Tomasz Gielo: Najlepsze możliwe decyzje

Tomasz Gielo: Najlepsze możliwe decyzje

Udany sezon i kolejne kontrakty w MoraBanc Andorra, specyfika gry w lidze hiszpańskiej i duże niezadowolenie z braku Adama Waczyńskiego w składzie naszej kadry. Świąteczna rozmowa z Tomaszem Gielo, skrzydłowym reprezentacji Polski.
Tomasz Gielo / fot. FIBA Europe

 

Dołącz do Premium – czytaj całe teksty i graj w Fantasy Lidze! >>

Wojciech Malinowski (PolskiKosz.pl): Rozmawiamy kilkanaście godzin po meczu w Bolonii, który MoraBanc Andorra przegrał 81:92 z miejscowym Virtusem. Dla Pana indywidualnie mecz chyba całkiem niezły, sporo minut (24) i punktów (10). Dużo zabrakło do zwycięstwa z niepokonanym w europejskich pucharach rywalem?

Tomasz Gielo: Na pewno zabrakło nam chłodnej głowy w samej końcówce meczu. Jeszcze na 3 minuty przed jego końcem mieliśmy 5 punktów straty i wtedy, zamiast rozegrać 2-3 dobre akcje z rzędu, to każdy w pojedynkę próbował wygrać spotkanie. Później to się na nas odbiło. W Virtusie nie grał co prawda Milos Teodosić, ale to wciąż był zespół z wieloma klasowymi graczami. Gdy oddaliśmy parę złych rzutów, to od razu szły kontry i rywal powiększał przewagę.

Jako zespół jesteśmy obecnie w dosyć ciężkiej sytuacji, gdyż wcześniej przechodziliśmy wspólnie kwarantannę w związku z koronawirusem, co spowodowało przełożenie wielu spotkań. Teraz jesteśmy w trakcie prawdziwego maratonu i – o ile dobrze pamiętam, rozegramy 15 meczów w 34, czy 35 dni.

Gramy dosłownie co drugi dzień, a ponieważ występujemy w europejskich pucharach, to jest w tym sporo podróżowania. Co akurat dla nas jest dodatkowym wyzwaniem, gdyż wiąże się to zawsze z 3-godzinną podróżą z Andory do Barcelony, skąd dopiero lecimy do miejsca przeznaczenia.

[ihc-hide-content ihc_mb_type=”show” ihc_mb_who=”2,3,4″ ihc_mb_template=”1″ ]

Oprócz tego dochodzą kontuzje – w tym momencie mamy 5 kontuzjowanych zawodników. Do Bolonii przylecieliśmy z 9 doświadczonymi graczami, plus 1 młodym, który miał okazję zadebiutować w tym spotkaniu. Staramy się walczyć w każdym meczu i nawet pomimo porażki z Virtusem, wypełniliśmy plan minimum i wypracowaliśmy awans do TOP 16 EuroCup.

Oglądałem highlighty z waszego wtorkowego spotkania i widziałem, że Amerykanin Josh Adams przeciwko Wam trafił niesamowite 10 na 12 rzutów za 3 punkty. Miał aż taki dzień, że nie dało się zrobić przeciwko niemu więcej w defensywie?

Rzeczywiście miał „dzień konia”. Szczególnie było to widać, gdy trafiał 8. czy 9. „trójkę” – to były już naprawdę szalone rzuty. Tak się jednak często dzieje, gdy tej klasy zawodnikowi od pierwszego rzutu da się złapać rytm, tak jak pozwoliliśmy mu już na samym początku spotkania.

Gdy tego typu gracz poczuje, że przeciwnik daje mu miejsce na tego typu akcje, to nabiera pewności siebie i później zatrzymanie go jest już bardzo ciężkie.

Widziałem, że jednym z arbitrów na meczu w Bolonii był Jakub Zamojski. Jakieś korzystne gwizdki z tej okazji się przydarzyły?

(śmiech) Nie było mowy oczywiście mowy o tego typu sytuacjach, ale to zawsze fajne uczucie zobaczyć innego Polaka, czy to zawodnika, czy sędziego. Mieliśmy okazję chwilę porozmawiać, złożyliśmy sobie życzenia świąteczne. To na pewno był miły akcent.

Jak ważne dla zespołu MoraBanc są europejskie puchary? Odczuwa się, że tak samo istotne, jak występy w lidze ACB? Czy może jednak krajowe rozgrywki mają w jakiś sposób priorytet?

