
Dołącz do Premium – czytaj całe teksty! >>
Które nazwisko przychodzi ci pierwsze do głowy, gdy myślisz o tej drużynie? James Harden czy Kevin Durant? Jako trzeci pojawia się Kyrie Irving, prawda? A później? Blake Griffin czy LaMarcus Aldridge? A może Joe Harris? Lub DeAndre Jordan? Czy też jednak Steve Nash. Mike D’Antoni?
Chris Chiozza?
Tymczasem ja, myśląc o Brooklyn Nets, myślę o Jeffie Greenie.
Emocje towarzyszące końcówce sezonu NCAA przypomniały mi ostatnio, że i tam miewał swoje momenty. Ponad 20 lat temu przywracał Georgetown do Final Four po raz pierwszy od czasów Patricka Ewinga i odbierał komentatorom resztki łączności z otaczającą ich przyziemną rzeczywistością:
.
W NBA przylgnęła do niego łatka „miał papiery na lepsze granie”, ale niech ktoś spróbuje mu odebrać radość z takich momentów:
[ihc-hide-content ihc_mb_type=”show” ihc_mb_who=”2,3,4″ ihc_mb_template=”1″ ]
.
Gdyby chcieć nakręcić film o historii NBA od 2007 roku, można by tego dokonać, pokazując większość najważniejszych wydarzeń i drużyn tego czasu oczami Jeffa Greena właśnie.
W filmie wystąpiliby:
– Kevin Durant w barwach Seattle „20-62” Supersonics tuż po tym, gdy Portland Trail Blazers z nr 1 draftu wybrali Grega Odena
– Durant, Westbrook, Harden i młody Serge Ibaka w najbardziej utalentowanej drużynie XXI wieku oraz tego typu produkcjach:
.
– Wszyscy, którzy się śmieją z tego nagrania powinni pamiętać, jak bardzo wówczas nudziliśmy się w hotelu – nie mieliśmy jeszcze nawet 21 lat, by móc kupić piwo, zresztą wystarczy spojrzeć na kiełkujący zarost Hardena – śmieje się po latach Green.
W filmie „Jeff Green i jego NBA” pojawiliby się także:
– Paul Pierce, Kevin Garnett i Ray Allen w Boston Celtics, gdy ci wciąż liczyli się w walce o tytuł,
– Marc Gasol, Mike Conley i Zach Randolph w czasach, gdy Memphis Grizzlies otwarcie mówili o grze w finale NBA,
– Chris Paul i Blake Griffinem w czasach, gdy pech nie opuszczał Los Angeles Clippers,
– LeBron w finale NBA przeciwko Golden State Warriors,
– Donovan Mitchell i Rudy Gobert oraz ich Utah Jazz,
– Harden i Westbrook ponownie w duecie – tym razem w smallballowym eksperymencie zwanym tym, co zostało z mistrzowskich Houston Rockets
– Harden i Durant ponownie w duecie – tym razem z dostawką z postaci Irvinga
Mało wydarzeń zmieniających bieg historii NBA? Green odmienił ją zanim rozegrał pierwszy mecz – przecież w 2007 roku był kluczowym elementem wymiany, która dała Bostonowi jedyny tytuł mistrzowski NBA w ostatnich 35 latach. Szefowie Supersonics tak mocno wierzyli w jego talent, że w zmian oddali Celtics Raya Allena.
A i tak Jeff Green uchodzi za gracza niespełnionego.
Jeśli chcesz się z powodzeniem bić się w play-off NBA, musisz mieć w składzie 7–8 zawodników, którym możesz ufać. Kłopot w tym, że dwie, trzy największe gwiazdy zjadają zazwyczaj lwią część budżetu płacowego (Milwaukee Bucks w kolejnym sezonie na pensje Giannisa, Middletona, Holidaya wydadzą 105 mln dol.) i dla siódmego, ósmego zawodnika zespołu przeważnie większych pieniędzy brakuje.
Wówczas menedżerowie zaczynają poszukiwania „sprawdzonego weterana, który jest gotów dać sobie szansę walki o tytuł, godząc się na grę za ligową pensję minimalną”.
Równie dobrze mógłbym napisać, że rozpoczynają poszukiwania „swojego Jeffa Greena”.
