Dołącz do Premium – czytaj całe teksty! >>
Pamela Wrona: Jakie wspomnienia przywołuje warszawski AWF?
Robert Rutkowski: Rozmawiamy akurat w takim momencie, kiedy po pani na wizytę w moim gabinecie przyjdzie dziennikarz za sprawą którego, po trzydziestu latach pojechałem na warszawski AWF – dokładnie na tę salę, na której pierwszy raz wyszedłem na parkiet. On nagrał kiedyś materiał, którego byłem bohaterem. Przez 30 lat to miejsce, mój macierzysty klub, był dla mnie zakazaną strefą – czymś, jak dla Napoleona Waterloo. Po tak długim czasie, puściły emocje, była to dla mnie forma terapii.
Mój trener już nie żyje, trenerka, która wprowadzała mnie na parkiet także. Kolegów z drużyny pochłonęły obsesje. Nie ma już z nami mnóstwa ludzi, których pamiętam z tamtych czasów. Ja byłem tym koszykarzem, który odszedł ze sportu z wielkim hukiem.
Przecież wielu widziało w panu przyszłą gwiazdę koszykówki i wróżyło wielką karierę.
Może nie gwiazdę, ten termin był wtedy dla mnie obcy. Byłem młodym, bardzo ambitnym koszykarzem, który był talentem. Zaprzepaściłem swoją karierę z przytupem. Zapewne chodzi pani o emocje, jakie mi wtedy, na początku towarzyszyły i jak to się zaczęło?
Zgadza się. Pamięta pan moment, kiedy pierwszy raz wyszedł na parkiet?
Pierwszy raz, kiedy pojawiłem się na parkiecie, miałem zaledwie 14 lat. Był to dla mnie trudny czas, jako chłopaka. Chodziłem do podstawówki na warszawskiej Sadybie, ale nie działo się dobrze w mojej rodzinie. Rodzice byli po rozwodzie, był między nimi konflikt. Paradoks polega na tym, że rolę osoby, która mnie zainspirowała koszykówką, to była moja matka. Była blisko pani Romualdy Olesiewicz, legendy i jednej z lepszych koszykarek w Europie.
Trafiłem do niej na treningi, na początku stałem przy bocznym koszu, ćwiczyłem podstawy, bo nigdy wcześniej nie grałem w koszykówkę – liznąłem siatkówkę, skok o tyczce, szermierkę. Koszykówka była na końcu i się zakochałem. Mogę powiedzieć, że naprawdę była to miłość od pierwszego wejrzenia.
Jako, że człowiek to zlepek różnorodnych emocji i doświadczeń, ta pasja do sportu była dla pana odskocznią, ucieczką od codzienności?
Dla mnie, to była doskonała wymówka, aby wyjść z domu. Szansa, aby nie być w tych czterech ścianach, bo panowała tam zła energia. Byłem nazbyt wrażliwy, wzorowym uczniem, synem nauczycielki, ojciec był nieobecny. Koszykówka otworzyła przede mną świat. Koszykówka mi się podobała, ale to była okazja, aby uciec z domu, to dawało mi odetchnąć od codzienności. Sport jest magiczny.
Szybko z tego bocznego kosza znalazłem się na głównym boisku, wszystko toczyło się niezwykle zawrotnym tempie. Miałem kompleksy, bo niewiele potrafiłem, natomiast mimo dwóch metrów wzrostu, moja sprawność ruchowa była naprawdę dobra.
Sukcesy, reprezentacja Polski juniorów – wydawało się, że wszystko nabiera rozpędu. Po drugiej stronie negatywne bodźce z zewnątrz i to, co przynosił pan z domu, od czego trudno było się odciąć. Mimo to, odczuwał pan, że jest na równi pochyłej?
Marzeniem każdego chłopaka, mniej więcej od trzeciego roku życia aż do śmierci – który później ma szansę stać się mężczyzną, aczkolwiek nie wszystkim jest to dane – jest sytuacja, w której podchodzi do niego jego własny ojciec ściska go, przytula i mówi: „synu, jestem z ciebie dumny”. Jeżeli taki gest nie nastąpi w jakimkolwiek momencie życia człowieka, to człowiek idzie w świat niekompletny, uszkodzony.
Nie od razu załapałem się do reprezentacji. Przed reprezentacją jest kadra, podczas której trzeba było zostawić dużo potu na parkiecie. Jestem wdzięczny mamie, bo to jej zasługa, że tego doświadczyłem.