Wydaje mi się, że drużyna jest na tyle ambitna, że od początku wszyscy chcieli walczyć na dwóch frontach. Problemem są jednak kontuzje, dzięki czemu też ja dołączyłem do ekipy. Odkąd się pojawiłem, to wciąż przytrafiają się nam nowe urazy, jeden gracz wraca do gry, a inny z kolei wypada. W tym momencie mamy wyłączonych 5 zawodników i nie wiadomo, który z nich wróci najwcześniej. Niby może to nastąpić w przeciągu tygodnia-dwóch, ale nie jest to pewne na 100 procent.

Jak wspominałem, kalendarz spotkań nie jest łatwy. Teraz, tuż po Świętach, będziemy grali z Iberostarem Teneryfą, a stamtąd prosto lecimy na mecz do Monaco. Z kolei tuż po nowym roku czekają nas pojedynki z Baskonią i Realem Madryt.

Nie możemy zatem czekać na powroty zawodników, trzeba walczyć tym, co mamy. Każdy z nas zostawia serce na parkiecie, kilku z nas gra z mniejszymi urazami, ja także nie mogę powiedzieć, że jestem zdrowy w 100 procentach po urazie barku w meczu reprezentacji przeciwko Rumunii.

Nie ma jednak, co szukać wymówek. Trzeba bić się z każdym, tak jak przed kilkoma dniami, gdy urwaliśmy zwycięstwo Estudiantesowi. Krok po kroku musimy walczyć o kolejne wygrane.

Trenerem Pana zespołu jest Ibon Nawarro. Jakiego typu jest to szkoleniowiec?

Mogę wypowiadać się o nim tylko pozytywnie, gdyż mi on bardzo odpowiada. Porównać go można do Carlesa Durana z Joventutu Badalona, z którym również miałem okazję współpracować. Nasz system może nie jest bardzo skomplikowany, ale bardzo ważnym czynnikiem w mojej ocenie jest czynnik ludzki.

Trener jako osoba jest bardzo w porządku, gdyż nigdy nie stawia siebie ponad zawodnikami. Rozumie, że na samym końcu, to zawodnicy wychodzą na parkiet i walczą o zwycięstwa. Myślę, że każdy z graczy może powiedzieć, że ma z nim bardzo dobre relacje.

Oczywiście jest przy tym wymagający, zawsze musimy być w pełni koncentracji. Potrafi jednak znaleźć balans pomiędzy konstruktywną krytyką a wspieraniem, dodawaniem sił zawodnikom.

Wspomniał Pan o Davidzie Jelinku. Czy z uwagi na pochodzenie, a także występy w przeszłości w Polsce, jest to Pana najlepszy kolega w drużynie?

Oczywiście mamy dobre relacje, ale ja ogólnie jestem osobą, która szybko nawiązuje znajomości. Do zespołu dołączyłem może w trakcie sezonu, ale szybko udało mi się wkomponować. Mamy bardzo fajną grupę nie tylko jako zawodników, ale także jako ludzi, Chętnie przebywamy ze sobą, co jest bardzo ważne przy liczbie godzin, które spędzamy w autokarach czy samolotach. Na pewno mamy bardzo fajną atmosferę w drużynie.

O Davidzie mogę mówić tylko w samych superlatywach. To bardzo w porządku człowiek. Parę razy mieliśmy okazję rozmawiać zarówno o Anwilu Włocławek, jak i ligi PLK. Ma miłe wspomnienia z Polski i do tej pory śledzi wydarzenia u nas.

Podczas przerw na żądanie dominuje u was język angielski, czy może hiszpański – akurat w lidze ACB bywa z tym różnie?

U nas jest to miks, do graczy miejscowych trener mówi po hiszpańsku, do obcokrajowców po angielsku. Jednak ze mną, czy też z Davidem Jelinkiem może komunikować się również w swoim języku, obaj przecież mamy już sporo doświadczenia w lidze ACB.

Niedawno przedłużył Pan kontrakt o kolejne 2 miesiące. Czy była to formalność, czy może też jedna ze stron szukała lepszych opcji do samego końca negocjacji?

Było zainteresowanie ze strony innych drużyn, jednak tutaj w Andorze wiedziałem już na czym stoję. Bardzo odpowiada mi zarówno trener, jak i klub, zatem ostatecznie pozostanie wydało mi się korzystniejszą opcją. Zobaczymy, co wydarzy się później.

W klubie jest specyficzna sytuacja. Rozmawiałem z generalnym menedżerem, który zapewnił mnie, że nie jest tak, że nie chcą mnie na cały sezon, gdyż są ze mnie bardzo zadowoleni. Problemem są kwestie finansowe. 

Jeżeli zawodnicy kontuzjowani będą wyłączeni na dłużej, to ich kontrakty wypłacać wtedy będzie ubezpieczyciel. Wtedy klub dysponować będzie dodatkowymi pieniędzmi, które pozwolą mu na zapłacenie innemu zawodnikowi.

