
Dołącz do Premium – czytaj całe teksty! >>
Są takie noce, zmieniające wszystko. Już dzieci wiedzą o tym z historii Kopciuszka, który wraz z nowym laczkiem przeistaczał się z kocmołucha w supergwiazdę. Komisarze NBA mają podobną moc – jednak zamiast obuwia, posługują się czapeczkami z daszkiem, nakładanymi na młode głowy w dzień Draftu.
Do tej pory w tym show uczestniczyło trzech Polaków, niedługo najprawdopodobniej dołączy do nich Jeremy Sochan, a my już dziś przedstawiamy “polskie” przygody związane z loterią NBA.
Zielony Pokój
[ihc-hide-content ihc_mb_type=”show” ihc_mb_who=”2,3,4″ ihc_mb_template=”1″ ]
Co rok największy koszykarski talent świata, wraz z rodzinami i menadżerami trafia do jednego pokoju, zielonego pokoju. Zaproszenie od NBA do tej specjalnej sali otrzymuje około dwudziestka graczy przewidywana do wyboru z czołowymi numerami. Jest to przywilej, ale i obciążenie – wyselekcjonowanym zawodnikom wciąż towarzyszą kamery, śledząc ich każdy ruch, a na ich barkach ciąży presja oczekiwań narzucona przez fanów i media.
W 2003 roku w Zielonym Pokoju zasiedli koszykarze, którzy mieli odmienić oblicze NBA i stanowić o sile ligi w kolejnych latach, a nawet dekadach. LeBron James, Carmelo Anthony, Chris Bosh, Dwyane Wade – te nazwiska robią wrażenie. Wśród nich znalazł się i Maciej Lampe, który przez dziennikarzy i fachowców szykowany był do wyboru z numerem od 5 do 16.
- LeBron. 2. Milicic. 3. Carmelo Anthony. 4. Bosh. 5. Lampe.
ESPN w swoim mock drafcie napisało, że Lampe może trafić do Heat z piątką, co oznaczałoby, że Wade zamiast słonecznego Miami zesłany zostałby do Clippers, a teraz sami wyobraźcie sobie ten efekt motyla. Polaka przewidywano także na ósmy wybór (Bucks), dziewiąty (Knicks), jedenasty (Warriors). Jak mówił Chad Ford, ekspert ESPN:
„Jeśli Bucks wierzą, że Payton przedłuży kontrakt to powinni celować w wysokich jak Lampe, Chris Kaman czy Nick Collins. Jeśli odejdzie – sytuacja rozstrzygnie się między Lampem a Hinrichem.”
Pan Ford znany jest dziś przede wszystkim jako wielki orędownik talentu Darko Milicicia, który z dwójką trafił w 2003 roku do Pistons. Zarówno Lampe jak i Darko pojawiają się artykule tego dziennikarza w gronie dziesięciu zawodników, co do których pomylił się najmocniej w trakcie jego ponad dwudziestoletniej kariery komentatora sportowego. Według wielu obserwatorów ligi, balonik dmuchany przez Chada Forda mógł bardziej zaszkodzić Lampemu, niż realnie mu pomóc.
Maciej Lampe został wybrany dopiero z 30. numerem, otwierającym drugą rundę draftu. Jako jedyny pozostał wówczas w Zielonym Pokoju. Spadek w notowaniach nie był jednak zależny od formy zawodnika czy jego talentu, a od zapisu w kontrakcie z Realem Madryt, który wypłynął tuż przed samą nocą draftu.
Buy-out słowem klucz
Maciej Lampe miał wielki talent i kropka. Przypomnijmy, że w dniu draftu wciąż był nastolatkiem, który dopiero kształtował swoją grę i odpowiednio pokierowany mógł zajść na szczyty NBA. Głównym problemem okazała się kwestia buy-outu zawarta w umowie z Realem Madryt, który podpisał jako piętnastolatek. W rozmowie z nami Lampe wspomina:
„Kontrakt z Realem był naprawdę kiepski, tata kłócił się z klubem, moi bliscy żyli z dnia na dzień, więc rzeczywiście chciałem opuścić Madryt dla mojej rodziny.”
Kwota wykupu z Królewskich wynosiła aż 2 miliony dolarów, a zgodnie z ówczesnymi regulacjami NBA klub mógł wyłożyć maksymalnie 350 tysięcy, resztę pokrywał z własnych środków gracz. Spory z Madrytem ciągnęły się za Lampem jeszcze po wyjeździe ze Stanów.
„Po tym jak zakończył się mój kontrakt z NBA, wciąż byłem dłużny Realowi 300 tysięcy euro. Kiedy zacząłem zarabiać grając dla Chimki, zadzwonił mój agent z wiadomością, że jeśli nie zapłacę do końca kwoty wykupu, nałożona zostanie na mnie kara i nie będę mógł występować w ligach europejskich. Więc musiałem sięgnąć do kieszeni i spłacić to zobowiązanie.”
New York Times pisał w 2003 roku, że potencjalne komplikacje z wykupem kontraktu odstraszyło większość klubów dysponujących wysokimi numerami draftu.
