
Pamela Wrona: Mówi pan, że najlepszy moment na rozmowę jest podczas jazdy samochodem. Ale czy to nie wynika poniekąd z faktu, że jest pan po prostu zabieganym człowiekiem?
Krzysztof Szablowski: Rzeczywiście, mam dużo obowiązków. Powiem nawet, że wystarczająco. Mało mam chwil w ciągu dnia, kiedy mógłbym zająć się czymś innym, a w samochodzie rozmawia mi się bardzo dobrze.
Wykładowca na uczelni warszawskiej, trener, asystent, komentator – jak najlepiej pana przedstawić i zdefiniować?
Przede wszystkim jestem trenerem. Praca na uczelni jest moją odskocznią od codzienności. To poniekąd coś innego, mimo że wykładam podstawy koszykówki. To elementarna wiedza, metodyka nauczania techniki i najprostszych elementów współpracy, czyli taktyki. Tak, jakbym przygotowywał ludzi na pierwszy trening i opowiadał, czym jest koszykówka i jak się w nią gra. To bardzo dobrze wpływa na moje funkcjonowanie. Choćby na chwilę mogę oderwać się od myśli, które są nieustannie ze mną.
Natomiast praca komentatora to czysta przyjemność. I tak oglądam mecze Euroligi czy naszych polskich lig, a tu, dodatkowym bonusem jest to, że przy okazji mogę je komentować w studiu.
Nie bez powodu mówią o panu, że lubi pan dzielić się wiedzą.
Człowiek uczy się całe życie. Koszykówka się rozwija, idzie do przodu, zatem trzeba swoją wiedzę aktualizować. O koszykówce bardzo lubię rozmawiać, dzielę się wiedzą, rozmawiam z innymi trenerami, zawodnikami. Jeżeli chodzi o uczelnie, to wygląda jednak trochę inaczej. Szczerze? Niezbyt mnie to rozwija, natomiast, jak już powiedziałem, to doskonała odskocznia. Nie można poprzestać na tym, co się już wie.
Miałem kiedyś epizod w życiu, kiedy sam dopiero uczyłem się koszykówki i to nie u byle kogo, bo u trenera Andreja Urlepa. Po roku spędzonym z nim i po ilości otrzymanych informacji, wydawało mi się, że wiem już sporo o tej dyscyplinie. Ale potem przychodzili inni trenerzy i weryfikowałem swoją wiedzę, mając świadomość, że jednak niewiele wiem jeszcze o koszykówce. Tak się dzieje cały czas. Im więcej wiem, tym mniej mnie zaskoczy. Jednakże te informacje nie docierają do mnie jednocześnie, tak jak było kiedyś.
Jednak można stwierdzić, że większość pana czasu zdecydowanie wypełnia koszykówka.
Tak, cały czas koszykówka, tylko z innym sposobem realizacji.
Komentowanie pozwala spojrzeć na koszykówkę z nieco innej perspektywy, ale samo bycie trenerem wyrabia chyba specyficzne spojrzenie?
Na pewno patrzę na mecz inaczej niż zwykły kibic. Po to jestem w studiu, obok komentatora, żeby być dla tego kibica ekspertem. Przybliżyć to, co się dzieje na boisku. Opowiadam z punktu widzenia trenera. Zresztą, ja inaczej już nie oglądam koszykówki. Lubię niekiedy się wyłączyć, obejrzeć coś swobodnie…
A da się tak?
No właśnie nie (śmiech). Za chwilę i tak w głowie dzieją się rzeczy typowo trenerskie – widzę coś, co mi się podoba, albo coś, co można zrobić lepiej. Widzi się więcej, tak jak patrzy się przez pryzmat trenera, z punktu widzenia ciągłej analizy. Ale sprawia mi to przyjemność. Ostatnio idealnym dla mnie spotkaniem był rewelacyjny mecz z twardą defensywą, czyli derby Włoch, Mediolan kontra Bolonia. To coś, co szczerze uwielbiam.
Koszykówka jest pracą, która – poza realizacją pasji – ma specyficzne ramy czasowe. Czas mierzy się inaczej.
