Na tej liście są przed nim jeszcze tylko John Kundla (trener mistrzowskiej dynastii Minneapolis Lakers z początków ligi), Red Auerbach, który zarządzał dynastią Celtics i oczywiście Phil Jackson.
Kundla i Auerbach to zamierzchła przeszłość i nie ujmując ich sukcesom, trudno jednak porównywać wyzwania, które stały przed nimi z tym, z czym mierzyć muszą się współcześni trenerzy. Właściwie do początku lat 70. koszykarze NBA z małymi wyjątkami byli właściwie anonimowi.
Do tego ich zarobki nie sprawiały raczej, że przewracało im się w głowie, zaś brak wolnej agentury sprawiał, że ówcześni trenerzy mogli skupić się w większości na sprawach boiskowych. Wzrost pensji, telewizja i możliwość zmiany klubu zupełnie te proporcje odwróciły i dzisiaj być albo nie być szkoleniowców zależy od tego, czy potrafią lawirować pomiędzy ego kilkunastu milionerów.
Dlatego dyskusja o tym, kto jest trenerem wszech czasów, nie może raczej wybiegać poza trzy nazwiska: Riley, Popovich i Jackson. I tylko oni jeszcze stoją pomiędzy Stevem Kerrem a historią. Nie jest to byle jaka górka do przeskoczenia. W ciągu ostatnich 40 lat tylko trzykrotnie jednego z nich lub ich wychowanków zabrakło w Finałach NBA. Po raz ostatni zdarzyło się to w… 1995 roku. Oczywiście fakt, że są Kerr jest wychowankiem dwójki z nich bardzo pomaga w podtrzymaniu tej serii.
Czy Kerr przyszedł na gotowe?
Czy jednak nie jest bluźnierstwem stawiać Kerra choćby w przedsionku do tej dyskusji? Warriors to samograj z najlepszym rzucającym w historii tej gry i napakowany przyszłymi członkami Galerii Sław. Ten argument pojawia się w tym kontekście i bardzo często doprawiony jest komentarzem, że Kerr przyszedł na gotowe do drużyny zbudowanej przez Marka Jacksona. Jest to niewątpliwie prawda, ale też jak ulał pasuje do każdego z powyższej trójki. Pat Riley przejmował samograja z Magikiem Johnsonem i Kareemem-Abdul Jabbarem już po ich pierwszym mistrzowskim sezonie.
Phil Jackson również nie musiał budować na ugorze, bo Bulls z Jordanem, Pippenem i Grantem prowadzeni przez Douga Collinsa byli dwa zwycięstwa od gry w Finałach. O zespole, który przejmował w Los Angeles Lakers nie trzeba nikomu nawet przypominać. Popovich sam zatrudnił się do prowadzenia kontendera z Davidem Robinsonem w składzie i wymodlił u koszykarskich bogów najlepszego gracze kolejnej dekady.
Żaden z trójki najlepszych trenerów w historii nie prowadził do sukcesów kopciuszków, bo w NBA żaden kopciuszek nigdy nie wygrałby kilku tytułów mistrzowskich. Supergwiazdy są elementem koniecznym, by wygrywać. Wielkość Jacksona, Riley i Popovicha nie polegała nigdy na tym, że wyciągali zespoły z dołu tabeli i grali „ponad stan”. Ich wielkość polegała na tym, że konsekwentnie spełniali oczekiwania, jakie stawiano przed ich fenomenalnymi drużynami.
Nie tylko wygrywali, ale potrafili utrzymać te fenomenalne drużyny razem wystarczająco długo, by wygrywać częściej niż ktokolwiek inny. Jak wielkie to wyzwanie mogliby z pewnością opowiedzieć Brian Hill i Scott Brooks, którzy prowadzili „murowane” dynastie w Orlando i Oklahomie City.
Czy patrząc na to z tej perspektywy, wciąż wydaje się niestosownym stawiać Kerra tuż obok tej trójki? Trudno nie widzieć tu podobieństw, które zresztą nie kończą się w tym miejscu. Dla całej czwórki ich pierwsza styczność z rolą głównego trenera kończyła się dynastią i żaden z nich nie czekał na pierwszy tytuł dłużej niż trochę ponad 2 sezony.
Sekret wygrywania
Jeśli istnieje sekret wygrywania w NBA, to śmiało można powiedzieć, że to grono go posiadło. Riley i Popovich być może otrzymali go w spadku od samego twórcy koszykówki, bo ich „trenerskie drzewo genealogiczne” można prześledzić aż do Jamesa Naismitha. Riley jest wychowankiem legendarnego trenera Kentucky Adolpha Ruppa.