Jednak jeżeli wszyscy wrócą do zdrowia, to wtedy w okolicy finałowego turnieju o Puchar Króla (11-14 lutego – red.), gdy kończy mi się kontrakt, będziemy dysponowali 14-15 zawodnikami. To trochę bez sensu, szczególnie gdy zaczniemy grać po jednym meczu w tygodniu. Chociaż oczywiście będziemy walczyć, by w rozgrywkach EuroCup rywalizować jak najdłużej.

To nie tylko nie byłoby korzystne dla klubu pod względem ekonomicznym, ale też dla mnie jako gracza. Jeżeli rzeczywiście skład byłby tak szeroki, to wydaje mi się, że najlepszą opcją dla mnie będzie poszukanie nowego miejsca, w którym spokojnie mógłbym dograć sezon.

Jest to specyficzna sytuacja, ale wiedziałem, na co się pisze, gdy podpisywałem kontrakt. Na ten moment o drużynie, organizacji mogę wypowiadać się w samych superlatywach, wszystko jest na najwyższym poziomie.

Tomasz Gielo / fot. MoreBanc Andorra

.

Z Pana wypowiedzi wnioskuję trochę, że nie miał Pan sygnałów z innych drużyn, że ktoś chciał Pana do końca sezonu.

Przeciwnie, było tego typu zainteresowanie. Jednak żadna z ofert nie wydawała się na tyle przekonująca, żebym zdecydował się odejść z obecnej drużyny. Szczególnie w sytuacji, w której wiedziałem, że cały czas są tu problemy z kontuzjami.

Na początku, gdy podpisałem pierwszą umowę, to być może do końca nie wiedziałem, na co się piszę. Jednak, gdy MoraBanc zaoferował mi drugi 2-miesięczny kontrakt, to wiedziałem już wszystko, jak to wygląda od środka. Pracują tu bardzo w porządku ludzie i jest to bardzo dobrze zorganizowany klub.

Czy pewnego rodzaju tymczasowość jest trudną sytuacją dla zawodnika? Czy może już teraz, przy drugim kontrakcie, czuje się Pan trochę pewniej?

Tak, jak Pan powiedział – pierwsze dwa miesiące były dla mnie czymś nowym, to był pierwszy tego typu kontrakt w mojej karierze. Po tych dwóch miesiącach, gdyż już wkomponowałem się w zespół, to jest rzeczywiście spokojniej.

Ja staram się kontrolować to, co mogę. Dbam o swój organizm, staram się ciężko pracować i robić to, czego wymaga ode mnie trener. Nad innymi rzeczami kontroli nie mam. Tak było z długim oczekiwaniem na podpisanie latem umowy, czy z brakiem szans w poprzednim sezonie.

Najważniejsze dla mnie jest to, że mogę grać i udowadniać, że jest dla mnie miejsce w lidze ACB i do tego w zespole, który gra w europejskich pucharach.

Bardzo chwali Pan klub. Czyli wnioskuję, że jedynym problemem w nim są chyba podróże na lotnisko, które musicie odbywać przy okazji każdego wyjazdu?

Miałem trochę przetarcia z tym związanego, gdy występowałem na Teneryfie. Tam jednak lotnisko znajdowało się dosłownie 10 minut od hali, zatem więcej czasu spędzaliśmy na lotniskach niż w autokarze. Teraz jest inaczej i podróże na linii Andora-Barcelona zajmują sporo czasu.

Na kilka spotkań w lidze hiszpańskiej podróżujemy wyłącznie autokarem, na przykład wyjazdy do Bilbao czy San Sebastian trwały 7, czy nawet więcej godzin. Na pewno daje to trochę w kość, ale takie jest życie sportowca. Ciężko jest narzekać na coś, gdy jednocześnie spełniasz marzenia z dzieciństwa, grasz zawodowo w koszykówkę i robisz to, na co pracowało się przez całe życie.

Pana statystyki z obecnego sezonu pokazują, że wyjątkowo wysoki procent rzutów są to rzuty za 3 punkty. Rozumiem, że najczęściej jest Pan używany jako tzw. „stretch 4”, czyli silny skrzydłowy rozciągający grę?

Tak, zgadza się, chociaż jestem w stanie oczywiście spenetrować i zaatakować obronę w grze 1 na 1. Moja transformacja w tym kierunku zaczęła się na Teneryfie. Być może po części wynikało to z mojego powrotu po kontuzji, gdy psychicznie nie nastawiałem się aż tak mocno na grę z piłką.