Tak, to praca, ale też pasja. Ale nie tylko koszykówka jest pasją, bo są ludzie, którzy chodzą do pracy i cokolwiek by nie robili, też mogą podchodzić do tego w ten sam sposób. Dla mnie, to coś, co lubię, dlatego tak tego nie odbieram.
Przydałby się przycisk wyłącz, wycisz, by czasami realnie odpocząć?
Czasami wyjścia i zabawa z dziećmi i rodziną, sprawiają, że przez chwilę nie myślę o niczym innym. Ale łapię się na tym, że te chwile zakłócają różne inne myśli, które trzymają w napięciu i przypominają o tym, co jest jeszcze do zrobienia. Nigdy nie mogę powiedzieć, że mam wszystko zrobione. Zawsze mam coś do wykonania. Czasami dobrze jest odpocząć, odetchnąć, staram się znaleźć miejsce na odpoczynek. Ale w rzeczywistości jest tak, że później zarywam noce, aby wszystko nadrobić, niezależnie od dnia tygodnia. To normalne, że się temu poświęcasz. Nie zazdroszczę ludziom, którzy chodzą do pracy, byleby ją odbębnić, bo muszą, nie mają z tego żadnej radości.
Ktoś może stwierdzić, że to pracoholizm. Czy to pewien wzorzec, który już się zaciera, czy to złudzenie?
Też nie uważam tego za pracoholizm, ale chęć jak najlepszego przygotowania się do meczu, treningu. Wymaga to nieustającej pracy i zaangażowania. Jeśli ktoś jest mocno zaangażowany, chce zrobić progres, to oczywiste jest, że trzeba poświęcić na to mnóstwo czasu.
Które z pana doświadczeń najbardziej ukształtowało to spojrzenie na koszykówkę i które z nich było najcenniejsze?
Najpierw dużo informacji odnośnie zupełnie nowych dla mnie rzeczy, funkcjonowanie systemów ofensywnych i defensywnych. Potem zobaczyłem, że mimo tego, wielu trenerów wciąż zwraca uwagę na podstawy. Od tego się nie ucieka. Dotarło do mnie, że system nie jest ważny, jeśli ma się braki w podstawowym kroku obronnym i tak dalej, albo w ataku pomimo uzyskanej przewagi nie potrafi się podać piłki. Potem, sposób prowadzenia meczu, kontrola rytmu, wszystko to, co wpływa na to, jak drużyna funkcjonuje. W końcu poszukiwanie swoich przewag, słabości rywala. To, że każdy mikrocykl podporządkowany jest pod kolejny mecz.
Jako kluczowe, wskazałbym teraz cztery takie momenty. Pierwsze dwa, które się ze sobą zbiegły, to czas pracy z trenerem Sagadinem i trenerem Griszczukiem. Choć we Włocławku był krótko, to trener Zmago Sagadin wiele mnie nauczył. Po pracy z trenerem Urlepem, Dedkiem oraz Pipanem, koszykówka w moim postrzeganiu szła w tym samym kierunku. A trener Sagadin pokazał mi inne ścieżki i to było fajne. Po nim przyszedł trener Griszczuk i znowuż zderzenie z czymś wyjątkowym. Osoba z charyzmą, wulkan energii, która w specyficzny sposób motywowała i docierała do zawodników od strony mentalnej i to też było świetne. Bardzo dobrze wspominam ten czas, zwłaszcza, że wówczas jako asystent odniosłem największe sukcesy. Wtedy mój wkład w funkcjonowanie drużyny był bardzo duży.
Kolejnym bardzo ważnym doświadczeniem było objęcie funkcji pierwszego trenera Anwilu Włocławek. To wtedy po raz pierwszy poczułem ciężar odpowiedzialności bycia pierwszym trenerem. Poczułem go dosłownie, jakby ktoś włożył mi jakieś ciężary na barki. Nie zapomnę tego uczucia, które towarzyszyło mi przez cały pierwszy wieczór po konferencji, na której to ogłoszono.