Z kolei Popovich pierwsze kroki w NBA stawiał pod okiem Larry’ego Browna, którego mentorem była inna legenda NCAA Dean Smith. Rupp i Smith są w tej opowieści o tyle istotne, że ich drzewa trenerskie rozrosły się w ciągu ostatnich kilku dekad NBA, że dziś zawierają w sobie 28 spośród 30 obecnych trenerów. Jednocześnie obaj koszykówki uczyli się na Uniwersytecie Kansas pod okiem Phogga Allena, ucznia i bliskiego współpracownika Jamesa Naismitha.
Riley i Popovich sami wychowali olbrzymie grono następców i szczególnie uczniowie tego drugiego kompletnie dominują współczesny krajobraz w lidze. Jednym z nich jest oczywiście Steve Kerr, który pod okiem Popovicha kończył swoją koszykarską karierę i wydaje się być jego naturalnym następcą, nie tylko ze względu na styl gry swojego zespołu, ale przede wszystkim na kulturę, jaką udało mu się zbudować w San Francisco. Kerr nie ucieka oczywiście od tych porównaniach i głośno mówi o tym, jak duży był wpływ jego mentora na sukcesy Warriors:
„Pop jest moim mentorem od wielu lat. Grałem dla niego, a potem przez wiele lat uczyłem się od niego. Nauczyłem się od niego wiele nie tylko o tej grze, ale także o ludziach i kulturze. Wiele rzeczy, które robimy w Golden State bazuje na tym, czego się od niego nauczyłem. Jedną z tych rzecz, jest to, by zawsze być sobą. Nie możesz starać się być kimś innym. Musisz być sobą i jak długo jesteś autentyczny i szczery, to będziesz w stanie wykorzystywać rzeczy, których się nauczyłeś”.
Jak Jackson próbował zatrzymać czas
Czy Kerr kierował się tą właśnie lekcją, gdy w 2014 roku odmówił innemu ze swoich mentorów Philowi Jacksonowi i zamiast Nowego Jorku wybrał Golden State? Praca dla Jacksona miała wiązać się oczywiście z próbą reanimacji słynnej ofensywy trójkątów, czyli systemu, który przyniósł mu rekordowe 11 pierścieni mistrzowskich, ale który też wydawał się być przestarzały w lidze, która coraz śmielej romansowała z linią rzutów za trzy.
Złośliwi powiedzieliby, że Jackson desperacko próbował zatrzymać czas, a „ofiarą” jego konserwatyzmu padł ostatecznie inny z jego byłych graczy czyli Derek Fisher, który zdołał wygrać mniej niż 30% meczów i szybko pogrzebał swoje szanse na dalszą karierę trenerską.
Były rozgrywający mistrzowskich zespołów Lakers dołączył tym samym do grona innych wychowanków Jacksona, którzy zaliczyli bolesne zderzenie z rzeczywistością ławki trenerskiej w NBA jak Kurt Rambis, Jim Cleamons czy Bill Cartwright. Dość powiedzieć, że najlepszy z tej grupy Brian Shaw wygrał mniej niż 40% swoich meczów i również wciąż czeka na kolejną szansę.
Drzewo trenerskie Phila Jacksona wygląda bardziej jak zwiędły krzew i z pewnością może być to jeden z argumentów przeciwko nazywaniu go najlepszym w historii. Gdyby faktycznie nim był, czyż nie potrafiłby przekazać swojej wiedzy swoim asystentom i graczom? Fani Gregga Popovicha z pewnością z satysfakcją wskażą, że jego dokonania nie mogą być dziełem przypadku skoro tak wielu jego uczniów odnosi sukcesy.
Tymczasem jedyna gałąź drzewa Jacksona, która zakwitła to właśnie Kerr, który jeśli już nawiązywał do trójkątów, to zawsze zaznaczał, że z pewnością nie będzie kopiował Bulls z lat 90. Prostą konkluzją byłoby więc to, że odniósł sukces w NBA przede wszystkim dzięki lekcjom od Popovicha i pomimo „klątwy” Phila Jacksona. Jeśli jednak oddalimy się od parkietu, zapomnimy o trójkątach i spojrzymy głębiej na filozoficzne aspekty trenerskiego warsztatu, nagle dużo wyraźniej zobaczymy jednak, że sekret, który posiadł Steve Kerr pochodzi przynajmniej w równym, jeśli nie w większym stopniu od Jacksona. Zaś źródeł tego sekretu doszukać się można w Nowym Jorku końca lat 60.