Jeżeli jednak trener będzie ode mnie wymagał, to na pewno jestem w stanie podjąć grę 1 na 1. Nawet we wtorkowym meczu udało mi się kilkukrotnie zagrać w ten sposób. Jestem w stanie zrobić dwie rzeczy na boisku, ale jednocześnie gram w stylu, który potrzebuje drużyna. Wszyscy mamy swoje określone role i staram się robić to, co do mnie należy. Walczę na tablicach, ale jeżeli jestem otwarty, to trener ciągle mi powtarza – „Jeżeli jesteś w miarę otwarty, to nie wahaj się i rzucaj za 3 punkty”.

Drużyna widzi, jak trenuję, przygotowuje się. Po treningu zostaję, oddaję rzuty sytuacyjne, biorę to wszystko na poważnie. Może nie ma zbyt wielu zagrywek na pozycji „4”, w których miałbym wyjść po zasłonie do rzutu, ale sytuacje, które mam, chcę wykorzystać w 100 procentach.

Wspomniał Pan przed chwilą o kontuzji, którą leczył Pan w zespole z Teneryfy. Czy odczuł Pan latem, że niektóre kluby nie chciały Pana zatrudnić właśnie z tego powodu? Czy przypadkiem nie ma Pan przypiętej łatki gracza podatnego na urazy?

Nikt bezpośrednio tego nie mówił, ale na pewno w jakiś sposób się to odbiło. Być może nawet nie w tym, że uznawano mnie za zawodnika podatnego na kontuzje. Problemem bardziej było to, że po powrocie nie dostawałem w zespole z Teneryfy wielu szans na grę i wiele osób mogło się obawiać, że nie jestem w 100 procentach zdrowy i gotowy do gry.

Dla mnie największą wartością jest obecnie właśnie to, że mogę pokazać w lidze ACB, w której gram od lat, że jestem zdrowy, daję z siebie wszystko i należy mnie traktować jako pełnoprawnego zawodnika. Na pewno mam chęć udowodnienia wielu ludziom, że jestem zdrowy i mogę grać na pełnych obrotach. Chcę także pokazać, że nie tylko wróciłem, ale też z roku na rok staję się coraz lepszym graczem.

Czy minionego lata odczuwał Pan sytuację, że był to rzeczywiście trudniejszy rynek dla graczy? Niższe kontrakty, czy może także mniej miejsc w zespołach dla obcokrajowców?

Na pewno. Gdy weźmiemy pod uwagę moją specyficzną sytuację, to na fakt podpisania kontraktu dopiero we wrześniu miało wpływ wiele czynników. Na czele oczywiście z kryzysem ekonomicznym związanym z pandemią koronawirusa. W rozmowach mój agent dawał do zrozumienia, że kontrakty mogą być nieco mniejsze niż w poprzednich latach.

I rzeczywiście, jak się zaczęły pojawiać oferty, to często były one niezadowalające, choć składały je zespoły na przyzwoitym poziomie. Nie zawsze wynikało to z finansów, czasami wiązały się z innymi gwiazdkami, zastrzeżeniami. Takimi jak okres próbny, czy to miesięczny, czy czasami nawet jeszcze krótszy.

Raz dostałem ofertę nawet z Francji, gdy tamtejszy klub potrzebował zawodnika na 2 tygodnie. Kontrakt był tak sformułowany, że po tym okresie miałem ewentualnie zostać dłużej i dostawać wynagrodzenie za każdy kolejny spędzony tam tydzień. Sytuacja była zatem bardzo specyficzna.

Mam wielu znajomych wśród innych koszykarzy i widziałem, że podpisywali kontrakty nawet w listopadzie, czy grudniu. Nawet dzisiaj, Manresa podpisała 2-miesięczny kontrakt z Mattem Janningiem, a to przecież zawodnik, który w poprzednich latach występował w Eurolidze.

Trzeba zatem brać pod uwagę to, że zarówno ten sezon, jak myślę, że i następny, wyglądają, czy będą wyglądać inaczej pod względem ekonomicznym.

Czyli nie miał Pan oferty, o której po pewnym czasie myśli Pan, że trzeba było ją przyjąć?

W żadnym razie. Nie chcę powiedzieć, że miałem momenty zwątpienia, ale siedząc w domu łapałem się na rozważaniach, czy nie powinienem przyjąć jednej z ówczesnych propozycji. Dodatkowym bodźcem negatywnym było to, że polska liga ruszyła bardzo wcześnie i gdy chodziłem w Szczecinie na salę, to widziałem zawodników Kinga szykujących się do sezonu.

Wtedy, gdy widziałem, że inni już trenują, szykują się do meczów i zarabiają pieniądze, to mogłem myśleć, czy podejmuje właściwą decyzję, czy nie powinienem jednak przyjąć jednej z ofert, które miałem w tamtym momencie.