[ihc-hide-content ihc_mb_type=”show” ihc_mb_who=”2,3,4″ ihc_mb_template=”1″ ]
Ile to trwało?
Potem przyszły już codzienne obowiązki i to uczucie zniknęło. Ale to był dla mnie świetny czas. Moim rozgrywającym był generał Krzysztof Szubarga. Znakomity zawodnik, który doskonale rozumiał czego oczekuję i to realizował na boisku. Świetnie czuje koszykówkę i dlatego teraz znakomicie radzi sobie jako trener. To była też wyśmienita grupa zawodników. W fazie, w której grało sześć najlepszych drużyn, pokonaliśmy przynajmniej raz każdą z nich, poza Treflem Sopot. Pokonaliśmy u siebie późniejszych mistrzów, Asseco Gdynię, z Donatasem Motiejunasem w składzie. Dużo mógłbym o tym czasie opowiadać, ale koniec końców odpadliśmy w pierwszej rundzie play-off po bardzo zaciętych meczach z Turowem Zgorzelec Jacka Winnickiego. Niestety, szansy na zbudowanie swojego zespołu w kolejnym sezonie już nie dostałem.
Ostatnim, ważnym momentem była kadra i Mike Taylor. On pokazał mi podejście do pracy i bycia trenerem, jakiego jeszcze nie znałem, amerykański coaching. Pełen optymizmu, pozytywnej energii, motywacji, budowania dobrych relacji w teamie, nie tylko w samej drużynie, ale wszystkich wokół. To było cudowne sześć lat zwieńczone ósmym miejscem na świecie – i to po meczu z reprezentacją USA.
Mam nadzieję, że teraz nadszedł kolejny przełomowy moment związany z pracą w Dzikach Warszawa. Teraz mamy czas, kiedy koszykówka przyspieszyła, jest bardziej fizyczna i atletyczna – te drużyny, które mają takich zawodników, którzy poza umiejętnościami koszykarskimi mają wspomniane cechy, to z tego zaczyna się robić coraz więcej przewag, większe szanse na odnoszenie sukcesów.
Jest pan trenerem – długodystansowcem?
Chyba mi do tego bliżej.
Wydaje się, że aby wytrwać w jednym miejscu dłużej, trzeba zmieniać metody, by te nie przestały przynosić efektów. Tak, żeby poniekąd uciec od rutyny.
Na pewno jest potrzeba wzbogacania swojej pracy, żeby nie poprzestać na rutynie, aczkolwiek nie jestem zwolennikiem rewolucji. Bo jeżeli coś się sprawdza, to należy to kontynuować, wzbogacając, rozwijając, dokładając różne elementy. Jestem długo trenerem, ale nie odpowiada mi zmienianie co chwilę miejsca. Nie lubię tego, bo można związać się z danym miejscem i jakkolwiek ułożyć sobie życie.
Ale jest druga sprawa. Moim zdaniem osiągnięcie sukcesu w grze zespołowej, a tym bardziej w koszykówce mającej rozbudowane systemy ofensywne i defensywne, zależy od wielu czynników, które trzeba skrupulatnie ze sobą składać. Jest to proces, który nie jest łatwo wykonać w ciągu jednego sezonu.
Dlatego uważam, że jeżeli komuś się ufa i wierzy się w jego pracę, warto postawić na współpracę długofalową, by mieć wyniki i ewentualnie później je ocenić. Tak sam pracuję w tym sezonie i jak na razie, idzie to w dobrym kierunku.

Pan jako trener buduje mocne więzi z zawodnikami, poświęca im dużo czasu, z każdym rozmawia indywidualnie – to w pana warsztacie jeden z najważniejszych fundamentów?
Dla mnie relacje wewnątrz grupy są bardzo ważne. My tworzymy grupę i chciałbym, aby drużyna, w której jestem, traktowała się jak rodzina. Jeżeli mamy to tworzyć, to koniecznością jest rozmawianie ze sobą. Pozytywnymi rzeczami należy się dzielić, a negatywne trzeba szybko rozwiązywać i ze sobą o tym rozmawiać. Bez rozmowy nie udałoby się tego stworzyć. Staram się, by nasze relacje były dobre, oparte na wzajemnym szacunku.