Byłem w koszykówce, włożyłem pracę, aby załapać się do drużyny podstawowej, później z tej drużyny wyłuskał mnie Zygmunt Olesiewicz i zacząłem po pewnym czasie wyjeżdżać na zgrupowania z seniorami. Miałem 16 lat i grałem z nimi w drugiej lidze, bo byłem dobry. Robiłem wsady do kosza po łokieć, miałem dobry wyskok…
Jeżeli początkowo tak ją pan postrzegał, czy można powiedzieć, że poniekąd za sprawą koszykówki znalazł się pan na zupełnie innej drodze, która uruchomiła w panu – młodym człowieku – wątek destrukcyjny?
Pyta mnie pani o potknięcia i pułapki – o to, co się dzieje z młodym człowiekiem, kiedy spotyka na swojej drodze przeszkody. O to, gdy będąc na fali, co jest tym piaskiem, który pojawia się w tych trybach… to okres dojrzewania. Hormony. Seks. Pragnienie bliskości. Pierwsze fascynacje i dziewczyny. Torba sportowa z napisem „AZS AWF” robiła wrażenie. Ale byłem chorobliwie nieśmiały. Ojciec nie wprowadził mnie w świat dorosłości i byłem zbyt nieśmiały niż powinienem. To utrudniało mi relacje z dziewczynami, co również odbiło się na treningach.
Zdarzyło mi się, że kilka razy po prostu nie przyszedłem. Dlaczego? Bo ważniejsza była wtedy dziewczyna. Byłem zbuntowanym nastolatkiem, który pragnął akceptacji. Koszykówka wymagała subordynacji, była bardzo absorbująca. Może nawet za wcześnie pojawiły się te sukcesy? Miałem zgrupowania klubowe i kadry Polski i to nie było łatwe do pogodzenia. W międzyczasie, bardzo interesował mnie humanizm, pragnąłem czytać książki, chciałem się uczyć.
Mój trener był emocjonalnym troglodytą. To był człowiek nieznoszący sprzeciwu, był apodyktyczny, despotyczny, psychopatyczny w relacjach z zawodnikami. Potrafił bardzo drzeć japę, krzykiem uzyskiwać oczekiwane efekty. Kiedy zdarzyło mi się nie przyjść na trening – co było oczywiście naganne – odbyła się rozmowa.
Powiedziałem prawdę, poniekąd jak przed własnym ojcem, który powinien być autorytetem. Obśmiał mnie. Pewnego dnia po meczu, moi koledzy, którzy byli nawet dwa razy starsi ode mnie, zaczęli się ze mnie wyśmiewać. Trener nie dotrzymał tajemnicy, dworował ze mnie. Zabolało mnie to.
Zwątpił pan w dorosłych, gdy w ten sposób naruszono moralny kręgosłup, upadły wzorce i wszelkie wartości młodego człowieka?
Był to początek erozji, dokładnie mojego zwątpienia w świat ludzi dorosłych, w ideały. Dom, trener, pragmatyzm ojca, który opierał się na teorii, że mężczyzna musi mieć zawód i ignorował moje zacięcie humanistyczne, zmiana szkoły, która zamordowała we mnie poczucie wiary w to, że świat jest w porządku. Dla mojego trenera byłem cenny, ale brakowało rozmów, zrozumienia, wsparcia. Wtedy zaczął się ten upadek, zacząłem zjeżdżać po równi pochyłej.
To przykład bardzo toksycznej relacji ze sportem – z jednej strony niebo, z którego trafił pan znów do piekła.
Odpowiedź jest jedna: akceptacja. Tego pragnie młody człowiek, który wkraczać ma w dorosłość. Po kilku latach tego szaleństwa, w które popadłem, czyli ucieczki w narkotyki, ojciec powrócił – odwrotnie niż jest to w literaturze -„jak syn marnotrawny”.
Tym razem, to był ten ojciec, który wrócił do syna. Spłacił swój dług i pomógł w momencie, kiedy było już tragicznie. Ucieczka w niebyt była czymś strasznym i niewiele zabrakło, by skończyło się bardzo źle.
Sport – mimo że bardzo wiele daje – nie zastąpi normalnego, prawdziwego życia. To musi odbywać się dwutorowo. Wiele rodziców do tej pory sądzi, że jak skierują syna na karierę sportową, to oni są już zwolnieni, mogą mieć kochanki, rozwijać swoją firmę, pić alkohol i mieć już swoje dzieci głęboko gdzieś. Tak to nie działa, drodzy rodzice. Musi być równowaga, harmonia. Tego wtedy u mnie nie było.
