a okazało się, że nie. Trzeba dodać, że nie było szansy na to, by podjąć taką decyzję, która by nikogo nie skrzywdziła. Nawet teraz, ciężko o jakiekolwiek regulacje.
Należy postępować tak jak w wojsku, stosując metodę rozpoznania ogniem. Na to co się dzieje możemy odpowiadać jedynie działaniem i patrzeć co się wydarzy, modyfikując plany, bo przecież nie mamy wpływu na to co się dzieje.
Odpowiadając bezpośrednio, jestem czujny i pełen obaw, bo sytuacja wciąż jest nieobliczalna i trudno jest mówić o sporcie. Liczę tylko, że łatwiej lub ciężej, ale uda się rozegrać ten sezon.
Słyszę w pana głosie rozczarowanie?
Jestem rozczarowany. Mówiłem, że widziałem już wszystko, a okazało się, że są wciąż rzeczy, które nie mieszczą się w mojej głowie. Nie chcę powiedzieć, że komuś się coś nie należy, a mnie tak. Wiem co przegrałem na parkiecie. Natomiast czuję to rozczarowanie, bo kończąc ligę z dwoma porażkami, mając przed wszystkimi weryfikacjami najlepszy bilans, stało się jak się stało.
Pracowaliśmy ciężko, by być teraz w innym miejscu, ale się nie udało. Jesteśmy w innych realiach i w nich musimy się teraz odnaleźć. Ten etap rozczarowania i rozpamiętywania mamy już za sobą. Musimy myśleć o tym co będzie. Należy spojrzeć z tej strony, że ludzie, którzy leżą w szpitalach mają dopiero prawdziwe problemy. Przy tym to, kto jest wyżej w tabeli i w jakiej jest lidze, nie ma większego znaczenia. Trzeba przestać się mazać.
Często mówi pan o pokorze – jej pokładów nie ma pan już zbyt wiele?
Rzeczywiście. Ale przekonałem się o tym, że im więcej udało mi się osiągnąć w sporcie, tym więcej złych rzeczy spotkało mnie z naprzeciwka, więcej zawiści, niezdrowej zazdrości, braku zrozumienia. Ludzie widzą krótką konsumpcję sukcesu, nie widzą drogi.
Patrząc na naszą organizację, nikt nie pamięta o mistrzostwie Polski z 2019 roku, że jest to kilkuletni proces. Mieliśmy wzloty i upadki, każda porażka jest nawozem sukcesu. Zawsze mówię, że pracujemy po to, aby zrobić dobry wynik. Marzenia też mamy. Między sobą z zawodnikami mówimy o celach, staram się być ambitny, tej pokory mamy naprawdę wiele. Tyle ile ważnych meczów przegrałem, które wydawały się wtedy, że są nie do przegrania, to wiele mnie uczą. Dużo mi się wydawało – na tyle, że jesteśmy nadal w drugiej lidze.
Zagryzam zęby i się nie poddaję. I liga jest na naprawdę dobrym poziomie. Tam trener może się rozwijać, pracować, jest inna praca z graczami. W ekstraklasie jest inne podejście, inna mentalność. Życie mnie nauczyło, że jak dostaję coś za darmo, to mnie to nie cieszy, szybko się tym nudzę. Muszę na to zapracować. Potrzeba warunków, by móc to robić.
Między sukcesem a porażką jest cienka linia. Tych lekcji już pan trochę dostał od życia.
Nie powiem żeby ludzie wcześniej mnie nie ostrzegali, mówiąc, że liczba wrogów jest miarą twojego sukcesu. Nic wielkiego w życiu nie zrobiłem, były drobne sukcesy, a tyle ile spotkałem życzliwych ludzi, to jeszcze więcej tych, którzy nie potrafili sobie poradzić.
Tych lekcji było sporo. Przypomnę, że przygodę z koszykówką rozpocząłem 11 lat temu. Wtedy nie umiałem niczego, nie miałem się od kogo uczyć, brakowało wzorców koszykarskich. Drogę musiałem przecierać sam, kilka kopów dostałem.
Jak zaczynałem pracę, słyszałem, że jestem Nikodemem Dyzmą krakowskiej koszykówki, a ja bardzo lubię powieść Dołęgi-Mostowicza, bo ta postać to inteligentny człowiek.
Nie mówił pan, że myśli o tym, aby trochę odpocząć?