Powiedziałem kiedyś, że praca szkoleniowa, ta z młodzieżą szczególnie, polega na tym, że jest się surowym ojcem, głową rodziny. Surowym dlatego, że musi być dyscyplina, trzeba wymagać, ale musi być więź rodzicielska. Oczywiście, z drugiej strony jest to także relacja partnerska, bo wszyscy jesteśmy tu przecież w jednym celu. Jeżeli wybierze się ludzi z założenia pracowitych, nie trzeba trzymać nad nimi bata. To sztuka, by sprawić, aby szczerze chciało się spędzać ze sobą czas, nie tylko na boisku.
Zawód trenera jest na tyle specyficzny, że poniekąd wymaga, aby być też psychologiem, nauczycielem, choć niedosłownie.
Ważna jest rozmowa, ważny jest kontakt. Trzeba być poniekąd psychologiem, chociaż absolutnie się za niego nie uważam. To praca, która wymusza pewne zachowania, że człowiek poszukuje różnych rozwiązań, aby do zawodników dotrzeć i im pomóc. Z działu i zakresu psychologii trochę się czerpie, ale jestem po prostu trenerem, który zwraca uwagę na takie szczegóły. Nie jestem trenerem, który przychodzi na trening i kończy pracę wraz z pójściem do domu.
Czy jest tak, że w grze drużyny odbija się osobowość trenera?
Zawsze wychodziłem z założenia, że to, co widzimy na boisku jest wypadkową naszej pracy i naszym wizerunkiem. To trochę tak, jak w malarstwie. Malujesz obraz, odzwierciedlasz swoją wizję. A to, co będzie widać, będzie efektem twojej pracy. Patrząc na drużynę można w pewnym sensie wyobrazić sobie, jak ta
drużyna funkcjonuje, jak pracuje. Jest to wykładnia mojej pracy.
Krótkie i proste komunikaty, więcej pracy – to coś, co zaczął pan od niedawna stosować?
Myślę, że wynika to z doświadczenia z lat mojej pracy. Jeden z trenerów, z którym kiedyś współpracowałem zwrócił uwagę – i sam się później na tym łapałem – że często w mojej pracy za dużo było tłumaczenia, a za mało samej pracy.
Perfekcjonizm panu w tym przeszkadzał?
To prawda, jestem perfekcjonistą i to mi czasami pomaga, a czasami przeszkadza. Kiedyś przeszkadzało bardzo mocno, bo chciałem żeby to, co widzę podczas meczu i treningu było idealne. Nierzadko przerywałem pracę czy trening i ustawiałem wszystko tak, jakbym chciał, zwracałem uwagę na najdrobniejsze detale. I owszem, robię tak cały czas, ale w umiejętny sposób, nie zaburzając rytmu pracy. Staram się dobierać odpowiednio komunikaty, wybierać to, co możemy poprawić już teraz, ale pojedynczo, a nie falą, jednocześnie – bo tak robiłem kiedyś. A gdy chce się wszystko poprawić od razu, niewiele się udaje.
To na pewno ewoluowało. Poprzez błędy nauczyłem się, że z błędami też trzeba się oswoić. One są częścią procesu nauczania i rozwoju. Trzeba je zaakceptować, starać się eliminować, ale nie robić wielkiej awantury, jeśli je popełnimy. Mamy do czynienia z dyscypliną, w której błędy są nieuniknione, zatem należy grać przez te błędy. Do tego musiałem dojrzeć.
W poprzednim sezonie ósme miejsce, obecnie czołówka tabeli. Czyli to, co pan sobie założył przynosi skutek.
Tak myślę, natomiast nie chcę od razu mówić o wielkich rzeczach i sukcesach, bo jeszcze daleka droga, by powiedzieć, że osiągnęliśmy swój cel. Obrany kierunek jest dobry, cały czas trzeba uważać, by nic się nie zepsuło. Bo przecież zbudować coś jest bardzo trudno, a zniszczyć bardzo łatwo. Trzeba więc nieustannie, ostrożnie i krok po kroku pracować i osiągać małe cele, twardo stąpać po ziemi.
