
Dołącz do Premium – czytaj całe teksty i graj w Fantasy Lidze! >>
Wojciech Malinowski: 4 zwycięstwa i 10 porażek – tak przedstawia się dorobek HydroTrucka Radom w obecnym sezonie. Czy jest Pan zadowolony z takiego wyniku?
Robert Witka: Odbieram go raczej pozytywnie, na pewno nie jestem nim rozczarowany. Wygraliśmy przecież mecze przeciwko wyżej notowanym zespołom, co tutaj w Radomiu zostało dobrze odebrane. Obraz naszych występów, nie mówię tu nawet o samych wynikach, tylko raczej o poziomie gry zaprezentowanym w niektórych spotkaniach, zamazuje też trochę nasza choroba i zarażenie się koronawirusem.
U nas przechodziliśmy go praktycznie wszyscy. Nie było tak, jak w innych zespołach, gdzie słyszeliśmy o jednym – dwóch przypadkach, a reszta osób była zdrowa i po prostu dla bezpieczeństwa odbywała kwarantannę. U nas zachorowaliśmy wszyscy, łącznie ze sztabem. Jedni przeszli to lżej, drudzy ciężej.
Pamiętam, co się działo z moimi zawodnikami tuż przed przejściem badań, gdy fatalnie wyglądaliśmy w meczach z Bydgoszczą i Sopotem, dodatkowo rozegranych w krótkim odstępie czasu. Na pewno źle wyglądały również pierwsze mecze po naszym powrocie, które rozegraliśmy bez żadnego przygotowania.
Być może, bez tej całej sytuacji, udałoby się odnieść jedno zwycięstwo więcej.
Były jakieś mecze, w których zawodnicy zagrali poniżej Pana oczekiwań?
To przede wszystkim spotkanie z Polpharmą u siebie, gdzie zagraliśmy bardzo nieodpowiedzialnie i popełniliśmy wiele prostych strat i błędów. I to takich, które najbardziej bolą, czyli umożliwiających przeciwnikom lay-up czy wsad na otwarty kosz. Olisemeka zdobył wtedy 10 punktów i wszystkie po przechwytach, które wykańczał wsadami.
Za dużo było wtedy takich sytuacji i to spowodowało porażkę. Zwycięstwo postawiłoby nas w jeszcze lepszej sytuacji w walce o utrzymanie, ale trzeba z pokorą podejść do tego, co jest. Mamy bilans taki, na jaki sobie zapracowaliśmy.
Co w dotychczasowych meczach było najsilniejszą stroną Pana zespołu? A jaki element najbardziej wymagał poprawy?
Na początku muszę zaznaczyć, że w tym momencie mamy tak naprawdę nowy zespół. Mamy nowego rozgrywającego (Jabarie Hinds – red.), który będzie odpowiadał za to, jak będzie wyglądała nasza gra. Dodaliśmy również zawodnika (Roberts Stumbris – red.), który z pozycji 4-3 na pewno rozciągnie grę w ataku i dołoży nam sporo punktów.
Przed sezonem, gdy widziałem, jaki mamy zespół, chciałem zdobywać około 20 punktów po szybkim ataku. Ten oczywiście bierze się z dobrej obrony i momentami z gry w defensywie byłem zadowolony. Poza wspomnianymi 3-4 meczami, gdy zespół był rozsypany fizycznie. Bez tego nasza gra siadała i te spotkania chciałbym akurat rozgraniczyć, czy oddzielić grubą kreską.
Dopóki nie złapaliśmy wirusa, to naszą grę w obronie oceniałem jednak bardzo pozytywnie. Potem pozwalaliśmy rywalom na za dużo w ataku i w efekcie nie mogliśmy wyprowadzać kontrataków, przez co brakowało nam łatwych punktów. To decydowało, że nasze zdobycze w ataku były mizerne, w granicach 60-70 „oczek”.
W dosyć zgodnej opinii obserwatorów ligowych wydarzeń prowadzi Pan w obecnym sezonie zespół z najniższym budżetem. Zdaję sobie sprawę, że w takiej sytuacji budowa drużyny była dużym wyzwaniem. W jaki sposób Pan do tego podchodził, w których aspektach kołdra była szczególnie krótka?
[ihc-hide-content ihc_mb_type=”show” ihc_mb_who=”2,3,4″ ihc_mb_template=”1″ ]
(śmiech) Ogólnie rzecz biorąc, to budowa składu była jednym wielkim kompromisem, kołdra była krótka wszędzie. Mieliśmy ograniczone środki finansowe i nie ukrywam, że szukaliśmy zawodników takich, którzy są gotowi przyjść z niższej ligi i będą chcieli się u nas pokazać. Mam tu na myśli głównie graczy zagranicznych.