Tak. Powiem szczerze, że niedosyt z zeszłego roku miał kluczowe znaczenie. Od losu dostałem odpoczynek, te 3-4 miesiące pokazały mi jak wygląda życie bez koszykówki.
Przeczytałem wywiad z trenerem Dariuszem Kaszowskim, który mając problemy ze zdrowiem zauważył, że nieoglądanie koszykówki może być bardziej szkodliwe i stresujące niż jej oglądanie oraz czynne uczestniczenie w tym. Jak najbardziej to popieram. Nie umiem robić nic innego, przy założeniu, że to co robię mi wychodzi.
Ostatnie miesiące sprawiły, że zapomniałem o tym, że chciałem odpocząć. Miałem taki moment, że byłem mocno przemęczony, ale bardziej psychicznie. Bo jednak byłem 11 lat bez odpoczynku, bez wakacji, non stop przy kadrach, przy seniorskim zespole… i już mi przeszło.
Jestem zachwycony tym, że znów brakuje mi na wszystko czasu i w moim życiu jest tyle koszykówki. Jestem takim człowiekiem, który mając do wyboru wyjazd na wakacje na wyspę, a na jakiś turniej, wybrałbym to drugie. Chyba, że można byłoby to połączyć, to mógłbym się zastanowić.
Pracoholizm? Czy rozpatrywać to w kategoriach uzależnienia?
Pracoholizm raczej nie, bo uważam, że w koszykówce nie przepracowałem ani jednego dnia. To bardziej uzależnienie – i na normalność nie liczę.
Na boisku jest pan wybuchowy.
Życie mnie nie oszczędzało, ale jestem wdzięczny za każde doświadczenie. To kwestia charakteru, że jestem wybuchowy, pyskaty. Jak na Dzikim Zachodzie – najpierw strzelam, a potem pytam. Jakbym się przeniósł w tamte czasy, byłbym znanym rewolwerowcem.
Wydaje mi się, że i tak zapracowałem nad sobą i nie jest to takie prostackie, ale jak mawia klasyk, natury się nie oszuka. Jestem ekstrawertykiem i wywalam z siebie wszystko, być może po to żeby się nie truć.
Tam nie musi pan nikogo udawać?
O tak, bezapelacyjnie. Na boisku jestem świrem, który działa jak karabin maszynowy. Jestem naturalny i nikogo nie udaję. Ale często tracę też kontrolę.
Czyli jest w panu pierwiastek szaleństwa?
Nie da się ukryć. Szaleństwo mnie charakteryzuje. Więcej jest we mnie tego nieokiełznania. Rozgryzła mnie pani tym pytaniem. Gdybyśmy byli w programie u Kuby Wojewódzkiego, to byśmy mogli to wyciąć (śmiech). Nie wybrałbym żadnego innego słowa, niż pierwiastek szaleństwa. Widzę siebie na czele oddziału huzarów. Jestem człowiekiem, który się nie zatrzymuje.
To co było najbardziej szalone w pana życiu?
Nie o wszystkim mogę powiedzieć, ale byłoby to na pewno ciekawe. Jak skończę z koszykówką, to chętnie o tym opowiem. Książki nie napiszę bo to zbyt popularne, a ja nie lubię robić to co robią wszyscy. Bez koszykówki byłbym szarym, smutnym człowiekiem. Ona nadaje mojemu życiu koloru, jest jak otwarta książka, w której są wspaniałe rozdziały.
A w sporcie? Szalone było to, że 10 lat temu, kończąc zabawę w koszykówkę, powiedziałem Janowi Domańskiemu, u którego grałem w akademickiej lidze: „Słuchaj, a zróbmy sobie koszykówkę ligową na AGH”…
Czyli by osiągnąć sukces, trzeba mieć cel.
Nie było na to pieniędzy, struktur, możliwości. Nawet hali. Spojrzał się na mnie, postukał się w głowę, ale dodał: „Zróbmy to”. Jakby ktoś mi wtedy powiedział, że będziemy kilka razy w finale MP, będziemy mistrzami Polski, że awansujemy dwukrotnie na zaplecze ekstraklasy, ale też z hukiem z niej spadniemy, to bym odpowiedział, że nie rozmawiam z ludźmi, którzy biorą narkotyki.
Droga do tego była karkołomna. Myślenie o tym, że to się może udać to było samo w sobie czyste szaleństwo.
W koszykówce niewyparzony język pomaga, czy szkodzi?
