
Dołącz do Premium – czytaj całe teksty! >>
Romuald Czarnecki: Nigdy się nie pchałem do wywiadów, wolałem żeby inni się wymądrzali. Zawsze powie się coś za dużo, a teraz… Człowiek jest bardziej wyluzowany. Ale jest mi bardzo miło, że do mnie dzwonisz.
Pamela Wrona: Przeszedł pan na emeryturę?
Do marca zeszłego roku, pracowałem intensywnie. Przede wszystkim zdrowie mocno mnie ogranicza, bo odkąd 4 lata temu dowiedziałem się, że mam nowotwór, miałem operacje i od tego czasu nie byłem już w pełnej dyspozycji. To ma wpływ, bo wciąż się leczę, mam złe wyniki. Chemia, którą otrzymuję jest już za słaba.
Czyli teraz walczy pan poza parkietem.
Muszę walczyć, także znowu jest walka o coś – jak nie o wynik sportowy, to o zdrowie. Tak w życiu jest.
Ma pan teraz więcej spokoju, będąc trochę z boku?
Absolutnie. Jak jeszcze do tamtego roku byłem w zarządzie Energa Kotwicy Kołobrzeg, byłem w samym sercu tego klubu. Człowiek miał wpływ, były różne momenty, ale mówi się, że nie popełnia błędów ten, co nic nie robi. Ze względu na to, że nowy zarząd podjął się pracy i uparł się na koncepcję mocno odbiegającą od mojej, zdecydowałem, że odejdę. Chociaż wciąż niektórzy mnie ochrzaniają na mieście za wyniki (śmiech).
Jaka była pana wizja?
Przede wszystkim chodziło o trenera Nikołaja Tanasiejczuka. Z całą sympatią, uważałem po prostu, że potrzebna jest zmiana, jeśli mamy coś tworzyć.
Trudno było podjąć taką decyzję?
Bardzo. Przez tyle lat, to tak jak z żoną, człowiek się zżywa. Przypominam sobie lata 90-te, kiedy więcej nie było mnie w domu, bo non stop były turnieje, wyjazdy, mecze, a zajmowałem się jeszcze młodzieżą. Zwiedziłem trochę świata, poznałem wielu trenerów i zawodników, dlatego zawsze było miło, gdy do Kołobrzegu przyjeżdżała drużyna i ktoś cię pamięta.
Ponad 3 dekady przy jednym klubie to wspaniały wynik.
Rozpoczynając pracę zawodową, zawsze miałem dużo ludzi pod sobą. To nie stwarzało mi nigdy problemów, tym bardziej w sporcie. Koszykówkę bardzo lubiłem, a praca, organizacja, mecze, wyjazdy, obozy, to wszystko mnie napędzało.
Nawet o tym nie myślałem, że potrwa to tak długo. Przyjechałem do Kołobrzegu, aby go budować, bo z zawodu byłem budowlańcem. W latach 70-tych budowaliśmy bloki z wielkiej płyty. Zacząłem chodzić na mecze koszykówki, chociaż moja przygoda ze sportem rozpoczęła się od piłki nożnej, bo byłem zawodnikiem. Piłkę zostawiłem przyjeżdżając nad morze, a przedtem w Toruniu w szkole budowlanej grałem w reprezentacji w koszykówce.
Wtedy wzrost się nie liczył, a smykałka do gry. Ta koszykówka była bliska, to była nasza tradycja rodzinna. Ze szwagrem zakładaliśmy w Unii Solec sekcję koszykarską. On był trenerem, a ja chodząc do technikum pomagałem mu w sędziowaniu, przy organizacji. Mój brat jest do dziś trenerem w Bydgoszczy. To był mój początek.
To zaprowadziło pana do Kotwicy Kołobrzeg. Dlaczego akurat na stanowisko kierownika klubu?