Myślę, że udał nam się taki ruch właśnie z Nickiem Nealem. Ja go wspominam dobrze, był przykładem człowieka, który wszystko, czego się nauczył na boisku, to osiągnął ciężką pracą. U nas też tym imponował.
Nie do końca jednak sprawdził się pod tym kątem, pod którym szukałem konkretnego zawodnika. Czyli kogoś, kto da nam sporo punktów, ale będzie też solidnym kreatorem. Liczby go bronią, ale w grze opartej u nas na akcjach typu pick&roll, czy szybkim wyjściu z obrony, to nie do końca byłem z niego zadowolony.
Chcieliśmy również postawić na ludzi, którzy pochodzą z Radomia, czy tu mieszkają, takich jak Filip Zegzuła czy Kuba Zalewski.
Transferem nieplanowanym był Dayon Griffin, który zgodził się grać za pieniądze, które często odrzucają zawodnicy z 1. ligi. W kilku meczach na początku nam bardzo pomógł, chociaż ostatnio jego forma nie była zadowalająca.
W mojej sytuacji trzeba było iść na kompromisy i z czegoś rezygnować. Ja mimo wszystko chciałem graczy, którzy grali wcześniej w Europie i mierzyli się już z dominującym tutaj fizycznym stylem gry. Nasze widełki finansowe pozwalały nam głównie na graczy po kontuzjach lub też po słabych uczelniach. Potrzebowaliśmy zatem sporo szczęścia przy podpisywaniu kontraktów.
Jesteście zespołem, który oddaje najwięcej rzutów 3-punktowych w lidze. Czy to świadoma strategia, by w ten sposób nadrobić braki w innych elementach?
Oczywiście, że tak, to był świadomy wybór. Biorą się one jednak z tego, że chcemy takie pozycje kreować i na odpowiednie elementy kładziemy duży nacisk. Szukałem na przykład graczy na pozycje 4-5, którzy potrafią bardzo dobrze rolować do kosza, a jednocześnie sprowadzają na siebie pomoc z innych pozycji. Co oczywiście otwiera szanse rzutowe innym naszym graczom.
Taki był nasz zamysł. Grać szybko, szukać otwartych pozycji po kontratakach, a jak się nie uda, to opieramy naszą grę na pick&rollu. Na pozycji „5” postawiliśmy także na gracza z przeszłością w Polsce (Brett Prahl – red.), który nie gra co prawda tyłem do kosza, ale za to bardzo dobrze roluje.
Stąd też podyktowana była nasza niedawna zmiana na pozycji rozgrywającego, gdyż uważam, że mogliśmy lepiej wykorzystać wysokich graczy w akcjach dwójkowych.
.
Kilkukrotnie w naszych artykułach przewijała się wasza akcja, w której po zagraniu z autu za koszem rywala wyprowadzacie Filipa Zegzułę na rzut za 3 punkty. Czy to Pana autorska zagrywka, czy raczej u kogoś podpatrzona?
Jest to znana zagrywka powszechnie znana, stosowana także w polskiej lidze. Ona ogólnie ma się kończyć w ten samy sposób u wszystkich trenerów, ale jej początek może się od siebie różnić.
Czyli rozumiem, że wy macie bardzo dobrą egzekucję tej akurat akcji?
Egzekucję staramy się mieć jak najlepszą, chcemy wykonać akcję w dobrym tempie. Kiedyś zresztą jeden z trenerów powiedział mi – „Nie ma dobrych i złych zagrywek. Jest tylko albo dobra, albo zła egzekucja”.
Staram się przywiązywać do tego dużą wagę, czy to pod względem egzekucji założeń w obronie lub ataku, czy też choćby stawiania zasłon. Wydawać by się mogło, że to najprostsza rzecz do wykonania i każdy człowiek z ulicy będzie potrafił ją zrobić.
Czyli na przykład ja.
Załóżmy, że tak (śmiech). W praktyce okazuje się jednak, że trzeba poświęcić dużo pracy z zawodnikiem, a także czasu na analizie wideo, by ten element wykonywać poprawnie.
Jeszcze chciałem chwilę pociągnąć temat zmian w składzie. Czy planowaliście je od pewnego czasu i po prostu czekaliście na odpowiednie oferty graczy, czy raczej decyzja zapadła nagle, z uwagi na możliwość ściągnięcia Hindsa czy Stumbrisa?
Jak już wspominałem, nie do końca byłem zadowolony z gry Neala na pick&rollu. Już po meczu z Polpharmą po raz pierwszy zapaliła mi się lampka z pytaniem, czy to na pewno jest odpowiedni gracz dla nas, czy będzie w stanie grać to, co chcę.