Jednak teraz, gdy już jestem w Andorze ze spokojną głową, to mam świadomość, że podjąłem najlepszą możliwą decyzję. Nie wiem, czy to łut szczęścia, czy może coś innego, ale w tym momencie wychodzę na wygranego po tym, gdy postawiłem na siebie. Jeżeli zdrowie będzie dopisywało, to mam nadzieję, że będzie tak dalej.

Dosyć często w mojej karierze zdarzały się sytuacje, że ktoś mnie przekreślał, stawiał przy moim nazwisku krzyżyk czy znak zapytania, a ja musiałem udowadniać swoją wartość. Nie mam nic nikomu za złe, ale jest to na pewno dla mnie dodatkową motywacją, by dalej pracować i rozwijać się.

Kibice, tak jakby wyczuwali u Pana momenty zwątpienia i zastanawiali się, czy przypadkiem nie obejrzymy Pana w polskiej lidze. Był taki temat, czy jednak nie? Choćby na krótszym, otwartym kontrakcie?

Pojawiało się bardzo dużo zapytań, także związanych z krótkoterminową umową, podobną do tej, którą podpisał w Warszawie Michał Sokołowski. Cały czas jednak analizowałem sytuację, patrzyłem na to z chłodną głową i wierzyłem w swoją wartość.

Z czego wynikał fakt, że nie chciał Pan latem rozmawiać z dziennikarzami. Czy to właśnie była kwestia tej niepewności związanej ze swoją sytuacją?

(po chwili zastanowienia) Zadał Pan to pytanie i dopiero teraz zacząłem się nad tym zastanawiać. Kto wie, może rzeczywiście tak było. Wydaje mi się również, że skoro nie miałem do przekazania żadnych konkretnych informacji, to nie było za bardzo, o czym rozmawiać. Pan zada mi 5 pytań, ja udzielę Panu 5 jednozdaniowych wypowiedzi i nic dobrego z tego by nie wyszło.

Na pewno nie chcę mówić, wyolbrzymiać, że walczyłem z nie wiadomo jakimi problemami z psychiką. W obecnych czasach, przy całej sytuacji związanej z problemami ekonomicznymi, ludzie mają przecież o wiele większe kłopoty niż to, że ja musiałem o miesiąc dłużej siedzieć w domu i poczekać na podpisanie kontraktu.

Nie zamierzam narzekać. Pierwszy raz od 10 lat miałem okazję spędzić aż tyle czasu w moim rodzinnym Szczecinie. Spotykałem się z rodziną, znajomymi, to były momenty, które bardzo miło wspominam.

W listopadzie znalazł się Pan w reprezentacji Polski na eliminacyjne mecze do Eurobasketu 2022, które rozegrano w „bańce” w Walencji. Pan już wcześniej uczestniczył w tego typu przedsięwzięciu, gdyż razem z Iberostarem Teneryfa uczestniczyliście w turnieju na zakończenie poprzedniego sezonu ligi ACB.

Rzeczywiście, byłem do tego przygotowany, wszystko zresztą odbywało się na podobnych warunkach. Wiedziałem, czego się spodziewać, że „bańka” w Walencji pod względem organizacyjnym będzie na najwyższym poziomie. Nam nie pozostawało nic innego niż trenować, dobrze się odżywiać i odpoczywać by w pełni być przygotowanym do gry.

Jak poważny był uraz barku, który odniósł Pan w meczu z Rumunią. Czy na przykład zagrałby Pan z Izraelem, gdyby był to mecz ćwierćfinału Eurobasketu?

Na pewno wtedy bym spróbował. Gdy doszło do urazu, to miałem wielkie szczęście, że w sztabie reprezentacji był taki fachowiec jak Dominik Narojczyk, który razem z fizjoterapeutą i lekarzem kadry uratował mnie w tej sytuacji.

W pewnym momencie zostałem przyblokowany i ręka jednego z rumuńskich zawodników wypchnęła mój bark ze stawu. Na szczęście udało się to naprawić. Odczuwałem oczywiście ból, był i być może wciąż jest też stan zapalny. 

Ja wykonuję oczywiście swoją pracę, wzmacniam obręcz barkową i poddaję się zabiegom. Na ten moment mogę grać i trenować, mam także nadzieję, że wyczerpałem limit pecha w tym sezonie.

W styczniu, gdy Pan akurat będzie na końcu tego bardzo intensywnego okresu meczowego, zostanie powołana kadra na lutową „bańkę” w Gliwicach. Będzie Pan gotowy do przyjazdu?

Jeżeli tylko zdrowie mi dopisuje i trener widzi mnie w składzie, to występy w reprezentacji Polski są dla mnie bardzo dużym wyróżnieniem i traktuję je bardzo poważnie. Nie mam zamiaru jej odmawiać.