Na długo zanim Phil Jackson zyskał sławę jako Mistrz Zen, znany był na parkietach NBA pod ksywkami Bones, która nawiązywała do jego wyglądu i Action Jackson, która mówiła wiele o jego stylu gry. Poważna kontuzja kręgosłupa w drugim sezonie gry zupełnie jednak odmieniła jego życie. Z jednej strony odebrała mu jakiekolwiek nadzieje na wyjście kiedykolwiek z roli rezerwowego zadaniowca, bo chociaż po powrocie jeszcze przez wiele lat był solidnym elementem rotacji New York Knicks, to został obdarty z części wyróżniającego go atletyzmu.
Co ważniejsze jednak, kontuzja wykluczyła go z gry na 1,5 roku, a że NBA szykowała się właśnie do ekspansji, co zawsze wiązało się tak zwanym „expansion draft”, gdzie nowy drużyny mogły wybrać sobie graczy z innych drużyn. Aby uchronić Jacksona przed tym losem, Knicks zupełnie odsunęli go od składu i w zamian zaoferowali rolę pomocnika Reda Holzmana. De facto, Phil Jackson został więc w wieku 24 lat asystentem trenera.
Szkoła Holzmana
Jak istotny był to okres w jego trenerskiej edukacji niech świadczy fakt, że kiedy w 1995 wydał swoją pierwszą książkę, opowiadającą o swoich doświadczenia w roli szkoleniowca, czyli Sacred Hoop, już pierwsze jej strony poświęcił „szkole zarządzania Reda Holzmana”. Jak o niej pisał:
„Holzman nie był wschodnim filozofem, ale instynktownie rozumiał jak ważna jest samoświadomość w budowaniu mistrzowskiego sezonu”.
Holzman prawdopodobnie uśmiechał się pod nosem, kiedy czytał te słowa, bo sam pewnie miał się bardziej za praktyka niż filozofa. Faktem jednak jest, że swój styl trenerski opierał raczej na generalnych, chciałoby się powiedzieć, filozoficznych zasadach niż dokładnych instrukcjach. Jego mantrą było „szukanie gracza na wolnej pozycji” i niezachwiana wiara w swoja strategię i swój zespół.
Jak wiele lat później wspominał Jackson, Holzman traktował swoich graczy jak partnerów do tego stopnia, że pozwalał im decydować o tym, jakie zagrywki będą grali:
„Mało kto w to wierzy, ale Red nigdy nie rysował zagrywek. W czasie przerw w grze pytał 'dobra, to co chcecie zagrać’, a my odpowiadaliśmy, że 'Walt i Willis dobrze sobie radzą, więc może niech zagrają screen and roll’. Red odpowiadał tylko 'OK’.”
Holzman nie był wielkim taktykiem, a jego przedmeczowe przemowy były tak nudne, że stały się obiektem żartów wśród jego graczy, ale potrafił sprawić, że wszystkie gwiazdy w jego zespole były gotowe poświęcić swoje indywidualne osiągnięcia i grały dla zespołu.
Najlepszym przykładem na to był Earl Monroe, który w barwach Baltimore Bullets był jedną z najbardziej efektownych i największych gwiazd ligi, po przyjściu do Knicks nie tylko zmienił swój styl, aby dostosować się do drużyny, ale też zgodził na grę z ławki rezerwowych i często dużo mniejsze minuty. Jego średnie punktowe spadły o ponad 10 na mecz, ale nagrodą było mistrzostwo NBA w 1973 roku.
To nie byłoby możliwe, gdyby nie wiara w system Holzmana. System, który nie narzucał konkretnych zagrań, ale w zamian dawał taktyczne fundamenty i zaufanie do graczy, że w tych ramach podejmować będą dobre decyzje. Kluczem do sukcesu Holzmana było sprawienie, że zawodnicy uczyli się sami rozwiązywać problemu na parkiecie i budowali synergię wewnątrz drużyny.
New York Knicks Holzmana wygrali tylko dwa tytuły mistrzowskie w ciągu 4 lat, więce trudno mówić o nich w kategoriach dynastii, ale warto pamiętać, że ich lider Willis Reed zmagał się przez większość część kariery z kontuzjami. Kto wie, czy z Reedem w pełni formy tytułów nie byłoby więcej. Ostatecznie to właśnie Knicks zatrzymali tylko na jednym mistrzostwie Los Angeles Lakers Wilta Chamberlaine’a i Jerry’ego Westa.
Treść dostępna tylko dla
Użytkowników Premium!
Zaloguj się aby zobaczyć dalszą część wpisu!
Przemek Kujawiński