Zaczęliśmy się wspólnie nad tym zastanawiać z właścicielem i prezesem. Pamiętaliśmy jednak również sytuację z poprzedniego sezonu, gdy po 2-3 kolejce nie byliśmy zadowoleni choćby z Obiego Trottera. On też miał trudny początek. U Nicka było jednak widać, że to nie była kwestia słabej formy fizycznej, tylko raczej problemów z czytaniem gry. Powiedzieliśmy sobie jednak , że damy Nickowi trochę więcej czasu. Potem rewelacyjnie zagrał on w wygranym meczu z Toruniem, w kolejnych spotkaniach też jego gra w miarę wyglądała.
W prywatnych rozmowach wciąż pozycja rozgrywającego się jednak przewijała, tak samo zresztą, jak osoba Jabariego Hindsa, który od dłuższego czasu był w naszych notesach. Trochę tego gracza jednak się obawiałem, choćby pod względem tego, że będzie bardzo nastawiony na grę pod siebie. Tak jednak nie jest, pomimo tego, że w ostatnim meczu oddał 25 rzutów.
Proszę mi wierzyć, że wspomniane przez Pana 25 rzutów miało być właśnie moim następne pytaniem.
(śmiech) W pewnym momencie uznaliśmy zatem, że nadszedł właściwy moment na zmianę. Pomogła nam też sytuacja na rynku, dzięki której zamiana gracza nie kosztowała klubu dodatkowych pieniędzy.
A jak było z pozyskaniem Stumbrisa? Czy cały czas szukał Pan dodatkowego gracza na pozycje skrzydłowego?
Tak, szukałem „czwórki”, gracza o podobnym profilu do Carla Lindboma, z którego byłem bardzo zadowolony. Czyli wysokiego z bardzo dobrym rzutem z dystansu, który mógłby też od czasu do czasu zagrać na „piątce”.
Miałem już wypatrzonego kandydata wcześniej, ale przeciągały się negocjacje i uznaliśmy, że nie mamy czasu na zabawę w kotka i myszkę. Ściągnęliśmy zatem zawodnika o trochę innym profilu, ale jestem bardzo z niego zadowolony. Moim zdaniem, to będzie strzał w dziesiątkę.
Czy wyobraża sobie Pan sytuację, w której Łotysz zagra razem z Danielem Wallem? W dotychczasowych meczach chyba nie miało to miejsca.
Tego nie przewidujemy, chociaż jest taka możliwość, że Daniel zagra na „czwórce”, a Stumbris na „trójce”. Raczej będzie to jednak rzadka sytuacja.
Wracamy do Jabariego Hindsa i jego 25 rzutów. Sprawdziłem, że w poprzednich dwóch sezonach najwięcej prób z gry w pojedynczym meczu zanotowali w Pana zespołach Rod Camphor i Carl Lindbom, odpowiednio 21 i 20. Co zatem Pan sobie myślał podczas meczu z Kingiem Szczecin, gdy świeżo pozyskany gracz oddał rzutów aż 25.
Ta liczba rzeczywiście jest duża i po spojrzeniu w suche statystyki można się przerazić. Taki był jednak plan na ten mecz. Wiedzieliśmy, w jaki sposób goście bronią akcje pick&roll, że głęboko pomagają poprzez „deep contain” (wysoki gracz długo kontroluje także niskiego rywala, korzystającego z zasłony – red.). Pod tym kątem się do meczu przygotowywaliśmy, trenowaliśmy stawianie zasłon w taki sposób, by gubił się na nich obrońca na piłce. To z kolei otwierało dużo przestrzeni dla naszego gracza na oddawanie rzutów.
Wiemy, że Jabarie jest zawodnikiem, który seryjnie potrafi zdobywać punkty. Mogę śmiało powiedzieć, że 22 z 25 rzutów to były próby dobre, takie, do których go przed meczem namawiałem. Jeżeli w kolejnych meczach powtórzy się u rywali taki styl obrony, a on będzie w lepszej formie fizycznej i rytmie meczowym, to zamiast 10 wykorzysta 18 z tych 25 prób.
Uważam jednocześnie, że pomimo tylu rzutów starczyło też amunicji dla innych zawodników, każdy oddał satysfakcjonującą go liczbę rzutów. Zarówno ja, jak i koledzy z zespołu nie mieliśmy do Jabariego pretensji. Taki po prostu mieliśmy plan na to spotkanie.
Sprawdziłem sobie również statystyki Hindsa z sezonu 18/19 w Krośnie i w serwisie InStat można zauważyć, że duża część jego rzutów była oddawana z półdystansu. Czyli teoretycznie z miejsc, które zdaniem koszykarskiej analityki są mniej efektywne. Jak pogodzić to, że gracz dobrze czuje się właśnie w takich rzutach, ale jednocześnie mogą być one mniej efektywne od innych opcji?
Zgadzam się, ale podobnie wyglądało to w przypadku Obiego Trottera. On oczywiście był bardziej nastawiony na podanie, ale gdy już decydował się na rzut, to zazwyczaj były to właśnie próby z półdystansu. Pewnie też jest to do sprawdzenia.
