
Dołącz do Premium – czytaj całe teksty! >>
Pamela Wrona: Jakie wspomnienia przywołuje warszawski AWF?
Robert Rutkowski: Rozmawiamy akurat w takim momencie, kiedy po pani na wizytę w moim gabinecie przyjdzie dziennikarz za sprawą którego, po trzydziestu latach pojechałem na warszawski AWF – dokładnie na tę salę, na której pierwszy raz wyszedłem na parkiet. On nagrał kiedyś materiał, którego byłem bohaterem. Przez 30 lat to miejsce, mój macierzysty klub, był dla mnie zakazaną strefą – czymś, jak dla Napoleona Waterloo. Po tak długim czasie, puściły emocje, była to dla mnie forma terapii.
Mój trener już nie żyje, trenerka, która wprowadzała mnie na parkiet także. Kolegów z drużyny pochłonęły obsesje. Nie ma już z nami mnóstwa ludzi, których pamiętam z tamtych czasów. Ja byłem tym koszykarzem, który odszedł ze sportu z wielkim hukiem.
Przecież wielu widziało w panu przyszłą gwiazdę koszykówki i wróżyło wielką karierę.
Może nie gwiazdę, ten termin był wtedy dla mnie obcy. Byłem młodym, bardzo ambitnym koszykarzem, który był talentem. Zaprzepaściłem swoją karierę z przytupem. Zapewne chodzi pani o emocje, jakie mi wtedy, na początku towarzyszyły i jak to się zaczęło?
Zgadza się. Pamięta pan moment, kiedy pierwszy raz wyszedł na parkiet?
Pierwszy raz, kiedy pojawiłem się na parkiecie, miałem zaledwie 14 lat. Był to dla mnie trudny czas, jako chłopaka. Chodziłem do podstawówki na warszawskiej Sadybie, ale nie działo się dobrze w mojej rodzinie. Rodzice byli po rozwodzie, był między nimi konflikt. Paradoks polega na tym, że rolę osoby, która mnie zainspirowała koszykówką, to była moja matka. Była blisko pani Romualdy Olesiewicz, legendy i jednej z lepszych koszykarek w Europie.
Trafiłem do niej na treningi, na początku stałem przy bocznym koszu, ćwiczyłem podstawy, bo nigdy wcześniej nie grałem w koszykówkę – liznąłem siatkówkę, skok o tyczce, szermierkę. Koszykówka była na końcu i się zakochałem. Mogę powiedzieć, że naprawdę była to miłość od pierwszego wejrzenia.
Jako, że człowiek to zlepek różnorodnych emocji i doświadczeń, ta pasja do sportu była dla pana odskocznią, ucieczką od codzienności?
Dla mnie, to była doskonała wymówka, aby wyjść z domu. Szansa, aby nie być w tych czterech ścianach, bo panowała tam zła energia. Byłem nazbyt wrażliwy, wzorowym uczniem, synem nauczycielki, ojciec był nieobecny. Koszykówka otworzyła przede mną świat. Koszykówka mi się podobała, ale to była okazja, aby uciec z domu, to dawało mi odetchnąć od codzienności. Sport jest magiczny.
Szybko z tego bocznego kosza znalazłem się na głównym boisku, wszystko toczyło się niezwykle zawrotnym tempie. Miałem kompleksy, bo niewiele potrafiłem, natomiast mimo dwóch metrów wzrostu, moja sprawność ruchowa była naprawdę dobra.
Zaloguj się aby zobaczyć dalszą część wpisu!Treść dostępna tylko dla
Użytkowników Premium!