W Walencji, po raz drugi w tym roku, zabrakło w składzie naszej drużyny Adama Waczyńskiego. Kibice często się pytają, zatem zapytam się i ja – czemu inni kadrowicze godzą się z tym faktem i nie wspierają publicznie swojego byłego kapitana?

Ja nie mam zamiaru ukrywać tego, że jestem akurat z braku Adama w kadrze niezadowolony. Sportowo, gdyż jest on jednym z najlepszych polskich zawodników jakich mamy i mieliśmy w ostatnich latach. Personalnie, gdyż znam się z Adamem bardzo dobrze, jest osobą której zależy na grze w reprezentacji oraz rozwoju koszykówki w Polsce i rozumiem go w tej sytuacji. Cały konflikt doszedł do takiego pułapu, że wywołuje dużo emocji i osobiście cały czas mam nadzieję, że zostanie rozwiązany.

Kiedy ja przychodziłem do kadry, to w moim drugim roku Adam akurat zaczął być jej kapitanem i było wiele sytuacji, w której wstawiał się za zespołem. Nie tylko nawet za drużyną, zawodnikami, ale także tym, czym jest reprezentacja Polski.

Pamiętam mecz eliminacji mistrzostw Europy w Wiedniu przeciwko Austrii. Została tam wywieszona flaga Polski, która była tak naprawdę chyba rozerwaną flagą Austrii, z której zabrano jeden czerwony fragment. To miała być nasza flaga i mieliśmy patrzeć na nią podczas śpiewania Mazurka Dąbrowskiego.

Gdy Adam to zobaczył, to wywołał burzę i powiedział, że taka sytuacja nie przystoi. Okazało się, że w Wiedniu udało się bardzo szybko znaleźć właściwą flagę naszego kraju.

Ja właśnie takiego Adama pamiętam. To lider, osoba o wręcz nieskazitelnej reputacji, na którą pracował całą swoją karierę i nie zamierzam ukrywać, że jestem niezadowolony z jego braku w kadrze. Jeszcze raz powtarzam, że mam nadzieję, że obie strony będą w stanie złapać nić porozumienia, kontaktu, gdyż bez tego nic nie ruszy. 

W naszym środowisku koszykarskim, od kiedy pamiętam toczą się zaciekłe dyskusje zwolenników i przeciwników wyjazdy na studia do USA. Pan spędził w lidze NCAA 5 lat. Jak Pan z perspektywy już doświadczonego gracza ocenia tamten okres?

Dla mnie była to przygoda mojego życia i najlepiej spędzone 5 lat mojego życia. Dorosłem tam jako koszykarz i jako człowiek. Udało mi się skończyć studia, co w momencie wyjazdu dla wielu osób wydawało się żartem. Odnalazłem się w nowym kraju, na nowym kontynencie, do tego studiowałem, a przede wszystkim pracowałem najciężej w życiu.

Mogę wypowiadać się tylko z mojej perspektywy. To były dla mnie najlepsze i najcięższe lata, ale jednocześnie nie chcę mówić, że jest to właściwa droga dla wszystkich. Jedna, konkretna, którą można polecić każdemu, zresztą w mojej opinii nie istnieje.

Nie jest ważne, gdzie się człowiek znajduje, ważniejsze jest to, co w tym miejscu się robi. Wielu zawodników „odbiło się” od NCAA, ale innych z kolei spotkało to w europejskich klubach, gdzie mieli się rozwijać jako nadzieje polskiej koszykówki na Euroligę i NBA.

Zamiast myśleć o tym, gdzie chcemy posyłać naszych młodych graczy, to powinniśmy się zastanowić nad tym, jakie silne strony chcemy u nich zobaczyć, gdy wyjeżdżają ze swoich rodzinnych klubów. Jakie podstawy powinni mieć, gdy wychodzą z polskiej szkoły młodzieżowej.

Dyskusja, czy powinniśmy wysyłać ich do Hiszpanii, Włoch, NCAA, czy może zostawać w Polsce – to ma mniejsze znaczenie. Każdy ma swoją drogę, którą powinniśmy iść. Jest zresztą bardzo wiele czynników, które decydują, czy ktoś osiągnie sukces, czy też nie.

Nawet gdy popatrzymy na mój rocznik 1993, czyli dosyć utalentowany.

To akurat niedopowiedzenie, ale proszę kontynuować.

(śmiech) Ja i Przemek Karnowski wyjechaliśmy do Stanów. Część została w Polsce i do tej pory robią kariery. Każdy z nas podjął swoją decyzję. Ważniejsze od tego, gdzie się wylądowało, było to, że wszyscy uwielbialiśmy rywalizację i chcieliśmy stawać się lepszym. Te wartości były nam wpajane od początku, gdy pojawiliśmy się w młodzieżowej reprezentacji Polski.