(60 sekund później)
Z artykułu mojego kolegi redakcyjnego Jacka Mazurka o „Miłośnikach gorszych rzutów” wynika, że Trotter w minionym sezonie oddał 49 rzutów z półdystansu, co dało mu 11. miejsce w lidze. Trafił 24 z nich, czyli bardzo przyzwoicie.
Ogólnie ja się nie zagłębiam w tego typu statystyki. Znam oczywiście temat rzutów nieefektywnych, ale jeżeli dany gracz czuje się w ich komfortowo, to ja nie będę go ograniczał. Widzę choćby na treningach, gdy na ich zakończenie zawodnicy oddają swoje rzuty, to Jabarie często właśnie rzuca po koźle z półdystansu. Gdy inni wtedy albo rzucają za 3 czy też, jak w przypadku zawodników podkoszowych, grają tyłem do kosza.
W Polsce sporo zespołów broni akcje dwójkowe w ten sposób, co zespół ze Szczecina. Uważam, że właśnie rzuty z półdystansu mogą być fajną bronią, by atakować centrów przeciwnika i zmusić ich do wyjścia z trumny.
Lubiłem takie rzuty, gdy oddawał je z dwójkowych akcji Obie Trotter. Jabariemu może być jednak trudniej z uwagi na gorsze warunki fizyczne, by przerzucić wysokich rywali. Nie boi się jednak penetracji i jest na tyle szybki, że na pewno będzie atakował również obronę w ten sposób.
Jestem bardzo zadowolony z jego transferu. Bardzo pozytywnie zaskoczył mnie również swoją osobowością, gdyż z oglądanych wcześniej meczów, czy to z Krosna, czy z drugiej Lidze Adriatyckiej odnosiłem wrażenie, że jest zamknięty w sobie i mało komunikatywny. U nas jednak jest zupełnie inaczej, zespół go bardzo dobrze odebrał, jest też bardzo zaangażowany w treningach. Tu także miałem obawy, chociaż miałem na jego temat opinie od Adriana Boguckiego i Maćka Bojanowskiego, którzy wcześniej z nim grali. Ogólnie jak na razie mogę o nim wypowiadać się tylko w samych superlatywach.
Jak duże znaczenie w decyzji o pożegnaniu się z Nealem miało to, że Legia była gotowa do podpisania z nim kontraktu? W dwóch wcześniejszych meczach to przecież dla Griffina zabrakło miejsca w składzie i można było z tego wywnioskować, że to raczej z nim się Pan pożegna.
Od razu było widać, że Nickolas Neal nie zaakceptuje roli drugiego rozgrywającego. Już w meczu we Włocławku zauważyłem, że był niezadowolony, chociaż zagrał wtedy 28 minut, czyli sporo. Był jednak częściej zmieniany niż wcześniej. Zresztą od razu po zaangażowaniu Hindsa przyszedł do mnie i spytał się – „Coach, co będzie dalej. Nie spodziewasz się chyba, że będziemy grali razem?”.
Odpowiedziałem, że zobaczymy, że na razie masz kontrakt i jedziesz z nami na kolejny mecz. On jednak od razu zaznaczył, że to raczej nie wypali, gdyż był przyzwyczajony do dominującej roli w zespole, choć było to w niżej notowanych zespołach. Skoro zatem całe życie grał jako główna „jedynka”, to rozumiem, że mógł uznać, że wychodzenie z ławki mogło nie być dla niego odpowiednie.
My jednocześnie nie chcieliśmy zostawiać go z niczym i staraliśmy się pomóc mu w znalezieniu nowej pracy. Zainteresowanie było, gdyż w obecnych czasach zawodnik, który jest w formie i w Europie, to jest łakomym kąskiem. Kilka drużyn szukało nowej „jedynki” i ostatecznie zdecydował się na niego Wojtek Kamiński.
Wiadomo, że rezygnacja z zawodnika nigdy nie jest łatwą sytuacją, ale podaliśmy sobie na zakończenie ręce. Myślę także, że u nas przejście na drugą „jedynkę” byłoby odebrane jako degradacja, a w Legii będzie inaczej. Tak samo byłoby, gdybym ja teraz poszedł na asystenta do trenera Kamińskiego. Inaczej wyglądałaby za to sytuacja, gdyby to on miał przyjść pracować do Radomia, a ja miałbym tutaj zostać i mu pomagać w roli drugiego trenera.
Dla Neala jest to nowe otwarcie i myślę, że w Legii będzie mógł grać większe minuty niż u nas. Jest to też na pewno lepsza sytuacja niż odesłanie zawodnika do domu. Podobnie zresztą postąpiliśmy rok temu z naszym centrem Odigie, w którego sprawie wykonałem telefon do agenta i ostrzegłem go wcześniej, że chyba on u nas nie wypali. Gracz jeszcze wtedy o tym nie wiedział, a trzy dni później menedżer miał już dla niego nową pracę.
