Przyleciałem tu we wtorek wieczorem – za późno żeby jeszcze we wtorek odebrać akredytację. Z lotniska docieram do domu przyjaciół i przy drinku próbuję uspokoić mój szalejący puls. Puls napędzany podekscytowaniem pierwszym meczem NBA oglądanym z punktu widzenia mediów i poganiany strachem, który we mnie pozostał po locie samolotem, bo ja latać po prostu nienawidzę.
Całe życie udawało mi się przesypiać tę wątpliwą przyjemność jednak tym razem nie mogłem uciec przed irracjonalnymi obawami w objęcia Morfeusza. Cały lot tworzyłem potencjalne listy pytań i scenariusz spotkań z każdym możliwym graczem i działaczem NBA:
Jak zapytać tak, żeby to było ciekawe nie tylko dla mnie, a dla czytelnika i, może, może, dla gracza? Jak wyjść poza standardowe ramy banału… Co zrobić żeby uniknąć pytania Bena Wallace jak to jest być najlepszym zawodnikiem w historii spośród tych niewybranych w drafcie?
Czy nie zapomnę języka w gębie jeśli stanę oko w oko z Cadem Cuninghamem? Czy pytanie DeMara DeRozana o półdystans to już będzie klisza? Drink pozwala się uspokoić, ale w nocy budzę się niemal co godzinę. Mój organizm ewidentnie nie ufa budzikowi.
Kiedy jednak ostatecznie budzik dzwoni, wytrenowanym ruchem ręki go wyłączam i… wstaję o pół godziny później niż zaplanowałem. To wiąże się z pogonią! Paniką! Nie ma czasu na nic, nie ma czasu na śniadanie, na kawę, pędzę!
Wybiegam z mieszkania, metrem (nawigacja straszy utrudnieniami) lecę do Novotelu gdzie odbiera się akredytacje (NIE MA ŻADNYCH DZIENNIKARZY, WSZYSCY JUŻ POSZLI), stamtąd (NIE MA CZASU) metrem na halę gdzie mają się odbyć treningi.
Nie zatrzymuję się na jedzenie, na panini z budy, nawet na rogalika z kiosku. Tylko pędzę…
OBY TYLKO SIĘ NIE SPÓŹNIĆ.
Docieram na miejsce, głodny, zziajany, ale jestem! I jestem jedną z pierwszych pięciu osób na miejscu.Doświadczeni dziennikarze wiedzieli że przez pierwsze 2 godziny na miejscu po prostu nie bardzo jest co robić. Później się zbierają stopniowo ludzie, i amerykańscy beatwriterzy Bulls.
Pierwszym punktem dnia jest trening Bulls którego ostatnie pół godziny będzie otwarte dla mediów.Do tego czasu integrujemy się z innymi ludźmi z Polski, zbijamy piony z zagranicznymi dziennikarzami, których znamy lub po prostu chcemy poznać. Udaje mi się tylko złapać do wspólnej fotki Joakima Noah, akurat idzie się przebrać przed wzięciem udziału w zaplanowanych eventach.
Wreszcie nadchodzi upragniony moment. Ludzie z ligi gromadzą dziennikarzy i zabierają nas wszystkich na sale gdzie trenują Bulls. Najpierw na parkiet wpuszczani są tylko broadcasterzy, a reszta akredytacji ląduje na trybunach. Po jakimś czasie także i małe żuczki mogą przejść z trybun do zawodników i mamy możliwość popatrzeć z bliska jak trenują zawodnicy NBA, zaczepić kogoś z drużyny i czasem zamienić z kimś parę słów.
Główne rozmowy gracze prowadzą z broadcasterami – 3 minuty tu, 7 minut tam, wszystko jest już od dawna dokładnie zaplanowane co do minuty. Po skończeniu z głównymi mediami, zawodnicy ruszają na obchód między grupkami dziennikarzy czającymi się w wyznaczonych miejscach dookoła boiska.
W konsekwencji udaje mi się przebić w okolice DeMare DeRozana i zadać mu nawet pytanie, na które ten chętnie odpowiada. Śmiech, którym reaguje zaraz po usłyszeniu pytania zdecydowanie dodaje mi odwagi w walce o kolejne pytania i rozmowy.
Ten zapał przydaje mi się w przebiciu się do Zacha LaVine i pozwala zadać mu dwa pytania – jedno o najlepszych dunkerów w NBA, drugie o to co drużyna musi poprawić w drugiej połowie sezonu.
Potem zaczynam się szwędać po parkiecie, patrzę jak Malcolm Hill z Bulls zasuwa za 3, walcząc o kontrakt, a Andre Drummond i Tony Bradley grają 1 na 1 z trenerem wysokich Bulls. W końcu Drummond schodzi i udaje mi się z nim porozmawiać. W końcu były gracz Pistons, gość którego ze szczerego serca kochałem w jego debiutanckim sezonie i dla którego pojechałem 10 lat temu do Londynu na mecz fatalnych Pistons ze świetnymi wtedy Knicks.
Duża część rozmowy z Dre idzie off the record, a jak już zaczynam nagrywać, po chwili przerywa nam personel Bulls – Drummondowi należy się zasłużony odpoczynek. Dla mediów następuje przerwa na obiad, a personel NBA zaczyna się szykować do kliniki NBA Cares.
I tu jest sztuczka – wpadłem tylko na sekundę coś szybko przekąsić i wróciłem biegiem na salę, kiedy 90% dziennikarzy została na przerwie obiadowej. Czemu? To wtedy właśnie najłatwiej dostać się do graczy – wszyscy zawodnicy i sztaby obu drużyn są na boisku zabawiać dzieci i w znakomitej większości… nie mają co robić. I jak sobie stoi taki biedny samotny zawodnik to może równie dobrze pogadać z mediami nie?
Tutaj oczywiście bez nagrań, bo rozmowy są sporo mniej oficjalne, ale można wtedy z kimś naprawdę pogadać, dowiedzieć się czegoś o graczu lub drużynie. Bardzo, bardzo cenne momenty. Zagadałem paru graczy, poznałem się z najlepszym beat writerem Pistons – Jamesem Edwardsem z The Athletic i na koniec… spełniłem swoje największe koszykarskie marzenie.
Treść dostępna tylko dla
Użytkowników Premium!
Zaloguj się aby zobaczyć dalszą część wpisu!
Maciej Staszewski, Paryż