Zaczął pan od najcięższych i najbardziej uzależniających narkotyków. Jak?
Narkotyk nie był istotny. Nie ważne było co on daje, ale to, kto mi go podał. To było dla mnie dużo ważniejsze. Szczerze? Ja nie byłem świadomy i nie wiedziałem nawet, co biorę.
Zakopane. Centrum przygotowań olimpijskich. Ma się 18 lat, w 1981 roku, gdy człowiek nic nie wie o życiu, o narkotykach, słucha innej muzyki niż rówieśnicy, czyta inną literaturę niż pozostali, zaczyna rodzić się w nim bunt i spotyka na swojej drodze zawodnika, starszego o dwa lata, przy którym wówczas jest się dzieciakiem.
Jarosław, bo tak miał na imię, przyznał się, że bierze narkotyki. Trener wziął go na obóz, aby mu pomóc. Ta historia udowadnia, że jest coś takiego, jak zarażenie społeczne. Jeżeli ma się narkomana w drużynie, trzeba go odseparować natychmiast, izolować. Trener tego nie wiedział i chociaż jeździł na szkolenia do Ameryki, tej wiedzy mu oszczędzono. Liczył, że robi dobrze.
Finał był taki, że chciał odzyskać jednego zawodnika, a stracił dwóch. Byłem tym, który zaraził się społecznie. Jarek był dla mnie guru, tym, kto pierwszy raz podał mi heroinę. Byłem w pełni przygotowany, aby zrobić coś głupiego. To mogły być różne rzeczy. Los postawił na mojej drodze jednak najcięższy narkotyk. Nie zaintrygowała mnie sama heroina, a to, że podał mi ją mój starszy kolega.
Jeżeli był pan na to przygotowany, w międzyczasie chyba drastycznie musiał zmieniać się obraz i postrzeganie sportu?
Na sali gimnastycznej ćwiczy reprezentacja Polski w siatkówkę, a my z drużyną seniorów jesteśmy na letnim zgrupowaniu. Znalazłem się wśród tych zawodników, przy których byłem gnojkiem, jednak było to czymś rzadkim, nobilitacją. Ale przekonałem się, że samo dostanie się tam nie było najtrudniejsze. Seniorzy, którzy w drużynie ligowej grają dla pieniędzy, nie patrzą na mnie jak na swojego kolegę i przyjaciela. Patrzą na mnie jak na rywala – podkładanie nóg, łokieć pod żebro. Im się nie chciało grać, miał zgadzać się stan konta.
Na górskim szlaku, który mieliśmy pokonać, starsi koledzy wsiadali do autobusu i tak pokonywali trasę, a my musieliśmy biec pod szczyt. Ideały młodego chłopaka, ideały sportowe, jeszcze nie legły, ale były bardzo mocno pęknięte, co potęgowało u mnie frustrację.
Pierwszy raz zobaczyłem, że sport nie jest czysty, że są obrzydliwe układy. Moje powołanie do reprezentacji leżało przez prawie rok schowane w klubowej szufladzie. Dowiedziałem się przypadkiem, gdy zostałem zapytany przez innych trenerów, dlaczego nie przyjechałem. Okazało się, że mój trener ukrył ten fakt, bo… jego syn tego powołania nie otrzymał.
Te układy są w sporcie nadal. W życiu nie widziałem tylu sportowców sięgających po alkohol, jak w tych czasach, kiedy grałem w reprezentacji. To drugie oblicze sportu, które wciąż funkcjonuje. Mamy fasadę, medale, jest atrakcyjność, idea sportu, a za tym często kryje się dużo niemoralnych zachowań, pazerności, zawiści i obłudy – i ja to często słyszę w swoim gabinecie od czynnych sportowców, którzy niekiedy trafiają do mnie już jako alkoholicy.
Kiedy musiał pan wybrać – koszykówka, albo narkotyki?
Nigdy nie miałem dylematu między uzależnieniem a sportem, bo długo nie było uzależnienia, nie było obsesji. Żeby się uzależnić, trzeba trochę poczekać. Był jednak moment, długo trwający, kiedy brałem i trenowałem. Ale tego nie można pogodzić na dłuższą metę. Brałem narkotyki i próbowałem trenować – było nieźle.
Co ma pan na myśli?