Uważam, że jest to dobrą cechą naszego klubu, że nie staramy się ograniczać do „kopa” i odesłania do domu. To jest oczywiście również korzystne dla nas, gdyż rozwiązanie kontraktów nie wiąże się wtedy z dodatkowymi kosztami, albo są one nieznaczne.
To pytanie może nie będzie najbardziej poważnym, ale od kilku minut mam je na końcu języka, zatem je zadam. W przypadku Neala, gdy przeprowadził się o zaledwie 100 kilometrów, to klub z Radomia go odwoził, czy zespół z Warszawy przywoził? Czy może wsadziliście go w pociąg?
(śmiech) Akurat my go odwieźliśmy, nie robiliśmy z tym żadnych problemów. Z serwisu BlaBlaCar nie było potrzeby korzystać.
.
Bardzo duży postęp statystycznie notuje Filip Zegzuła. Czy to jest tylko kwestia sytuacji typu – gracz ma więcej minut, gdyż zespół jest słabszy niż wcześniej, czy też widzi Pan u niego poprawę w niektórych elementach gry?
To zapewne jest kombinacja obu tych czynników, ale widzę też po nim, że dojrzał do pewnych rzeczy. Na początku obecnego sezonu wychodził z ławki i już wtedy był mocny mentalnie. W poprzednich latach sam sobie narzucał dużą presję, być może zbyt dużą, przez co spalał się w meczach.
Teraz najwyraźniej dojrzał do takiego momentu, że wie, na co go stać, jest świadomy swoich umiejętności, wychodzi na parkiet i robi to, co potrafi i co powinien. Pod względem mentalnym zrobił niesamowity przeskok, to moim zdaniem w porównaniu do poprzednich sezonów było największą zmianą.
Chciałem się jeszcze spytać o Aleksandra Lewandowskiego, który w kilku meczach pokazał się z dobrej strony.
O, to ja zapytam się od razu – w których meczach pokazał się z tej dobrej strony?
Ja na przykład uważam, że tak było w meczu w Zielonej Górze.
A ja uważam, że oprócz trafionych rzutów to wypadł tam fatalnie.
To ja zapytam inaczej. Aleksander Lewandowski jest młodym graczem o dobrych warunkach fizycznych. Widać po nim, że ma sporo talentu, nawet jeżeli czasami wydaje się, że nie wie jeszcze, w jaki sposób go na parkiecie wykorzystać. Co zatem musi zrobić, by przebić się do rotacji drużyny z Radomia na stałe?
Nie ukrywam, że mam z Aleksandrem mały problem. Ma dobry charakter do koszykówki, taką nutkę bezczelności.
Czy do pracy też ma dobry charakter?
Jest okay, nie mam z nim problemów, pracuje w porządku. Nie boi się brać odpowiedzialności na swoje barki, co czasami wychodzi różnie, ale ogólnie jest dobrą cechą.
Ma jednak problem z fizycznością, głównie z dolnymi partiami ciała, w kwestii pracy nóg. To taki dziwny przypadek, że gracz świetnie skacze, bardzo dobrze zbiera, robi efektowne wsady, ale jednocześnie nie potrafi tego przełożyć na dobrą pracę nóg, czy to w obronie, czy nawet w ataku.
To u niego wymaga największej poprawy. Czasami nie wystawiam go w meczu z obawy na to, że nie będzie w stanie ustać rywalowi w obronie. Skauting meczowy w Polsce stoi na wysokim poziomie i gdy pojawia się zawodnik, który mniej gra, czy jest gorszym obrońcą, to od razu jest atakowany.
Tu mam dylemat. Nie boję się u niego o atak, jest bardzo inteligentnym zawodnikiem, jako gracz z piłką potrafi grać ze swojej pozycji akcje dwójkowe, ma też dobry przegląd pola. Obrona mnie jednak powstrzymuje, by dać mu więcej minut. W miarę możliwości robimy odpowiednie treningi na pracę nóg, ćwiczymy „close outy”. Jest to jednak jego największy mankament i tak naprawdę to on musi zapracować na przeskok w tym elemencie.
To ja się chętnie dokształcę, myślę, że nasi czytelnicy także. Proszę powiedzieć, na czym polegała „fatalność” jego występu w Zielonej Górze.
Oj, zagrał bardzo źle w defensywie. Na prostych nogach, gubił się przy prostych zasłonach, które wyprowadzały rywali na „trójkę”. To było poniżej jakiegokolwiek przyzwoitego poziomu. To, że rzucił punkty, to fajnie (15 pkt – red.), ale nie walczył na zasłonach, nie przeciskał się. Pracę w obronie za tamten mecz oceniam bardzo słabo.