Chodziłem na mecze. Kotwica w lidze była najlepsza, były turnieje o wejście do drugiej ligi (odpowiednik dzisiejszej pierwszej – przyp.red), które po kolei przegrywała. My, jako budowlańcy byliśmy zdenerwowani. Zarabialiśmy wtedy całkiem nieźle.
Razem z śp. Markiem Jabłońskim, który był zawodnikiem i kończył karierę, robiliśmy składki na zawodników. Ściągnęliśmy Władimira Żołnierowicza i Nikołaja Tanasiejczuka. Dokładnie, opłacaliśmy ich z własnych pieniędzy, chociaż oficjalnie w klubie nie pracowaliśmy, byłem tylko przy drużynie. Kontrakty były co prawda inne, bo umowa była bardziej ustna, a sumy były śmieszne. Mimo to, zapewnialiśmy zakwaterowanie i opiekę.
On namówił mnie potem na zakup sprzętu sportowego, bo nieustannie zastanawiałem się, jak tej drużynie mogę pomóc. Byliśmy przy klubie 2-3 lata. W 1984 ściągnąłem śp. trenera Jerzego Olejniczaka, Marek zajmował się już czymś innym, a ja zostałem sam jako kierownik. To on zaszczepił we mnie tego bakcyla i mnie w to wprowadził.
Pasja, a nie praca – czy to było kluczem do tego, że tak długo pracował pan w zawodzie kierownika?
Ta praca – choć była 24 godziny na dobę 7 dni w tygodniu – zawsze dawała mi satysfakcję i zadowolenie i to było kluczowe. Dokładałem nawet własne pieniądze, a de facto przed ekstraklasą przeszedłem na pełny etat dyrektora sportowego, a potem kierownika drużyny. Do obowiązków należało wszystko, a tej pracy było multum. A dodam, że po pracy charytatywnej, gdy otrzymywałem wynagrodzenie, często było ono nieregularne. Zawsze na końcu, bo najważniejsi byli zawodnicy. Taka była rola.
Jak wyglądała praca kierownika – kiedyś, a jak dziś?
Nie wiem, jak w innych klubach, ale u nas nie było zbyt wielu pracowników. Kotwica była wielosekcyjna, każda sekcja miała kierownika. Gdy byliśmy sami, ta praca polegała już na czymś zupełnie innym. Został zarząd, sekretarka, ja i prezes. Do pracy były dwie osoby, w tym jedna zajmowała się biurem. Ja załatwiałem wszystko – i mieszkania, wyżywienie. Sam byłem w gastronomii, chodziłem od restauracji do restauracji pogadać, namówić do sponsorowania. Zawodnicy mieli dzięki temu dwa posiłki dziennie. Teraz, w klubie nie potrafią z tego korzystać.
Wybór trenera – pytania, kogo widzę? Tak samo było z zawodnikami, pytano mnie o zdanie. Na tym rzecz polegała, w tym również brano mnie pod uwagę. Praca z nowymi ludźmi zawsze mi imponowała.
Czy uważa pan, że kierownicy pracują w cieniu?
Tak, prowadzenie tego wszystkiego to ogromne zaangażowanie, a rzeczywiście, nie każdy zdawał sobie z tego sprawę. Teraz, do kogo ten zawodnik ma przyjść, jeśli nie ma takiej osoby? Może widzę to za ostro. Ktoś zapala światło, przygotowuje stroje, wydaje piłki, potem je chowa i gasi światło. Kiedyś było inaczej, dla mnie zawsze to było coś więcej.
Kierownik powinien być elastyczny, mieć dobre podejście do zawodników?
Starałem się być dla zawodników drugim ojcem, kimś, na kim mogą polegać. Często byli młodzi chłopcy, którzy dopiero raczkowali w zawodowej koszykówce, więc zależało mi najbardziej na tym, aby im pomóc, coś podpowiedzieć, porozmawiać, bo to też dużo znaczy.
