Dołącz do Premium – czytaj całe teksty! >>
To jedna z najlepszych scen w historii kina. W bodaj najlepszym westernie wszech czasów. Gdy w 1968 roku Sergio Leone kręcił „Pewnego razu na Dzikim Zachodzie” odtwórcy głównych ról – Charles Bronson i Henry Fonda – znajdowali się w absolutnym prime swoich karier:
.
Obecnie w prime są i Damian Lillard, i Stephen Curry. Dla tego drugiego to już nawet drugi tego typu moment w karierze – a zaliczenie takowego, jeśli prime jest na poziomie gry godnej MVP, z miejsca daje przepustkę do grona 15-20 najlepszych graczy w historii NBA.
Shaq i „Sir” Charles nigdy nie zaliczyli swojego drugiego prime’u. Dirk Nowitzki czy Tim Duncan – a i owszem.
Lillard do tego grona raczej się nie wprosi, ale i tak ma pewne miejsce w historii. Rzuty z 10 metra, którymi Curry rewolucjonizował NBA 5-6 lat temu, wprowadził do repertuaru swoich zagrań w takiej ilości, że rywale plany defensywne musieli przewrócić do góry nogami.
[ihc-hide-content ihc_mb_type=”show” ihc_mb_who=”2,3,4″ ihc_mb_template=”1″ ]
Melancholia bywa jeszcze bardziej odczuwalna, gdy tęsknisz za czymś, czego niemalże dotknąłeś bądź przynajmniej z bliska doświadczyłeś. Rywalizację Curry’ego z Lillardem obserwowałem podczas półfinału Konferencji Zachodniej w 2016 roku, gdy wybrałem się do Portland na mecze nr 3 i 4.
Klękajcie narody – taki to był pojedynek rewolwerowców.
Pierwsza potyczka padła łupem Dame’a.
.
Przesadą byłoby mówienie, że sam ograł Golden State „73-9” Warriors, aplikując im 40 punktów i dokładając 10 asyst. Ale co najwyżej niewielką. Jeśli nie wierzysz, spójrz na to jacy koszykarze biegali wówczas wokół Lillarda i jego dzielnego giermka McColluma po boisku w koszulkach Blazers – byli to Mo Harkless, Allen Crabbe, Mason Plumlee, Al-Farouq Aminu, Gerald Henderson, Ed Davis i Brian Roberts.
A teraz zastanów się jak potoczyły się ich losy i zadaj sobie pytanie: który z nich mógłby być trzecim, czwartym i piątym najlepszym zawodnikiem drużyny występującej choćby w półfinale Konferencji?
Zachodniej!
- Jeśli jest w NBA gracz podobny do Stepha, to tylko Lillard. Był dziś nie pra wdo po do bny – komentował wówczas Steve Kerr. – W kolejnym sezonie Dame będzie moim faworytem wyścigu po statuetkę MVP – przekonywał kilka miesięcy później.
W meczu nr 4 Lillard nie wypadł o wiele słabiej (36 punktów i 10 asyst), ale to powracający do gry po kontuzji Curry chodził po wodzie – szczególnie w dogrywce, gdy upolował 17 ze swoich 40 punktów.
.
Warriors wygrali. Później, już z Durantem, zdobyli jeszcze dwa „tanie” mistrzostwa. Reszta jest historią.
Blazers nigdy nie zdołali przecisnąć słonia przez dziurkę od klucza – czyli zbudować drużyny na finał NBA z dwoma liderami nikczemnego wzrostu. Na osłodę ich kibicom został awans do finału Zachodu w 2019 roku.
Dziś swój pojedynek Curry i Lillard toczą gdzieś na peryferiach NBA. Bo jak inaczej nazwać wydarzenia z Meczu Gwiazd?
.
Wymiana ciosów zawodników występujących w jednej drużynie? Dla tego duetu znamienne.
Obaj darzą się ogromnym respektem.
Obaj chcieliby spędzić resztę kariery w dotychczasowym klubie.
Obaj mają mizerne szanse, by – jeszcze raz w przypadku Stepha, i w końcu w przypadku Lillarda – powalczyć o mistrzostwo.
To smutne, bo fajnie byłoby zobaczyć Warriors w nowym-starym wydaniu. Gdy zdobywali tytuły z Durantem w składzie trudno było z nimi sympatyzować. Ale drużyny z lat 2015-16 nie sposób nie lubić. Chciałbym ujrzeć jeszcze jeden atak tercetu Curry-Thompson-Green na pozycje zajmowane przez młodszych od niech ligowych mocarzy, ale – choć wyobraźnię mam całkiem bujną – jakoś go nie widzę.