Dawało mi to niesamowitą energię. To nie jest tak, jak wydaje się niektórym. Akurat w moim przypadku była to heroina i nie jest tak, że pada się na kanapę i lewituje, to mitologizacja. Miałem dostęp do takiego towaru, który dawał mi napęd, euforię, trwającą po kilka godzin. Takie były narkotyki w latach osiemdziesiątych.
Próbowałem grać, ale się nie dało. Jak nie zdałem do następnej klasy, obraziłem się na cały świat, odwiesiłem buty. Postanowiłem nadrobić zaległości towarzyskie. Rzuciłem się w wir – dosłownie sex, drugs and rock ‘n’ roll.
Ale jednak z koszykówką się pan rozstał. Czy żałował pan kiedykolwiek później, że nie został przy sporcie?
Na tę refleksję musiałem poczekać kilka lat. Jak się walczy o życie, to ciężko żonglować argumentami typu kariera, wartości. To schodzi na dalszy plan. To nawet kilkanaście lat spozycjonowanych na tym, żeby zaistnieć ponownie w normalnym świecie, ale już bez sportu. Uraz w sobie nosiłem bardzo długo. Eksponowałem za bardzo pewne niedoskonałości w sporcie.
Gdy trafiłem do szpitala, bo bardzo szybko dostałem żółtaczki, klub przesyłał pisma, ale już nie trenowałem. Byłem zatem czynnym narkomanem, z klubu przyszedł do mnie tylko jeden człowiek, zapytać jak się czuję – Krzysztof Lara. Tylko on. Nikt nie ruszył tyłka, aby przyjść do młodego, zagubionego chłopaka. Mogło to potoczyć się trochę inaczej, ale długo zajęło mi, aby to zrozumieć.
Był pan wrażliwy. Ale czy sam sport w jakiś sposób zmienił pana osobowość, a może właśnie pomógł wyjść później na prostą?
On uratował mi życie. Prawdopodobnie, gdyby nie sport, to byśmy teraz nie rozmawiali. Nie wyszedłbym z tego, gdybym nie był zawodnikiem. Są dwa rodzaje wkurzenia – zwykłe, które działa jak granat, rozrywa na wszystkie strony, rani odłamkami nas, a także naszych bliskich. I inne, sportowe, które działa jak karabin snajperski. Pozycjonujemy się na jeden cel, patrzymy przez lunetkę, próbujemy go osiągnąć.
Sportowcy szczególnie potrafią te cele osiągać, umieją się spiąć, być cierpliwymi. Niecierpliwy sportowiec szybko odpada z gry. I jest to wkurzenie. Mnie sport nauczył gry w drużynie. Trudno jest wyjść z narkotyków solo. Musi być grupa, ludzie, którzy podadzą rękę. Trzeba umieć poprosić o piłkę, krzyknąć: „podaj!”. To samo w życiu, należy umieć prosić o pomoc. Sport ukształtował mnie na tyle, że niezapomniane są te wszystkie lekcje, które wyniosłem z meczów i treningów, bo to do końca życia pozostaje w głowie.
Ale czy łatwiej było zerwać z nałogiem? Łatwiej to eufemizm. To było niemożliwe. Gdyby nie sport, naprawdę to by się nie udało. Prawdą jest, że ten sport był wyzwalaczem, który pchnął mnie w rozczarowanie, ale jednocześnie uratował mi tyłek.
Doświadczył pan tego, co sport może dać i co jednocześnie może zabrać. Co i po której stronie położymy na szali?
W mojej sytuacji faktycznie dużo dał, ale też i zabrał. Zwykli śmiertelnicy nie bardzo rozumieją, dlaczego hołubi się sportowców, daje im się gratyfikacje. Sport wymaga wielkich poświęceń, a zwłaszcza ten zawodowy. Ludzie, którzy uprawiają sport, de facto nie mają swojego życia. Jeżeli mają, to wielkim wysiłkiem, żeby osiągnąć cokolwiek w sporcie, naprawdę trzeba poświęcić bardzo wiele „normalnego” życia – relacji interpersonalnych, niekiedy dodatkowych zajęć. Tego nie ma. To ciężka praca.
Prowadzi to do tego, że sportowcy na przykład mogą przeczytać mniej książek, bo nie mają kiedy. Sportowcy są warci każdych pieniędzy, ponieważ niosą dumę kibicom. Dlatego są dla niektórych dobrze opłacani, chociaż może wydawać się to nadmiarowe. Absolutnie. Bilansuje się to negatywnie.