W Nowym Jorku Polak miał zarabiać mniej niż 3 miliony dolarów płatne w przeciągu trzech lat. Spadek w drafcie niósł ze sobą poważne konsekwencje finansowe. Z piątym pickiem Lampe mógł liczyć nawet na 8.5 miliona dolarów zarobione w rok:
„W przewidywaniach na pewno miałem swoje miejsce w loterii, dlatego też znalazłem się w Zielonym Pokoju. Właśnie ze względu na spekulacje przed draftem zdecydowaliśmy się na wylot do Stanów, odbycie wszystkich treningów. Jeśli moje nazwisko znalazłoby się w pierwszej trzynastce, byłoby to warte świeczki. Wiem, że Bucks byli mną poważnie zainteresowani. Wymagali jednak bym rozegrał jeszcze kilka lat w Europie, na co ja nie chciałem się zgodzić. Prawda jest taka, że siedzenie w tym pokoju i patrzenie na kolejne wybory było ciężkie.”
I’m ready (?)
Tytuł tego akapitu to hasło draftu 2003, który odbywał się obok najsłynniejszej hali świata – Madison Square Garden. Gotowi do rywalizacji z najlepszymi mieli być tak naprawdę chłopcy – topowa trójka nie miała jeszcze 20 lat. Cały show rozpoczął się o godzinie 19:30, a bilety zostały wykupione na długo przed 26 czerwca. Gracze wybrani do Zielonego Pokoju mieli wcześniej okazję poznać się lepiej i spędzić ze sobą czas.
Jak mówi nam Lampe:
„Na pewno jest to doświadczenie nie do zapomnienia, szczególnie samo przebywanie w Green Roomie, bycie częścią tego wydarzenia, spędzanie czasu z pozostałymi graczami z loterii. Odwiedziliśmy tego dnia nowojorską giełdę, w której dzwoniliśmy dzwonem otwierającym sesję giełdową. Cały dzień biegaliśmy w garniturach, zakwaterowani byliśmy wszyscy w jednym hotelu.”
Nadszedł jednak wieczór, David Stern wyczytywał kolejne numery, dawno minęła trzynastka, a w Zielonym Pokoju pozostawało coraz mniej osób, aż w końcu siedział w nim osamotniony Lampe. Czekał aż do samego końca pierwszej rundy, słysząc wyczytywane przed sobą nazwiska takie jak Zarko Cabarkapa (17 numer), Zoran Planinić (22) czy Ndudi Ebi (26).
„Mówiąc otwarcie, była to dla mnie trudna noc. Sam draft wiązał się ze stresem – ledwo co miałem problemy z kontraktem w Madrycie, a temat znów pojawił się w NBA. W pewnym momencie poszedłem do łazienki zapłakać, a gdy wróciłem, Nowy Jork sięgnął po mnie z 30 numerem. Początek drugiej rundy nie był moim marzeniem, ale fani Knciks również pomogli mi w tej trudnej sytuacji. Podsumowując, sam draft nie był najszczęśliwszym dniem mojego życia, ale jednocześnie był ważny doświadczeniem – nigdy się nie poddawałem i finalnie miałem udaną karierę.”
Kiedy z 29 numerem Dallas wybrało Juana Howarda z trybun niosło się głośne „Chcemy Lampego” – skandowane przez nowojorskich kibiców. Rzeczywiście, New York Knicks postawili na Polaka, a lokalna prasa cieszyła się, że właściwie zyskała dwa wybory w pierwszej rundzie (wcześniej z 8 wybrano innego wysokiego, Michaela Sweetneya).
Fani mieli więc moment radości, jednak Lampe stanął przed kamerami i nie krył rozczarowania niskim wyborem. Podobnie zaskoczeni byli dziennikarze, David Aldridge z ESPN mówił wówczas, że jedynie kontrakt z Realem zaniżył pozycję Polaka.
Agent zawodnika również robił dobrą minę do złej gry, opowiadając, że Knicks to idealne miejsce dla Maćka. Jak się okazało w przyszłości, niekoniecznie.
Krawat z Myszką Miki
Dwa numery po Lampem wybrano Luke’a Waltona, z 34 Baby Shaqa z Grecji, a już z 35 pickiem poszedł drugi Polak – Szymon Szewczyk, który tym samym spełniał swoje marzenia.
Do Theatre przyjechał bez rodziny i przyjaciół, zamiast w pięciogwiazdkowym hotelu zatrzymał się u znajomych. Ceremonię pierwszej rundy oglądał z wysokości balkonu, daleko od Zielonego Pokoju, na którym koncentrowały się media. Ubrany w garnitur i kolorowy krawat z Myszką Miki dostał jedynie kilka pytań od dziennikarzy. Na świeżo po drafcie stwierdził:
„W Milwaukee bardzo mi się podobało i chciałem być w tym zespole. Wiedziałem już dzisiaj, że oni mnie wybiorą, ale zawsze był ten dreszczyk niepewności. Jestem bardzo zadowolony.”