Słuchałem niedawno debaty fanów Warriors o tym, co musiałoby się stać, by w kolejnym sezonie Warriors znów bili się o finał. W telegraficznym skrócie wnioski wyglądały mniej więcej tak:
- Jeśli Curry wciąż będzie grał tak jak dzisiaj…
- Jeśli Klay wróci do zdrowia i będzie choćby w 90 procentach sobą sprzed kontuzji…
- Jeśli Draymond się nie zestarzeje…
- Jeśli Wiggins się nie zniechęci do gry w obronie…
- Jeśli Wiseman zrobi błyskawiczne postępy, które w drugim sezonie gry koszykarze czasami czynią…
- Jeśli Oubre zostanie lub uda się za niego pozyskać porównywalnego zawodnika…
- Jeśli wszystkie powyższe warunki zostaną spełnione – znów będziemy w czołówce.
Dziś już wiemy, że nie zostaną spełnione. Wiseman zamiast bronić, co chwila skacze do bloków z beztroską godną dzieci korzystających z trampoliny. Trudno się dziwić, ma raptem 19 lat. Kontuzja kolana, której doznał kilka dni temu przekreśla jednak choćby iluzoryczne szanse na to, by w kolejnym sezonie mógł być godnym zaufania środkowym w drużynie z ambicjami.
Jakby tego było mało: Kelly Oubre latem opuści Warriors. Niczym Jerami Grant – chce odgrywać większą rolę. Warriors będą próbowali skorzystać z dobrodziejstwa zasady „sign and trade”, ale wątpliwe, by im się to udało. A nawet jeśli, jeszcze bardziej wątpliwe, by w ramach rozliczenia zyskali gracza lepszego od Stevena Adamsa.
Bob Myers ma już tylko jednego asa w rękawie. Wszystko dzięki temu, że rok temu oskubał Minnesotę w wymianie Wiggins – D’Angelo Russell. Ten as to pick Timberwolves w kolejnym drafcie. O ile ci w loterii nie wylosują jednego z trzech najwyższych wyborów.
Gorzej, że w rękawie Myersa można ostatni dostrzec sporo dziur. Przed obecnym sezonem bez sukcesu handlował numerem 2 draftu 2020, by ostatecznie wybrać Wiesmana. Nie ma wątpliwości, że ten pick mógł spieniężyć lepiej. W trakcie trade deadline próbował sprzedać Oubre. Też bez powodzenia.
Mistrzowskie ambicje Curry’ego mają jedną przewagę istotną przewagę nad tymi Lillarda: na ławce trenerskiej Warriors miejsce zajmuje lepszy trener. Wiele osób śmiało się, gdy przed sezonem Steve Kerr zapowiadał, że z posiadanych graczy zorganizuje jedną z 10 najlepszych defensyw w lidze. I właśnie po tym poznasz dobrego trenera: jak powie, tak robi. Warriors mają zgodnie z oczekiwaniami spore problemy po atakowanej stronie boiska, ale w kategorii defensywnej zajmują dziewiąte miejsce.
Niewiele osób śmiało się, gdy po dodaniu do składu Roberta Covingtona i Derricks Jonesa Juniora Neil Olshey zapowiadał, że Blazers powinni w końcu dysponować przynajmniej przeciętną obroną. W poprzednim sezonie byli na 27. miejscu. Obecnie są na 29.
Terry Stotts wie, że tylko cud – czytaj: co najmniej powrót do finału Zachodu – może uratować jego posadę. Lillard jeszcze nigdy nie wyglądał na tak sfrustrowanego. Blazers po pozyskaniu Normana Powella i odzyskaniu kontuzjowanych McColluma i Nurkicia wyglądają na zespół kompletnie pozbawiony tożsamości, chemii i pomysłu na wyjście z dołka.
Terry Stotts nie straci pracy tylko dlatego, że na tym etapie sezonu „to nie wypada”, a i sens zmian w przededniu play-off jest dość ograniczony. Ale język jego ciała podczas meczów i coraz bardziej lekceważący ton wypowiedzi w trakcie rozmów z dziennikarzami jest jednoznaczny. Stotts ma świadomość, że jego dni są policzone.
Kłopot Blazers polega na tym, że Olshey nie ma żadnego asa w rękawie. Sprzedał już (za Covingtona) wybór w najbliższym drafcie. Latem będzie pewnie usiłować handlować McCollumem i Nurkiciem, ale biorąc pod uwagę sowity kontrakt tego pierwszego (100 mln za trzy lata gry) i wątpliwe zdrowie drugiego – wielkich sukcesów nie wróżę.
Na szczęście NBA to liga postępowa, więc jest nadzieja. Epicki pojedynek Lillarda z Currym, podprogowo zapowiadany przez dział marketingu NBA na league passie we wspomnianym zdjęciu w tle może jeszcze mieć miejsce. W fazie play-in.
Oby!
W pojedynku Bronsona z Fondą szło o zemstę. Lillard też chciałby się odegrać ze te wszystkie (trzy serie, w liczbach bezwzględnych jedno zwycięstwo Blazers w 13 meczach) porażki z Currym w play-off. A że taki sukces smakowałby mu pewnie mniej więcej tak samo, jak jego jedyny dotychczasowy tytuł MVP (seeding games bąbla w Orlando)?
W filmach happy end wcale nie jest najważniejszy. A tym bardziej w westernach typu spaghetti.
Michał Tomasik
[/ihc-hide-content]