Teraz, kierownicy mają wygodnie, bo są masażyści, fizjoterapeuci. Gdy nie było na to pieniędzy, trzeba było kombinować. Nie było czasu dla siebie żeby iść do lekarza, trzeba było pomagać przy kontuzjach. Teraz jest wąski zakres obowiązków. Przedtem, trzeba było jeszcze zgłaszać zawodników, dostarczać dokumenty. Ta rola kierownika się zmieniła. Jedynie, w Łańcucie jest jeszcze kierownik, który pracuje bardzo długo.
Był pan bezstronny, czy jednak był pan bardziej za jedną ze stron?
Uderzyłaś w dobry punkt. Dziś mogę przyznać się głośno, że zawsze byłem bardziej za zawodnikami. Przede wszystkim, musiał być dobry kontakt z trenerem. Budowanie atmosfery – nie z zarządem, a z zawodnikami. To było najważniejsze, bo wtedy mogą przyjść sukcesy. I ja zawsze stawałem po stronie zawodnika, chyba że nie zasługiwał, natomiast raczej dawałem szansę. Do dziś, ci co grają, często dzwonią, pytają jak zdrowie, dają upominki. Słyszę: „Kiero, jak ty będziesz, to my wrócimy”. Mówią, że jestem legendą, a ja się z tego cieszę.
Zatem zapracował pan na szacunek.
Mam coś takiego, że pomagam tym niechcianym zawodnikom znaleźć swoje miejsce. Niektórzy zostali na lodzie. Przed sezonem, Nicka Madraya, Kanadyjczyka z polskim paszportem szybko zagospodarowałem do Decki Pelplin – do Bartosza Sarzało, który kiedyś u nas grał. W Kotwicy go nie widzieli. Mamy kontakt cały czas. A przy okazji, Nick przywiózł mi z Kanady dobrą whiskey.
Jak wyglądała koszykówka z perspektywy kierownika?
Starałem się nie być kibicem. Bywało ciężko, bo wewnątrz nieraz się gotowałem, ale nie bluzgałem, nie wyzywałem. I dlatego miałem poszanowanie wśród sędziów. To mi dużo pomagało. Takie zachowanie, naturalnie wolałem powiedzieć zawodnikowi coś w cztery oczy, niż za plecami. Ja nie lubię, jak jeden na drugiego donosi i gada. U mnie to likwidowałem. Z nie każdym szło się dogadać, presja kibiców była odczuwalna. Były niesłuszne uwagi, ale takie coś trzeba było brać na klatę.
Wydaje mi się, że potrzeba kilku lat i sezonów, być pasjonatem. Dużo daje doświadczenie z ludźmi. Z zarządem też trzeba żyć, ale ja miałem trochę inne podejście. Nie wszystkim się to oczywiście podobało. Kiedyś zarząd pracował inaczej, każdy sobie pomagał. Teraz, każdy myśli bardziej o sobie.
Planowanie budżetu – nie ma się doświadczenia, są często różne sytuacje. Mnie się podobało to, że ktoś walczył o swoje. Gracze mieli w większości swoje rodziny na utrzymaniu. Ja próbowałem w miarę stonować to, ile ktoś może dać, bo obiecać można dużo. Często pewnych rzeczy nie można się doprosić. Wtedy zaczyna się problem. Ważne było, by mieć dobre relacje z rządzącymi, z miastem, bo wówczas to pomaga.
Niektórzy się dziwili, skąd wysokie zarobki. Sztuką było wytłumaczyć, że kontrakt trwa góra 10 miesięcy. A to każdy weekend, każdy dzień w hali. To ogromne poświęcenie, które nie każdy rozumie.

.
Jak zmieniło pana te 30 lat przy koszykówce?
Praca w klubie pomogła mi w tym, jak funkcjonować z ludźmi. Ja nie mogłem kiedyś pięciu minut wytrzymać w domu. Sport dał mi dużo – pogląd na całe życie. Praca taka jak kiedyś – praca, dom, praca, dom, nie do końca mi odpowiadała. Przez sport można było mieć kontakt z „elitą”. Kiedyś było modne chodzenie na różnego rodzaju wydarzenia, a to też dużo uczyło. Żałuję tylko, że przy okazji tej pracy, nie robiłem żadnych notatek, aby popełniać jak najmniej błędów.