Jest to Pana trzeci sezon w roli pierwszego trenera. Gdy przyjął Pan w 2018 roku propozycję klubu, to informowano o 3-letnim kontrakcie. Jednak minionego lata tak jakby do końca nie było wiadomo, że poprowadzi Pan drużynę w kolejnym sezonie. Z czego to wynikało?
Przede wszystkim to ja podpisałem na początku umowę 1+1+1, czyli z mojej strony to były tak naprawdę roczne kontrakty. To był dobry układ dla klubu, ale także dla mnie, gdyż nigdy wcześniej nie trenowałem żadnego zespołu, nawet dziecięcego czy juniorskiego. Byłem całkowitym nowicjuszem.
Gdy po zakończeniu poprzedniego sezonu pojawiła się informacja o cięciach finansowych z powodu pandemii, to przeżyłem szok, gdy usłyszałem o tym w rozmowie telefonicznej. Gdy przekazano mi pierwszą kwotę, którą będę miał do dyspozycji, to zacząłem się zastanawiać, czy będzie w ogóle możliwe zwycięstwo w jakimkolwiek meczu, czy nawet kwarcie.
Nie chcę powiedzieć, że były wahania z mojej strony, po prostu daliśmy sobie trochę czasu na zastanowienie. Prezes Kardaś też wiedział, jaka jest sytuacja i ostrzegł mnie, że nie będzie to łatwy rok. Nie chciał też, bym wszedł w jakąś wielką dziurę. Daliśmy sobie zatem czas, a w międzyczasie trochę poprawiły się warunki budżetowe. Nie były one wciąż idealne do walki o utrzymanie w lidze, ale ostatecznie stwierdziłem, że żyjemy w trudnych czasach i powiedziałem sobie, że nie mam w tej sytuacji nic do stracenia.
Być może podjąłbym inną decyzję, gdybym miał jakieś niesamowite oferty na stole, ale takich nie było. Teraz nie żałuję, że powiedziałem „Tak”, gdyż w takiej sytuacji można udowodnić samemu sobie, że potrafi się zrobić coś fajnego, nawet pomimo mniejszych możliwości. Ja wiem, że koniec końców, nikt by nie wspomniał, że ta drużyna z ligi spadła, gdyż miała najmniejszy budżet.
Ja bym może tak uczynił, chociaż zdaję sobie sprawę, że nie jest to popularne.
To tak samo, jak nikt nie zaznaczał, że klub zdobył mistrzostwo, gdyż miał największy budżet. Nikt tak nie pisał o Prokomie, Śląsku, czy o Anwilu.
Wiedziałem jednak, na co się decyduję, jak trudne czeka mnie zadanie, by zbudować zespół, który może funkcjonować na tym poziomie. Powiedziałem jednak sobie, że to może być również szansą dla mnie i staram się ją jak najlepiej wykorzystać.

.
Już po dwóch pierwszych latach pracy w Radomiu uchodził Pan w środowisku za trenera, o którym mówiło się, że kwestią czasu jest to, że pójdzie wyżej, do lepszych, bogatszych drużyn. Naprawdę nie miał Pan innych opcji minionego lata? Albo telefonów później, gdy na przykład Anwil Włocławek żegnał się z trenerem Dejanem Mihevcem?
(wybuch śmiechu). Czy pan teraz żartuje?
Nie, pytam się całkowicie poważnie.
Nie, nie było takiego telefonu. Weźmy również pod uwagę to, że przedwczesne zakończenie poprzedniego sezonu spowodowało specyficzną sytuację, w której ciężko było trenerów rozliczyć z ich wyników. W efekcie nie zapowiadało się na żadne zmiany, ostatecznie doszło do nich tylko w Gliwicach, Toruniu i Włocławku.
Ja jestem cały czas na początku swojej przygody trenerskiej i cały czas dużo muszę się jeszcze uczyć. Nie miałem zatem takiego przeświadczenia, że będą do mnie dzwoniły telefony.
Jest Pan przykładem szkoleniowca, tak jak choćby Przemysław Frasunkiewicz, który wskoczył w trenerski garnitur prosto z boiska. Jakie są plusy i minusy takiego rozwiązania z perspektywy trzeciego sezonu Pana pracy?
Minusem jest na pewno to, że ciężko jest rozgraniczyć koleżeńskie relacje z zawodnikami, z którymi dzieliłem szatnię, czy nawet pokój hotelowy. W moich ostatnich sezonach w roli gracza akurat mieszkałem na wyjazdach w jednym pokoju z Filipem Zegzułą, a potem zostałem jego trenerem.
Myślę, że jakiś dystans musi zostać zachowany i jest to korzystne dla relacji trener-zawodnicy. Do tej pory mam jednak z tym problem, gdyż znam tych chłopaków i czuję z nimi więź. Wciąż lubię z nimi usiąść po treningu, pogadać, pośmiać się.