W czasach Georgetown Green wywierał wielkie wrażenie na skautach NBA. Połączenie elitarnych warunków fizycznych i nienagannej techniki robiły swoje. Miał zostać lepszą, bardziej atletyczną wersją Lamara Odoma.
Nigdy tego poziomu nie osiągnął. Ale gracz niespełniony? Nie. Jeff Green na taką etykietkę nie zasłużył.
– Gdy usłyszałem diagnozę, przez dwie godziny nie byłem w stanie wydusić z siebie słowa. Myślałem, że to już koniec. Ponad tydzień zbierałem się, żeby przekazać wieści swojej mamie. A najlepiej zapamiętałem moment, gdy już po operacji przyszedł do mnie lekarz, który mnie operował i powiedział: tylko nie patrz zbyt szybko w lustro, albo przynajmniej nie spodziewaj się w nim ujrzeć siebie, którego dotychczas znałeś – wspomina wydarzenia sprzed niemal 10 lat Green.
To człowiek, który przeszedł sześciogodzinną operację na otwartym sercu. Przez półtorej godziny tlen do jego organizmu pompował jedynie specjalistyczny system rurek szpitalnych.
– Jeff trafił na stół operacyjny w ostatniej chwili. Tętniak aorty mógł w każdym momencie zakończyć jego życie – tłumaczył po latach operujący do chirurg.
Historia jego operacji jest wystarczająco łzawa, by w potencjalnym filmie akcji – z LeBronami, Durantami i Hardenami w rolach głównych – być ekwiwalentem dobrego romansu drugoplanowego, odpowiadającego za rozbudzenie emocji w widzu.
– Gdy po raz pierwszy spojrzałem w lustro faktycznie nie mogłem uwierzyć w to, co widzę. Nie chodziło tylko o bliznę ciągnącą się przez moją klatkę piersiową od końcówki szyi aż do górnej części brzucha. Straciłem mocno na wadze, nie poznałem wręcz własnej twarzy. Wówczas obiecałem sobie jedno. Nie, nie tylko to, że jeszcze wrócę do NBA. Ustaliłem sam ze sobą, że wrócę do gry na długie lata i spowoduję, że z czasem ludzie zapomną o tym, jaką operację przeszedłem – wspomina.
Za chwilę minie od niej 10 lat. Kariera Greena od tego czasu to de facto nieprzerwane pasmo sukcesów. Mało tego, że z pozycji wartościowego zawodnika uczestniczącego oglądał z perspektywy boiska wiele epokowych wydarzeń:
.
Ważniejsze, że nawet w dwóch mniej udanych sportowo sezonach spełnił swoje zamierzenia:
– przez rok pograł w barwach Washington Wizards, którym kibicował w dzieciństwie,
– przez rok pograł sobie w Orlando Magic, otrzymując od nich najwyższą gażę w karierze – 15 milionów dolarów.
Teraz może grać za minimum dla weterana.
– Liczy się już tylko tytuł. Swoje już zrobiłem: obecnie w NBA gra i pracuje już wielu młodych ludzi, którzy nie wierzą, że przeszedłem kiedyś operację serca – śmieje się Green. – Zawsze w takich sytuacjach mogę podnieść koszulę i pokazać bliznę. Widok działa na wyobraźnię. Kiedyś smarowałem ją różnymi specyfikami z nadzieją, że zniknie. Teraz już mi na tym nie zależy. Zależy mi na mistrzostwie – dodaje.
To gracz, który potrafi się znaleźć w odpowiednim miejscu i czasie. Jak podczas wtorkowych derbów Nowego Jorku, gdy przy remisie tuż przed końcową syreną zebrał bezpańską piłkę i po chwili, wykorzystując dwa rzuty wolne, przypieczętował sukces Nets.
Idę o zakład, że gdy latem tego roku Nets będą walczyć o mistrzowskie pierścienie, Jeff Green będzie dla nich ważniejszy od Aldridge’a czy Griffina.
Nie wiem, na ile prawdziwa to anegdota, ale ponoć w ostatnim sezonie gry w Cavaliers LeBron James bywał wyjątkowo drażliwy. Po jednej z porażek spojrzał na uśmiechniętego jak zwykle od ucha do ucha Greena i wypalił:
– A ty, z czego się tak cieszysz?
– A czym miałbym się martwić?
Michał Tomasik
[/ihc-hide-content]