W całym życiu ten niewyparzony język szkodzi. Nie spotkałem się z objawami, aby moje gadanie w czymkolwiek mi pomogło. Mam tego pełną świadomość i nie dziwię się ludziom, których to denerwuje. Nie potrafię tego zmienić. W tych kwestiach nie mam pokory i to wielokrotnie przynosi mi niekorzystne rzeczy. Jakbym najpierw myślał, a potem mówił, miałbym z pewnością o wiele łatwiej. Ale chyba nie byłbym sobą.
Można w tym zawodzie panować nad emocjami?
Mam więcej spokoju przy linii, natomiast sądzę, że jaki trener, taka drużyna. Jeśli siedzę i się nie angażuje, mój zespół śpi. Jak żyję, to oni mają dobrą energię. Nie lubię takiej koszykówki, w której nie ma emocji, musi się coś dziać. Ta wybuchowość jest dopasowana do takiego grania, żeby było pobudzenie i dobrze to wyglądało.
Bardzo trudno panować nad emocjami, bo ciągle się coś dzieje. Przyłapuję się na tym, że często komentuję decyzje sędziów, denerwuję się.
Przyznanie się do błędu to cenna umiejętność?
Na spokojnie widzę wszystko inaczej, ale potrafię później uderzyć się w pierś i przyznać, że nie miałem racji. Błąd ludzi jest w sporcie elementem, który dodaje kolorytu temu co się dzieje. Jak tego nie będzie, stanie się to monotonne, idealnym podłożem do jakiejś automatyzacji. Trzeba siebie okiełznać, panować nad sobą. To też praca i wyzwanie. Szczególnie, jeśli jest się na arenie międzynarodowej, bo reprezentujesz się nie tylko siebie.
W takich sytuacjach wielokrotnie przekonałem się, że bogactwo mojego słownictwa zaskakuje nawet mnie, a swoje niezadowolenie potrafię wyrazić w różnych językach i wychodzą moje zdolności lingwistyczne.
Co daje panu krzyk?
Krzyk daje mi moc, uwalniam emocje. To mniemanie lepszego przekazu. Jakbym dusił w sobie te emocje, to bym pękł. Poza tym, uważam, że napędzam swój zespół. Preferuję fizyczną i ekspresywną grę. Psychologowie być może twierdzą inaczej, ale myślę, że czasami trzeba tupnąć.
Była sytuacja, kiedy Tomek Zych, kapitan zespołu podszedł do mnie podczas jednego meczu i powiedział: „zacznij żyć, zobacz co dzieje się na boisku”. Rzeczywiście, moje wycofanie się z powodu przewinień sprawiło, że zespół powielał moją energię. Sami zawodnicy widzą, że jeśli trenuje się w pewnej formule, to tak musi być na boisku.
Impulsywność i szczerość przydają się w szatni?
Szczerość musi być. Nie okłamuję zawodników. Mam to szczęście, że pracuję w małym klubie, gdzie wszystko załatwia się w wąskim gronie. Staram się być szczery. Staram się, bo podobno przeciętny człowiek kłamie około 300 razy dziennie, nawet przy prostych pytaniach jak to, czy jesteś głodny, lub czy wszystko z Tobą w porządku. Natomiast będę się upierał, że przez to mam nie najlepsze relacje ze wszystkimi, bo z reguły mówię prawdę i to co myślę, ale nie zawsze się to udaje, niekiedy są zgrzyty. Ludzie tak mają, że wolą zawsze słyszeć tylko to, co pozytywne.
Jakim podejściem buduje się szacunek?
Myślę, że to co powiedziałem, przede wszystkim trzeba starać się być szczerym z zawodnikami. Ale uważam też, że oni powinni czuć to, że trener pójdzie za nimi w ogień. Nigdy publicznie nie skrytykowałem żadnego zawodnika w wywiadach, nie zrzuciłem na nikogo winy. Poczucie współodpowiedzialności jest też bardzo ważne. Staram się winę brać na siebie.
Oczywiście, jak jesteśmy w szatni to się rozliczamy. To też kwestia charakteru, bo być może łatwiej jest budować ten szacunek w szatni. Czy potrafię to zrobić i zawodnicy mnie szanują, to już ich trzeba zapytać. Nie uważam, by budować to strachem. Respekt powinien być.