A plusy?
To, że bardzo dobrze znałem tych zawodników, a przejście prosto w garnitur, jak to pan ujął, powoduje, że taki trener lepiej zna graczy. Potrafi zrozumieć ich dobre emocje, złe emocje, frustracje. To pozwala szkoleniowcom lepiej czytać zawodników, a także samego siebie, by nauczyć się właściwie reagować. To także jest bardzo istotne.
Jeżeli lepiej pozna się graczy od strony mentalnej, to potem łatwiej jest prowadzić zespół. Ja przynajmniej tak uważam. Przy przejściu prosto z parkietu na drugą stronę jest to moim zdaniem łatwiejsze.
Jak duże znaczenie w sytuacji takiego szkoleniowca ma wsparcie osób z klubu? Pewnych błędów przecież nie da się zapewne uniknąć w pierwszych latach pracy.
Nie wiem, co ma w głowie mój prezes czy prezes Przemka Frasunkiewica. Mam jednak to szczęście, że mam prezesa (Piotr Kardaś – red.), który sam grał bardzo dobrze w koszykówkę i co ważne, rozumie ją również od strony trenerskiej, był przecież asystentem Wojtka Kamińskiego.
Przy większych lub mniejszych kryzysach nie miałem żadnego ultimatum, czy punktowania moich błędów. Razem siadaliśmy razem przy stoliku i zastanawialiśmy się, jak pomóc zawodnikom, a także mi, by to lepiej wyglądało. Mam zatem duże wsparcie i pomoc od prezesa, czasami korzystam też z jego doświadczenia. Nie chcę powiedzieć, że trenerzy w mojej sytuacji mają łatwiej, ale na pewno mają spokój i świadomość, że nie szuka się problemów, tylko stara się je rozwiązywać.
W czasie swojej kariery zawodniczej grał Pan u wielu znakomitych trenerów. Czy jest jakiś konkretny, od którego najwięcej czerpie Pan teraz w swojej pracy?
Od każdego trenera można się nauczyć, nawet od tego najgorszego – człowiek uczy się wtedy, czego nie powinno się robić, czego nie mówić, w jaki sposób nie powinno się reagować. Z każdej sytuacji można wyciągnąć wnioski.
Miałem szczęście pracować z wybitnymi trenerami w Polsce, z których każdy osiągał sukcesy, ale też miał własny styl prowadzenia zespołu. Wiele się nauczyłem, zaobserwowałem. Jeden był gorszym taktykiem, ale fajnym człowiekiem, który rozumiał problemy zawodników. Z kolei drugi wymagał żelaznej taktyki i dyscypliny, a problemy jego graczy go nie obchodziły.
Na pewno jednak nie staram się nikogo naśladować. Uważam, że zawodnicy od razu wyczują, gdy ktoś nie jest sobą i stara się udawać kogoś innego. Z boku wyglądałoby to zresztą śmiesznie i komicznie, łatwo w ten sposób byłoby stracić szacunek u zawodników.
Na pewno staram się wykorzystywać lepsze wzorce, a nie powielać tych gorszych. To wszystko jest procesem. Po zakończeniu gry w koszykówkę uważałem, że wiem o niej wszystko. Praca po drugiej stronie, gdy buduje się zespół, ustala zasady, pokazała mi jednak, że tak nie było.
Wciąż jestem na początku drogi i nawet ciężko przychodzi mi używać słowa „trener”, gdyż łapię się na tym, że mówię o sobie jako o zawodniku. Chociaż to przecież już trzeci sezon pracy.
Dziękuję za wyczerpującą odpowiedź, chociaż byłaby ona jeszcze ciekawsza, gdyby operował Pan nazwiskami. Spróbujmy zatem tak – czy były sytuacje, w których zastanawiał się Pan co zrobić i nagle uświadamiał sobie, że Andriej Urlep wybrałby tu bramkę po lewej stronie, a Saso Filipovski po prawej?
Najgorsze są momenty, gdy przychodzi seria niepowodzeń i człowiek w domu myśli o tym, kwestionuje swoje decyzje meczowe czy taktyczne, ogólnie styl pracy. W przypadku trenera Urlepa takie sytuacje kończyły się zazwyczaj wymianami zawodników, co dawało nowy impuls drużynie.
Z kolei Filipovski bardzo dużo rozmawiał z graczami, próbował dotrzeć do ich psychiki. Często był bardziej surowy po zwycięstwach, gdyż pilnował, byśmy nie „odlecieli”. Za to po przegranych meczach, na przykład na początku pracy w Zgorzelcu, to starał się nas rozluźnić. Mówił nam, że dopóki w spotkaniach staramy się i realizujemy jego założenia, to nie powinniśmy przychodzić na treningi ze spuszczonymi głowami.