Jestem zadowolony z pracy, jaką udało nam się wykonać. Funkcjonujemy dobrze, ale miejsca na poprawę jest bardzo wiele. Widzę, co może być zrobione lepiej. Myśląc o końcowym sukcesie, musimy robić korekty. Każdy dzień dla mnie to możliwość rozwoju. Mimo bilansu, mamy jeszcze wiele ciężkich meczów. Liga jest mocna i wyrównana. Jestem drugi sezon z rzędu w pierwszej lidze i wszyscy jednogłośnie potwierdzają, że jest on trudny i zarazem ciekawy, a poziom jest wysoki. I szczerze? Czasami wolę obejrzeć mecz Suzuki 1.ligi niż ekstraklasy.
Dziki Warszawa mogą pochwalić się najlepszą defensywą ligi. Zresztą nie bez powodu uważa się, że mistrzowskie tytuły wygrywa się obroną.
I w tym też musiał nastąpić przełom. W swojej karierze miałem rożne momenty i sądzę, że każdy trener albo przynajmniej większość ma tak, że pracuje w konkretnym kierunku, coś jest jego filozofią… a potem próbuje czegoś innego.
Czego pan spróbował?
Ja tak miałem, był to skrajny przypadek. W jednym z sezonów podjąłem decyzję, że skoro najwięcej radości zawodnicy czerpią z ataku to pójdziemy mocno w tym kierunku. Pomyślałem, że nie będę im tak bardzo zawracał głowy obroną i coś zmienię. Oczywiście, muszą być pewne zasady funkcjonowania w defensywie, bo nie można nie mieć zasad, ale chciałem aż tak nie naciskać, dać tyle rozwiązań ofensywnych, by każdy mógł atakować, miał być czysty fun.
Jaki był efekt?
Efekt był taki, że niekoniecznie się to sprawdziło. Prawda jest taka, że dobre akcje w obronie nakręcają atak i dobre akcje w ataku potrafią dać dużo energii w obronie. Ale jeżeli zdobywamy punkty i równie łatwo je tracimy, to nie jest to OK. To mój wniosek. Próbowałem trochę zakombinować w jednym sezonie.
Każdy z elementów jest ważny – obrona, atak, ale chciałem trochę zamieszać z systemami. Mógłbym napisać książkę, bo to kopalnia wiedzy (śmiech).
Co znalazło by się w jej streszczeniu?
Po pierwsze, najważniejsza jest ogólnie pojęta prostota, czyli niekombinowanie za dużo, bo to ułatwia funkcjonowanie zawodnikom. Będą robić dobrze to, co nie jest skomplikowane, a jest skuteczne i jeśli to załapią, wówczas to zaprocentuje. By osiągnąć sukces, dobrze jest prowadzić ten proces nie przez jeden sezon, ale dłużej. Bo wtedy można się rozwijać. Ja nauczyłem się bazowania na prostocie.
Drugim wnioskiem jest jednak to, że bez defensywy za wiele nie da się zrobić. Słuchałem i wciąż słucham różnych ludzi i kiedyś poszedłem za głosem zawodnika, który wtórował: „Chcemy atakować, chcemy zdobywać punkty”. Ja też chcę, ale zrozumiałem, że nie przyniesie to sukcesu końcowego. Defensywa to coś, co w dużym stopniu da się wypracować. Na możliwości ofensywne koszykarzy nie mamy w pojedynczym sezonie aż tak dużego wpływu. Jako trenerzy możemy pomóc systemami, aczkolwiek jeżeli ktoś nie umie rzucać i nie będzie trafiał, to jakbym nie wymyślał, nie poprawię rzutu w ciągu kilkunastu tygodni na tyle, by znacząco poprawiła się skuteczność.