Gdy ktoś poświęca całe swoje życie jakiejś dyscyplinie, na pewno ma niższy poziom inteligencji emocjonalnej, doświadczył mniej relacji społecznych, pozasportowych – bo po prostu nie miał kiedy. To jest ograniczenie. Sport a priori, sam z siebie ogranicza doświadczanie normalnego życia. Takie koszty ponoszą wszyscy sportowcy.
Przez pryzmat własnych doświadczeń, łatwiej jest panu pracować jako psychoterapeuta i pomagać sportowcom?
Nie ukrywam, że sport jest narzędziem, z którego korzystam amatorsko. Ale też mobilizuję innych, bo nie widzę możliwości pracy w uzależnieniach bez aktywizacji fizycznej. Jesteśmy połączeniem psyche i physis – to musi ze sobą współgrać. Mówi się nie bez powodu, że w zdrowym ciele, zdrowy duch.
Zatem, z czym najczęściej przychodzą do pana sportowcy?
Z czym? Z samotnością. Jeżeli małżeństwo składa się ze sportowca i osoby, która nie jest sportowcem, to jest wyzwanie. Nikt, kto sportu nie uprawiał, nie zrozumie pewnych rzeczy. Zawsze jest konkurencja, zazdrość, pretensja.
Do mnie przychodzą sportowcy, którzy bardzo często są po rozwodach. Zakończyli karierę, są dzieci, nie ma partnerów, bo nie wytrzymali takiego życia – bo to jak życie z nałogowcem. Samotność, powiem wulgarnie: pieprzona samotność. O zgrozo, której sam doświadczyłem na początku kariery. Byłem samotnym człowiekiem.
Z punktu widzenia psychologii, sportowcy są w zwiększonej grupie ryzyka?
Można tak powiedzieć. Dwa lata prowadziłem reprezentację Polski w żużlu, siedmiokrotnych mistrzów świata. Pracowałem również z Tomaszem Gollobem, którego historię doskonale znamy. To są samotni ludzie, w najwyższej klasy szybkich samochodach, z popapranymi relacjami z własnymi rodzinami, cierpiący na samotność. I jak wielu jest sportowców kojących tę samotność w alkoholu. To główny problem.
Kariera sportowca często nie jest dwutorowa. Czy można przygotować się na koniec kariery, na poważne kontuzje, jednym słowem na coś, co jest nieodłącznym elementem sportu?
Moja żona gra amatorsko w tenisa. Kilka dni temu złamała nogę i jest wyłączona z treningów do końca roku. Mam w domu pacjentkę. Ona się zapadła. Zaprzestanie treningów nawet na poziomie amatorskim zabija człowieka emocjonalnie. Kontuzja to coś, co miażdży psychikę nie tylko zawodnika, a jego szczególnie. Wtedy, nie sposób poradzić sobie bez psychologa, bez kogoś bliskiego.
Sport sam w sobie może być szkodliwy – presja, kwestia motywacji, bycie na świeczniku. Czy jest jakaś tendencja, którą można jeszcze zaobserwować?
Trafiłem do sportu żużlowego przypadkiem. Jestem wykładowcą w Wyższej Szkole Biznesu w Akademii Psychologii Przywództwa. Mam wykłady dla managerów. Kiedyś, po jednym z wykładów, gdzie uwagę poświęcam swojej przygodzie ze sportem, podszedł do mnie tytularny sponsor ligi żużlowej i zaproponował prowadzenie sportowców – żużlowców, którym odwaliła szajba, aby dać im trochę wsparcia.
Mówię o tym dlatego, że Gollob, z którym nawiązaliśmy później fajne relacje, na moje pytanie, które brzmiało: „Tomek, ile czasu jest się mistrzem świata?”, odpowiedział śmiechem. Był wtedy mistrzem świata, miał wielki puchar, osiągnął coś nieprawdopodobnego. Dodał, że wie, dlaczego pytam. To polega na tym, że do końca nie wiadomo, kto wygra. To jest cały rok zawodów, podróżowania. Na ostatni gwizdek, kiedy dowiedział się, że ma największą liczbę punktów, wszedł na podium – leje się szampan, błysk aparatów, coś niesamowitego. Schodzi do szatni. I mówi: „Robert, z zegarkiem w ręku, jak wszedłem po wszystkim do szatni pojawiło się pytanie: co dalej? To pytanie zadałem sobie po trzydziestu minutach”.