To wszystko siedzi mi w głowie i staram się wykorzystywać je w pracy. Pamiętam, że podejście Saso Filipovskiego bardzo dobrze na nas działało i jego kontakty z zawodnikami są na pewno kierunkiem, w którym i ja staram się podążać.
Niedawno Pana zespół grał w Zielonej Górze, a Zastal w tym momencie wydaje się wyraźnie dominować nad resztą ligi. Robi na Panu wrażenie ich postawa?
Oczywiście. Myślę, że wszyscy w środowisku koszykarskim są pod wrażeniem ich gry, szczególnie dyscypliny, systematyczności i konsekwencji. To na pewno może się podobać. W tym momencie rzeczywiście są chyba ponad wszystkimi drużynami, chociaż sezon jest długi, zatem zobaczymy, co będzie dalej.
A tak w ogóle, to nie wiem, do czego Pana pytanie zmierza (śmiech).
Do tego, że latem trener Żan Tabak poszukiwał polskiego asystenta z doświadczeniem w pracy głównego trenera. Pana nie widziałem na liście osób, do których dzwonił, zatem pytam się tylko hipotetycznie. Co by Pan zrobił, gdyby taki telefon Pan otrzymał? Czy po dwóch latach pracy w roli głównego szkoleniowca funkcja asystenta w ogóle by Pana interesowała?
Czasami trzeba zrobić krok w tył, by zrobić potem dwa do przodu. Kiedyś sam tak zrobiłem jako zawodnik, gdy nie mogłem się doczekać na szansę w ekstraklasie i dopiero zejście o ligę niżej było punktem zwrotnym w mojej karierze. Gdyby nie to, gdybym nie rozegrał całego sezonu w Sosnowcu, to prawdopodobnie nigdy nie byłbym koszykarzem na takim poziomie. Nawet zastanawiałem się, czy w ogóle nie przestać uprawiać tego sportu, gdyż moja cierpliwość się kończyła i powątpiewałem w siebie.
Telefonu od trenera Tabaka nie było, ale gdyby taki nastąpił, to byłoby to na pewno kuszące. Podpatrywanie tego szkoleniowca, a także kontakt z koszykówką na poziomie ligi VTB byłby na pewno super doświadczeniem. Nie widzimy oczywiście, jak wygląda praca tego szkoleniowca, ale patrząc na jej efekty, to musi ona być na wysokim poziomie.
Gdybym zatem miał stanąć przed dylematem, czy raz jeszcze prowadzić drużynę, która walczyć będzie o utrzymanie, czy też pracować jako asystent w silnym zespole, u bardzo dobrego trenera, to na pewno bym się zastanowił.
Haczyk w tej ofercie był podobno taki, że pieniądze były mało kuszące i na ofertę klubu z Zielonej Góry zgodził się dopiero trener z Hiszpanii.
O tym nie chcę mówić, gdyż nie znam kwot, które były oferowane. Mówię w tym momencie tylko o stronie sportowej.
Jesteśmy w trakcie przerwy na reprezentację. Jakie Pan ma plany na ten okres? Czy zagracie w turnieju w Warszawie, który jak słychać ma odbyć się w najbliższy weekend (rozmawialiśmy w poniedziałek wieczorem – red.)?
Zadzwonił do mnie trener Wojciech Kamiński, gdyż wypadł jeden zespół, ale nie zdecydowaliśmy się. Realizujemy wcześniej ustalony plan. Po ostatnim meczu mieliśmy trzy dni wolnego, z czego jeden był na działania marketingowe w klubie.
Do piątku włącznie zaplanowałem mocniejsze treningi, głównie pod kątem fizycznym, co szczególnie ważne będzie w przypadku Jabariego i Robertsa, którzy cały także poznają nasz system gry. Najbliższy weekend też gracze będą mieli wolny, a od poniedziałku ruszymy z przygotowaniami stricte pod mecz ligowy z Arką Gdynią.
Pomimo perturbacji związanych z koronawirusem sezon przebiega całkiem sprawnie, przyjmijmy zatem wariant, że uda się go rozegrać do końca. Z jakiego bilansu drużyny na jego koniec byłby Pan zadowolony?
Nie jestem zwolennikiem takich strzałów, czy to będzie 10, 9 czy 8. My wychodzimy na boisko i staramy się wygrać każdy kolejny mecz. Mamy też swój nadrzędny cel, którym jest utrzymanie się w ekstraklasie. Bardzo na tym zależy włodarzom, właścicielowi i miastu.
Na pewno chcielibyśmy mieć zatem spokój, bez potrzeby nerwowego oglądania się za siebie. Uważam, że po zmianach mamy dużo lepszy zespół niż miesiąc temu. Zobaczymy, na co będzie nas stać, jeżeli uda się uniknąć kontuzji, czy innych chorób.
Rozmawiał Wojciech Malinowski, @stingerpicks
[/ihc-hide-content]