Umiejętności ofensywne zawodników ogranicza ich skala talentu jaki mają, chociaż oczywiście trzeba nad nimi stale pracować. Wiele rzeczy można wyćwiczyć i o wiele łatwiej jest rozwinąć umiejętności defensywne w trakcie krótszego czasu niż indywidualne umiejętności ofensywne. Zdecydowanie natomiast można pomóc sobie w funkcjonowaniu obrony zespołowej.
Przepis o młodzieżowcu, który został wprowadzony od sezonu 2022/23 wymusił pewne zmiany rozwiązań, czy nie okazało się to problemem?
O tym można prowadzić długie dyskusje i szkoda, że takich się nikt nie podjął, aby wyciągnąć wnioski i znaleźć plusy oraz minusy. Jak każdy przepis, także i ten ma swoje wady i zalety. Ale według mnie – mimo że pracowałem z młodzieżą – tych zalet jest trochę za mało. Ci co mają grać, i tak będą grali. Nie ma wielu dobrych zawodników w ogóle, młodzi muszą grać i wchodzić do zespołów. Przepis wymusza minuty i z punktu widzenia trenera i zespołu, nie jest to dobre. Czasami są sytuacje na boisku, kiedy wolałbym skorzystać z innego rozwiązania, byłby potrzebny inny gracz. Zaburza to funkcjonowanie rytmu drużyny, mojego postrzegania sytuacji w trakcie meczu. Jest to rzeczywiście trudniejsze. Wprowadzanie takich rozwiązań powinna – według mnie – poprzedzić wnikliwa analiza, która być może została przeprowadzona i o tym nie wiemy, ale także konsultacje z zainteresowanymi, których to dotyczy.
W sporcie ulegamy presji. Jak oddziałuje na zespół jasno określony i ambitny cel i w jaki sposób znaleźć ten balans?
No tak, mamy ambitny cel – awans do ekstraklasy. Presja jest nieodzownym elementem sportu, jeżeli chce się do czegoś dojść. I nie tylko w sporcie. Wiadomo wtedy, że trzeba się z nią mierzyć. Pozostaje kwestia umiejętnego radzenia sobie z nią i funkcjonowania tak, by nie była ona destrukcyjna, a wznosiła nas na wyżyny. Jeśli ktoś nie radzi sobie z presją, mógłby podpisywać kontrakty z klubami, które o nic nie walczą lub zrezygnować ze sportu. Zgadzam się w stu procentach z trenerem Frasunkiewiczem, że jest to również przywilej. Tak jak on teraz, pracowałem przez wiele lat we Włocławku i nauczyłem się żyć i grać pod presją. I szczerze mówiąc, ja tak wolę, bo to jest kwintesencją naszej pracy – walczyć o coś, piąć się na szczyt, wygrywać. Takiej drodze zawsze będzie towarzyszyć presja, nawet ta, którą nakładamy na siebie sami.
Nie jestem zwolennikiem ściemniania. Nie po to buduję taki zespół, sprowadzam takich zawodników, aby nie powiedzieć, że stawiamy sobie wysoki cel. Często korzysta się z poduszki ochronnej i być może nieumiejętnie ściąga się presję z zawodników opowiadając, że „my tylko tak”, „co tam się uda”.
W moim przekonaniu, udało się zbudować zespół taki, jaki chciałem. Nawet w zeszłym sezonie, realnie oceniając potencjał drużyny i mając świadomość, że będzie ciężko o play-off, stojąc na środku parkietu powiedziałem zawodnikom, że walczymy o mistrzostwo i tak powinna pracować nasza głowa. Każdy
sportowiec stojąc na starcie nie powinien myśleć o czwartym, czy trzecim miejscu. Później dochodzą realia i trzeba spojrzeć na to na trzeźwo. Wtedy mówiłem panu prezesowi, że chociaż wszyscy marzą o czwórce, to awans do play-off już będzie naszym sukcesem. Tym razem, dołożyłem znakomitych zawodników: Bartosz, Aleksandrowicz, Czujkowski – to są goście, którzy potrafią grać w koszykówkę i mają ogromne doświadczenie. To zaraz, o co ja mam z nimi walczyć, jak nie o awans?
[/ihc-hide-content]
Pamela Wrona