To w takim razie – czego młody gracz może oczekiwać, nauczyć się, gdy decyduje się na wyjazd do USA?

Przede wszystkim – fizyczność. Gdy wyjeżdżałem, to ważyłem 85 kilo. Teraz, już jako zawodowy koszykarz, ważę 102-103 i nie wzięło się to z niczego. Pamiętam z pierwszego roku na uczelni, że mieliśmy taki plan z trenerem przygotowania fizycznego, że po każdym spotkaniu, w którym zagrałem nie więcej niż 15 minut – a wychodziłem wtedy w pierwszej piątce – po odprawie pomeczowej zakładałem koszulkę treningową i szedłem na siłownię.

Pod tym względem każdy zawodnik będzie w Stanach Zjednoczonych ciężko pracował. Jest to również dobre miejsce do rozwoju pod względem mentalnym, do nauki o walkę o swoje. Gdy przychodzi się do college’u, to każdy zaczyna z czystą kartą. Szczególnie Europejczycy zderzają się z tym, to przecież zupełnie nowe miejsce dla nich, muszą poznać zasady funkcjonowania uniwersytetu, a także wewnątrz drużyny.

To dosyć skomplikowany proces, który zabrał mi około 4-5 miesięcy.

Czy rozrywkowa część studiów mocno Pana kusiła?

Można powiedzieć, że kusiła, ale z drugiej strony wiedziałem, po co tam przyjechałem. Jeżeli ktoś jedzie do Stanów Zjednoczonych po to, by skończyć szkołę i jednocześnie dobrze się tam bawić, to na pewno jest w stanie to tam znaleźć. Tylko czy powinien mieć potem do kogoś pretensje, że nie odniósł sukcesu w zawodowej koszykówce?

Nie mówię, że jest to największym problemem zawodników. Jednak, gdy wyjeżdża się na drugi koniec świata, by rozwijać się tam koszykarsko, to trzeba mieć priorytety. Przynajmniej tak było w moim wypadku.

Z niektórych wypowiedzi graczy po powrocie do Polski można wywnioskować, że nie do końca wiedzieli, czy zdawali sobie sprawę, gdzie wyjeżdżają. Co Pan wiedział o programie uniwersytetu Liberty, gdy wylatywał Pan za ocean?

Wiedziałem na pewno, w jakie miejsce jadę i do jakich ludzi. Kontakt z uczelnią utrzymywałem prawie przez rok. Zanim tam trafiłem, miałem też okazję odwiedzić campus, poznałem zawodników i trenerów. Wiedziałem, że przede wszystkim trafiam w dobre miejsce, jeżeli chodzi o ludzi.

Oczywiście można dywagować, czy system był najlepszy dla danego zawodnika, czy powinienem może iść do innej drużyny. Miałem zainteresowanie ze strony innych uniwersytetów, ale wybór padł na Liberty, gdyż zdawałem sobie sprawę, że w większej szkole na początku będę miał bardzo ciężko z uwagi na moje słabe warunki fizyczne.

Możliwe zatem, że gdybym zaczął od uniwersytetu Mississippi, gdzie kończyłem grę, to być może po roku, dwóch musiałbym przenieść się do zespołu pokroju Liberty. Udało się ostatecznie zaliczyć dwie szkoły, w tej pierwszej się rozwinąłem, dzięki czemu w ostatnim roku miałem okazję grać w bardzo silnej konferencji, przeciwko przyszłym graczom NBA. To było świetnym przetarciem przed rozpoczęciem kariery w Europie.

Jest Pan przyzwyczajony do tego, że okres świąteczno-noworoczny upływa pod znakiem koszykówki? Jedynym wyjątkiem w ostatnich latach mógł być chyba ten okres, w którym leczył Pan uraz w zespole z Teneryfy.

Wtedy rzeczywiście byłem w rodzinnym Szczecinie, ale i rok temu udało mi się przylecieć na dwa dni.

A w czasie studiów Pan wracał do Polski w tym okresie?

Nie miało to sensu, przerwy między meczami były maksymalnie 3-dniowe.

Niedawno King Szczecin podpisał kontrakt z hiszpańskim szkoleniowcem Jesusem Ramirezem, a Pan życzył mu powodzenia we wpisie na Twitterze. Znacie się?

Nie, ale był asystentem w Bilbao u trenera Carlesa Durana, który później był moim szkoleniowcem w Badalonie. Pytałem w środowisku tutaj i wszyscy wypowiadają się o nim pozytywnie, dlatego nie pozostaje nic innego, niż tylko wspierać i życzyć sukcesów.

Wspomniał Pan również wcześniej o tym, że wasz zespół czeka za kilka dni mecz na Teneryfie. Będzie u Pana specjalna mobilizacja, by pokazać się byłemu pracodawcy, który zrezygnował z Pana po zakończeniu poprzedniego sezonu?