Mistrzem świata był pół godziny. A później pojawia się presja, jeszcze większa niż wcześniej. To drugie oblicze sukcesu. Opływamy w sukcesie, ale niestety, następnie musimy go dźwigać. I nie każdy wie jak.
Jak znaleźć równowagę, aby to wszystko odpowiednio wypośrodkować?
I tu przydadzą się dwie cechy, które mogą być dla nas albo katastrofą, albo sukcesem: sumienność i ugodowość. Jeżeli jesteśmy sumienni – a sportowiec nie może być niesumienny – i dołożymy do tego ugodowość, to mamy przerąbane. Bo ugodowość to realizacja pragnień innych ludzi, nie bycie asertywnym.
Miałem okazję przyglądać się Justynie Kowalczyk, gdy popadła w depresję. Wszyscy mieli ją gdzieś. To pokazuje, w jakim żyjemy świecie. Warto czasami posłuchać siebie, nie patrzeć, co inni mówią na nasz temat.
Kluczową rolę w sporcie odgrywa psychika. Czy nie każdy wie, jak nad nią pracować?
To kwestia umiejętności postawienia sobie celu. Czy sport traktujemy jako uzupełnienie naszego normalnego życia, bo wtedy zbudować jest to bardzo łatwo. Jeżeli sport chcemy uczynić kręgosłupem, nośnikiem kariery, raczej trudno jest poradzić sobie na najwyższym poziomie bez wsparcia psychologa sportowego. Nie wyobrażam sobie bez tego kariery sportowców.
Dlaczego wciąż wśród niektórych dyscyplin – w tym koszykówki – nie jest to priorytetem?
Miałem do czynienia ze związkami sportowymi, świetnie poznałem je od wewnątrz. To bardzo proste wytłumaczenie: leśne dziadki z poprzedniego systemu. W związkach pachnie pleśnią. Tam powinni być młodzi ludzie, którzy rozumieją, czym jest sport. Tak jest niemal w każdym związku, bo potwierdzają to zawodnicy, którzy są w moim gabinecie.
Przewietrzyć związki sportowe – to średniowieczne myślenie i ograniczenie umysłowe ludzi, którzy zarządzają polskim sportem, także wśród działaczy.
Nawiążę jeszcze do pana. Często codzienność przytłacza dorosłych, a co dopiero młodzież. Wobec tego, jak nie zabić w dziecku sportowca?
Do mnie przychodzą rodzice z dziećmi. Z racji wieku, dzieci odsyłam do mojego zespołu i świetnie sobie z nimi radzą. Ja natomiast na dywanik biorę rodziców. Jestem bezwzględny, bo ja nie mam nic do stracenia. Niektórzy mnie za to kochają, a niektórzy nienawidzą.
Mówię wyraziście: odpieprz się od swoich dzieci. Dziecku można wyrządzić wielką krzywdę. Nie można realizować swoich niespełnionych ambicji przez swoje dziecko. Jeżeli dziecko już decyduje się na sport, trzeba mu towarzyszyć, wspierać, pomagać, nie obarczając swoimi aspiracjami.
Dla mnie, książką obowiązkową o tym, jak można zmiażdżyć człowieka, dla rodzica młodego sportowca jest ta Andre Agassiego – o ojcu psychopacie, o świrze, który niemal doprowadził do samobójstwa najlepszego tenisistę na świecie.
Agassi nie poddał się, wyszedł z ciężkiej depresji. Relacje z ojcem to był nieustanny krzyk. Zacytuję: „Kiedy wyprowadziłem się od swojego ojca i przestałem mieć z nim cokolwiek do czynienia, on już nie musiał na mnie krzyczeć. Już wtedy, ja krzyczałem sam na samego siebie”. Tak to działa. Ja pomagam ten skrypt przełamać, aby rodzice nie krzyczeli na swoje dzieci.
A gdyby pan dorastał w innych czasach…
Nie mam żadnych wątpliwości, że moje życie mogłoby wyglądać inaczej, gdyby odpowiednio mnie ukierunkowano. To aspekt pomijany i nie rozumiem dlaczego. Jak jechałem pierwszy raz na zgrupowanie kadry Polski żużlowców, sprawdzałem statystyki – sport, który jest wyjątkowy, zarówno jeżeli chodzi o sukcesy i obciążenie, również ma pewną skrywaną, mało chwalebną tajemnicę. Ze wszystkich sportów, w żużlu jest największa liczba samobójstw wśród zawodników. To skłania do refleksji.
Rozmawiała Pamela Wrona, @Pamela_Wrona