Ja też kiedyś powiedziałem, że bez względu na to gdzie będę pracował i jaki wynik osiągnę, jest jedna rzecz, której nigdy nie zrobię – nie pozwolę sobie wejść na głowę. Ktoś powiedział, że to zależy od pieniędzy. Owszem, ale może za dużą kwotę. Trener sam siebie musi szanować. Jeśli nie będzie, to inni tym bardziej.
W jaki sposób odbierane jest to przez młodych zawodników?
Teraz są trochę inne czasy. Ludzie mają problem z przyjmowaniem krytyki. W wielu sytuacjach sądzę, że młodzi ludzie mają za duże ego i oczekiwania od świata. Może to kwestia rodziców, szkoły, światopoglądu. Za moich czasów było tak, że na wszystko trzeba było zapracować, nie oczekiwało się wiele od losu.
Dziś, wydaje mi się, że taka jest tendencja i być może tak się powinno wychowywać, ale młodzi ludzie startują z dużymi oczekiwaniami, a gdy coś nie wychodzi to są kłopoty. Często są problemy i do niektórych to dociera dopiero po długim czasie, a do niektórych nigdy.
W pracy z młodymi ludźmi jest to kłopotliwe o tyle, że często nie przyjmują tego do siebie. Wynika to z tego, że jest pompowanie młodzieży i mówienie im od początku, że wszystko się należy, że jesteś najlepszy, to jest twoje – nie wnikam w psychologię, nie mam takiej wiedzy.
Natomiast widzę i odczuwam to w taki sposób, szczególnie, że rodzice naprawdę potrafią narzucać presję i sami mają duże ambicje. Sam mam 11-letnie dziecko i każdego dnia się zastanawiam, czy wychowuję go w dobry sposób i zastanawiam się, obserwując innych, jak mam postępować i nie bardzo wiem, co jest dla niego dobre.
Jak widzę młodego człowieka, który otrzymuje wynagrodzenie, ma akademik, możliwość rozwoju i na przykład zasypia na ranny trening, jest zmęczony, to przypominam sobie jak jeździłem pociągiem 120 km na treningi w jedną stronę, bo tak chciałem grać w koszykówkę, a się w ogóle do tego nie nadawałem. Za bilety nikt mi nie oddawał, nie było łatwo. Myślę, że ta mentalność ukształtowała mój charakter, który jest nie do końca popularny.
Atmosfera w szatni to kolejny ważny czynnik?
Jestem mistrzem w tworzeniu atmosfery w szatni… ale gdy wygrywamy. Gdy przegrywamy, ten czar pryska. Niestety, dobre wyniki, dobra gra, zawsze buduje atmosferę i wzajemny szacunek. Gdy wyniki są słabsze, można to odczuć na wielu płaszczyznach. Bo jak to jest, że zespół awansuje do I ligi, w drugiej miał znakomitą atmosferę. Wygrywa pierwsze spotkania, później jest słabiej. To co, nagle atmosfera prysła, stałem się innym człowiekiem i przestaliśmy się szanować?
W sporcie zwycięstwo i realizowanie celów samoczynnie buduje relacje, wówczas trzeba to tylko umieć utrzymać i tego nie zepsuć. Krążą legendy na temat budowania tej atmosfery, szczególnie gdzieś w Europie, a tym bardziej w piłce nożnej. Ale też należy zauważyć, że łatwiej się szanować, gdy zarabia się większe pieniądze, a nie, gdy jeszcze musisz do tego dokładać lub ktoś ci nie płaci za twoją pracę.
To czynnik złożony. Tu myślę, że względna uczciwość w stosunku do zawodników i współodpowiedzialność powodują, że gracze wiedzą, że jedziemy na tym samym wózku, że razem się wygrywa i przegrywa. Gdy jest błąd drużyny, jeżeli nie dała rady czemuś sprostać, to nie jest to wina zawodników tylko trenera, bo to on ich wybrał. Nie można mieć do nich pretensji, bo to ja ich wybrałem, ja ich trenuję. Jeśli coś nie wychodzi, to ja mogłem popełnić błąd i trzeba się do tego przyznać.
Kim jest trener?
Trener jest artystą, rzeźbiarzem. Na początku sezonu, pracy z młodym zawodnikiem dostaje materiał, klocek z drewna. Zdejmuje korę, robi kształty, rzeźbi po kawałku. Gdy zrobisz coś, co jest ładne i ludziom się podoba, przenosi jakieś rezultaty to jest fajnie. Jeśli nie, to się nie udało. To praca twórcza.