Na pewno będzie to wyjątkowy mecz dla mnie, ale nie ma też co narzucać na siebie dodatkowej presji. Czuję, że jestem obecnie w odpowiednim dla mnie miejscu. Mam jednak wciąż wielu znajomych, przyjaciół w tamtej drużynie i liczę na to, że wrażenia z wyjazdu będą wyłącznie pozytywne.

Czego można życzyć na Święta i Nowy Rok?

Na pewno zdrowia, to dla koszykarza najważniejsze. Jak jest zdrowie, to całą resztę można sobie wypracować.

Rozmawiał Wojciech Malinowski, @stingerpicks

Dołącz do Premium – czytaj całe teksty i graj w Fantasy Lidze! >>

[/ihc-hide-content]

POLECANE

Od wielu lat listopad obchodzi się pod hasłem świadomości i profilaktyki występujących u mężczyzn chorób nowotworowych, przede wszystkim raka jąder i raka prostaty. To dobra okazja, by przypomnieć rozmowę z Robertem Skibniewskim i zapisać się na badania.

tagi

Zagłębie Sosnowiec to koszykarski ośrodek, który już w sezonie 2024/25 miał pojawić się na ekstraklasowej mapie Polski. O tym, jak miało do tego dojść opowiedział w połowie maja naszemu portalowi prezes Piotr Laube, choć z początkiem czerwca sytuacja uległa zmianie.
7 / 06 / 2024 22:34
14 zwycięstw i 14 przegranych to dotychczasowy bilans beniaminka Orlen Basket Ligi, który mając do rozegrania jeszcze dwa mecze, zajmuje ósme miejsce w tabeli. Dziki Warszawa swój debiutancki sezon w ekstraklasie sportowo już mogą zaliczyć do udanych. Ale nie tylko w tym aspekcie. – Nasz sufit jest tam, gdzie go sami powiesimy – przekonuje Michał Szolc, prezes i założyciel klubu.
12 / 04 / 2024 18:58
Obecnie media społecznościowe są nieodzownym elementem marketingu sportowego. Własną perspektywą pracy media managera w koszykarskich klubach podzielili się Katarzyna Pijarowska (Enea Astoria Abramczyk Bydgoszcz), Bartek Müller (Krajowa Grupa Spożywcza Arka Gdynia) oraz Karol Żebrowski (Trefl Sopot).
25 / 03 / 2024 22:15
– Mam argumenty, by zapijać emocje alkoholem. Kontuzje i urazy, zmiany klubów i miast, nowe otoczenie i nowi ludzie – to wszystko przecież buduje niestabilność. Po przegranym meczu moi koledzy z szatni analizują swoje błędy. Ja sięgam po alkohol. Uśmierzam emocje. Chyba nie chcę się z nimi spotkać. Nie wczytuję się w siebie, bo wolę tego uniknąć – wspomina były koszykarz Wiktor Grudziński. 15 kwietnia obchodzimy Światowy Dzień Trzeźwości. To nie tylko promowanie abstynencji. Jest to dzień, który służyć ma refleksji i ma na celu zwiększenie świadomości społecznej na temat powszechności uzależniania od tej substancji oraz zagrożeń zdrowotnych wynikających z jej nadużywania.
„Stałam w oknie, pomachałam mu, aż straciłam go z pola widzenia. Po chwili jednak zadzwoniłam, aby kupił bułki. Zawsze to robił. Tego dnia zapomniał. Gdy się rozłączyłam, napisał: „Przepraszam, kocham cię”. Wtedy nie wiedziałam, że już nigdy więcej się nie zobaczymy i tego dnia zostanę wdową.” – wspomina Angelina, żona zmarłego koszykarza Dawida Bręka. 23 lutego obchodzimy Ogólnopolski Dzień Walki z Depresją. Jest to dzień, w którym przede wszystkim powinniśmy zwrócić uwagę na to, jak ważne jest dbanie o swoje zdrowie psychiczne i korzystanie ze specjalistycznej pomocy.
Jak od kuchni wygląda tworzenie tekstów lub przekazywanie cennych informacji? Co definiuje dobrego dziennikarza i czym tak naprawdę jest dziennikarstwo sportowe oraz jak to jest być po drugiej stronie? Być może w poniższym tekście znajdziesz odpowiedzi na niektóre pytania czytelnika.
6 / 06 / 2024 12:39
Jeden z najlepszych niskopunktowych graczy na świecie wraz z drużyną Hornets Le Cannet Côte d’Azur zdobywa prestiżowy Puchar Francji. To Polak, który także reprezentuje nasz kraj w koszykówce na wózkach.
30 / 01 / 2024 17:38