Co by pan zapisał?
„Szczerość”. To fundament. I trzeba zawodnika przekonać do siebie, do organizacji. On musi wiedzieć, że ty możesz liczyć na niego, a on na ciebie. Teraz, wydaje mi się, że tak się do tego nie podchodzi. Jest też duża rotacja.
Kiedyś bazowało się głównie na swoich zawodnikach, później było dużo przyjezdnych, a zawsze był problem z wychowankami. Wielu z nich zostało, jak Grzegorz Arabas, czy Tomasz Mrożek, Łukasz Wichniarz i Marko Djurić, Szafran. Ale w sporcie takich ludzi nie ma i to mnie boli, bo nikt nie potrafił tego wykorzystać. Wielu bierze się za trenerkę.
Ja zawsze marzyłem, aby tacy zawodnicy pełnili też inne funkcje w klubie, bo podstawą jest, by w takich miejscach pracowali ludzie, którzy mają pojęcie o koszykówce. Tendencja jak z kibicami – tak, to by zawodnika nosili na rękach, a jak źle zagra, to potrafią zmieszać go z błotem. Tego nie lubię i to mi się nie podoba.
Pamiętam, jak weszliśmy do drugiej ligi i przy hali na Wąskiej, tuż obok mojego domu, przejść nie można było bo wszyscy zaczepiali i pytali, kiedy można zapisać się na koszykówkę. Młodzież garnęła się do gry, nie tak jak dziś. Dużo dla młodzieży zrobił Paweł Blechacz. Za moich czasów, dorobiłem się wychowanków, jak Paweł Kikowski i Szymon Rduch.
Chociaż powtarzam, że mnie zawsze było łatwiej ożenić zawodnika, niż wychować – bo ci przynajmniej pozostawali, a wychowankowie rozjechali się po świecie.
Dużo panu dała współpraca z wieloma trenerami?
Faktycznie, pracowałem z wieloma trenerami. Przeważnie w Kotwicy często zmieniali się trenerzy, poza Olejniczakiem, który był 8 sezonów. Oni dużo wnosili, ja się dużo od nich uczyłem. Od Jacka Gembala, Arkadiusza Konieckiego, Czesława Dasia, Jerzego Chudeusza, Mariusza Karola czy Wojciecha Krajewskiego, a przy okazji wyjazdów, człowiek poznawał innych, nowych ludzi, zawodników.
Interesowało mnie to, jak drużynę buduje się co sezon, jak dobiera się zawodników. Człowiek wchodził w ten temat, miał duże rozeznanie. I trzeba mieć jeszcze szczęście. Tego nauczył mnie „Olej”.
To nie tylko trenerzy, ale też ludzie, którzy byli bardzo zaangażowani, jak Marek Tarasiuk, Jacek Zigler, Krzysiek Gierszewski, Bogdan Łazarczyk, Stanisław Trojanowski, którzy byli prezesami. Ten ostatni, na tym stanowisku był 3 lata. W ekstraklasie wyprowadził klub bez długów, ale Kotwica straciła sponsora – miasto, które zakręciło kurek. Poszliśmy na własny rachunek, ale nie skończyło się to dobrze – do dziś wiele osób i podmiotów nie zostało rozliczonych.
Miałem swoją smażalnię, latem przyjeżdżał do mnie Krzysiek i pytał, jak zaczynamy sezon. Pieniędzy za dużo nie było. Trzeba było kombinować, chodziliśmy po sponsorach. To były osoby, które miały swoje firmy, pomagały i angażowały się w sport.
Pana czerwona marynarka stała się znakiem rozpoznawczym i szczęśliwym talizmanem?