Myślę, że po jakimś czasie, gdy suma tych kawałków drewna, z których coś wyszło, w stosunku do tych, które nie do końca się udały, będzie zadowalająca, oznacza to, że jest dobrze. Nie da się w naszym zawodzie i pracować zerojedynkowo. To są proste rzeczy.
W Internecie od kilku dni krąży nagranie, na którym jest pomoc w obronie Daniela Szymkiewicza, który podnosi kolegę z ziemi i podbiega do gościa z ręką do bloku. To coś fajnego. Dla mnie, to są rzeczy, których ja uczę zawodników. Potrafił dobiec, podnieść kolegę i jeszcze wystawić rękę do obrony.
Być może ze stratą dla zespołu, ale to jest właśnie budowanie charakteru, kształtowanie zawodnika. To zachowanie gracza, które ja bym chciał, żeby było także w moim zespole. Zawsze mówię, że jak ktoś leży na parkiecie – podnosi go czterech. To jest miarą tego, jak ludzie się wspierają.
Jaki jest pan po ostatnim gwizdku?
Schodzą ze mnie emocje, jestem zupełnie innym człowiekiem. Spokojniejszym, cieplejszym i bardziej dostępnym. Oczywiście, mówię po wygranym meczu. Po przegranym meczu mnie nie ma, nie funkcjonuję i nie istnieję. I nie ma znaczenia jaki to był poziom, i jaka ranga.
Jestem uzależniony od wygrywania. To mój nałóg. Wiem jak ciężko jest ludziom, którzy tkwią w nałogu i nie mogą z tego wyjść. U mnie, wydzielają się takie endorfiny i hormony, że jestem w stanie zrobić wiele. Jestem szczęśliwy przede wszystkim. To także cały tydzień mikrocyklu, który daje mi radość. Jak przegrywam, jestem zupełnie inny.
Nie nauczyłem się, po ponad dekadzie pracy jako trener, ani o jeden procent lepiej radzić sobie z porażką niż było to na samym początku. Obawiam się, że chyba nigdy się nie nauczę akceptować porażek.
To szczęście bardzo szybko mija?
Po wygranych meczach mam zwyczaj, że cieszę się, ale trwa to kilka minut. Zaraz myślę o tym, co będzie za tydzień, co wydarzy się w następnej kolejce, co powinienem zmienić i udoskonalić.
Podobno po drugim awansie do I ligi, pół godziny później, marudziłem już, czy będziemy mieli fundusze na pierwszoligowych koszykarzy, bo już trzeba budować skład. To była sobota wieczór, chwilę po ostatnim gwizdku, który dał nam awans na zaplecze ekstraklasy. Bardzo wybiegam myślami i od razu chcę więcej.
Megalomania czy bardziej perfekcjonizm?
Megalomania raczej nie. Chyba nie chciałbym być wielki, nie mam manii wielkości i nie mam zapędów do władzy. Mam tyle wad, że nie potrafię być perfekcyjnym i nie mam na to szans. Na pewno koszykówka to jedyna rzecz, której oddaje wszystko szczerze i uczciwie – i wady, i zalety.
Nie lubię NBA, uwielbiam Euroligę. Mnie się nie podoba przepych. Zdecydowanie wolę skromność, ale fajny klimat i zaangażowanie. U mnie to chyba dążenie do marzeń, że coś chcę. Ale być może chcę coś sobie udowadniać, być może pani ma rację? Ale to przed samym sobą, bo nie oczekuję aprobaty od innych.
Dziś, patrzy pan w niebo i co widzi?
Chciałbym przede wszystkim być zdrowy, aby ludzie z najbliższego otoczenia także byli zdrowi. W tych czasach, w których obecnie żyjemy, nabiera to nowego wymiaru i to jest klucz. Spoglądam do góry i marzę o tym, aby ponownie być na wyższym poziomie… Próbowałem w pierwszej i drugiej lidze. Ale myślę sobie, że chciałbym kiedyś zaistnieć jeszcze wyżej niż dotychczas.
Mam marzenia, by nauczyć się czegoś więcej i nabrać nowego doświadczenia niż miałem okazję. Poza EBL to Euroliga, ale to już science-fiction. Kiedyś myślenie o założeniu klubu było szaleństwem. Więc czemu nie?
Rozmawiała Pamela Wrona, @PamelaWrona