Zdecydowanie. Powiem jedno. Przydomek „czerwona marynara” był ze mną długo. To symbol, chociaż za czerwonym nigdy specjalnie nie przepadałem. Żona kupiła mi marynarkę, abym jakoś wyglądał. To był fajny materiał. W każdym razie, odróżniałem się. Pomagało mi to i chyba rzeczywiście miałem dzięki niej szczęście.
A zaczęło się od tego, że Wojtek Krajewski zdobył mistrza Polski. Jak byłem w Pruszkowie, miał podobną marynarkę. Kiedyś pomyślałem, że jak będę miał mistrzostwo na koncie, to też w takiej będę chodził… To był początek XXI wieku. Chwilę później awansowaliśmy niespodziewanie do PLK – na złość zarządowi.
Co to znaczy?
W marcu trzeba byłoby skończyć zawody. Zapytałem: „chcemy grać dalej?”. „Pewnie, że chcemy. Tylko, kiero, będziesz musiał nam pomóc” – odpowiedzieli zawodnicy. Zarząd z kolei chciał zaoszczędzić pieniądze, więc było im na rękę to, aby sezon zakończyć przed play-offami i dać spokój. To zrobiliśmy im psikusa, bo wywalczyliśmy awans. Było to budujące. Zaufali mi, a ja im.
W połowie rozgrywek przyszedł Nikołaj Tanasiejczuk. Ten awans należał się wszystkim, którzy byli – niechciani z Koszalina, z Bydgoszczy i z innych miast, jak Robert Małecki, Łukasz Wichniarz, Grzegorz Radwan, Sławomir Nowak, Łukasz Marek, Jacek Gibalski, Artur Gliszczyński, Dawid Witos… ta ekipa zrobiła coś wielkiego. To jedno z najlepszych wspomnień. Chociaż w I lidze przed awansem było fajnie.
Dlaczego?
Były inne wymogi i miałem trochę obawy, jak to będzie w ekstraklasie. W szkole uczyłem się rosyjskiego, a nie angielskiego. Ale sobie świetnie radziłem. Koszykarze mówili po angielsku, ale nauczyli się mówić trochę po polsku, a w razie potrzeby przychodzili z kimś, kto tłumaczył. Nie wszyscy trenerzy mówili po angielsku, ale nie miało to znaczenia.
Mówił pan, że angażował się w dobór zawodników. Jak wyglądało to w tamtych czasach?
Oczywiście, to była rola szkoleniowca, który przeważnie jeździł na campy i obserwował zawodników. Ja natomiast, lubiłem wybierać rodzynki i miałem pomoc z okolicznych ośrodków, często proponowałem graczy, którzy byli w pobliskich klubach. Czy było prościej? Raczej nie. Ale była inna mentalność w ludziach.
Co zostało w pamięci?
Trener, który przychodził w okresie jesiennym, słyszał zawsze ode mnie, żeby nie zabierał ze sobą zimówek, jak pojedzie do domu, bo mogą być niepotrzebne. Taka była moda, bo często były zmiany na ławce trenerskiej. Więc po co mu opony na zimę, jak do zimy nie doczeka? Nikt się nie obrażał.
Taka też rola kierownika, aby słuchać jednego i drugiego. I sztuką jest zrobić tak, żeby to wszystko ze sobą współgrało. Trener nie może robić wszystkiego pod zawodników, a często, aby były efekty, trzeba było przyjąć rolę krawca, który potrafił zszyć razem dwa materiały.
Długo pan wytrzyma na emeryturze, czy jednak za bardzo ciągnie do koszykówki?
Ciągnie, ciągnie… Na razie skupiam się na zdrowiu. W międzyczasie oglądam wszystkie mecze. W życiu dużo pomaga mi przebywanie z ludźmi. Zapominam o chorobie, czuję się lepiej. Chciałbym jeszcze, może nie na 100 proc., ale być jeszcze potrzebnym, bo jak jest się potrzebnym, to lepiej się żyje. Koszykówka to bardzo ważna część mojego życia.
Rozmawiała Pamela Wrona, @Pamela_Wrona