Dziś z kolei wspomina w rozmowie z nami:
„Emocje były ogromne, a ja nie do końca wiedziałem, czego się spodziewać. Nigdy nie oglądałem draftu, w telewizji nie dało się go przecież zobaczyć. Całym moim źródłem wiedzy o amerykańskiej koszykówce był Jordan w TV i work-outy, które odbyłem. Wchodzę na salę, a tu wielkie nazwiska, niesamowicie gracze, przestrzeń naszpikowana gwiazdami. A ja, człowiek z Polski, nazwisko nie do wypowiedzenia za granicą. Zebrani do końca nie wiedzieli kim ja jestem, przecież nie miałem zbudowanego wokół siebie Bóg wie jakiego PR-u. Mimo to, przeżycie niesamowite. Krawat dostałem od rodziny przed maturą, Myszka Miki – symbol Ameryki, stwierdziłem, że pasuje.”
Szewczyk ponoć zacierał ręce już przy 24 numerze, kiedy to przy stole byli Lakers – wcześniej odbywał przecież work-outy w Los Angeles. Jak kiedyś wspominał w rozmowie ze mną:
„Z Philem Jacksonem była dłuższa historia. Trener miał zapisane na kartce moje imię i nazwisko, którego nijak nie umiał przeczytać. Powiedział, że to wszystko bardzo trudne do wypowiedzenia, a ja na to, że jakby zapytał skąd jestem i jak się nazywam odpowiedziałbym: Szymon Szewczyk ze Szczecina. Jackson stwierdził tylko: Dobra, bierz tą piłkę i spadaj na boisko. Było sporo śmiechu, do dziś w archiwum prywatnym mam nasze wspólne zdjęcie.
Nie wyglądam na nim najlepiej, zmęczony po trzygodzinnym treningu, w samych spodenkach, na fotografii z legendą.”
Realnie jednak Bucks byli lepszym wyborem dla 21 latka grającego w Niemczech, przede wszystkim w samym mieście panowała „fajna normalność” w porównaniu do L.A. Ponadto przy hali zlokalizowana była restauracja „Polonez”, serwująca gołąbki z „sosem, powiedzmy pomidorowym.”
Szewczyk doskonale zdawał sobie sprawę, że po drafcie nie trafi wprost do NBA, a wróci do Europy. Inne szanse jednak oferowali mu Clippers, wybierający numer przed Bucks:
„Agenci nie dali mi work-outu w Clippers, bo wszyscy byli przekonani, że mnie i tak tam wybiorą. Nasłuchałem się jednak, że to słaba organizacja, zawsze w cieniu Lakers, w dodatku nie zaprosili mnie na żaden trening, chociaż byłem kilka dni na miejscu w LA. Więc powiedziałem, że dziękuję. Z perspektywy czasu widzę, że był to błąd. W Clippers rzeczywiście chcieli mnie w drużynie, podpisalibyśmy kontrakt na dwa lata, a tak niestety zamknąłem sobie te drzwi. Byłem wówczas totalnie zielony, brakowało też osoby, która pomogłaby pokierować moją karierą.”
Szewczykowi pozostało więc zaprezentowanie się na Summer League już w barwach Kozłów.
Dominacja
Na Lidze Letniej swoje umiejętności przedstawiał również Lampe, a także T.J. Ford, Zaza Pachulia, Brandon Jennings i Dan Gadzurić. Ten ostatni nawet kazał Szewczykowi spieprzać, kiedy trener zaordynował zmianę. Cóż, walka o miejsce w NBA bywa brutalna.
Szkołę amerykańskiej koszykówki dał z kolei Lampemu Marcus Haislip:
„Liga letnia w Bostonie otworzyła mi oczy na wiele spraw. Gra różniła się od tego co znałem z Europy. Podczas mojego pierwszego meczu z Bucks kryłem bardzo atletycznego PF – Marcusa Haislipa, który, krótko mówiąc – zniszczył mnie. Gra w Bostonie pozwoliła mi na znalezienie klucza do sukcesu podczas kolejnej odsłony w Utah. Nie było łatwo, ale korzystałem ze swoich mocnych stron w nowym otoczeniu – bazowałem na rzucie, jako wysoki operowałem sporo na dystansie. Dzięki dobrym występom w Utah otrzymałem mój kontrakt w NBA.”
Lampe w Summer Legue notował doskonałe 17.2 punktu i 7 zbiórek na mecz. Szewczyk tego roku nie błyszczał, przede wszystkim otrzymał mało czasu na parkiecie. Za to kolejnego lata trzasnął 31 punktów i 16 zbiórek, a Bucks zaoferowali mu podpisanie niegwarantowanego kontraktu, na który zawodnik wówczas nie przystał, bojąc się, że bez opieki dobrego agenta nie znajdzie pracy po ewentualnym zwolnieniu w środku sezonu.
Mimo to, do dziś udział w drafcie i dobre występy w Summer League uważa za ważne momenty w swojej karierze. „Cieszę się, że choć w ten sposób mogłem poznać NBA.” – dodaje.
Co ciekawe, obaj Polacy biorący udział w tym samym drafcie i ligach letnich nie spędzili ze sobą wiele czasu, choć zmierzyli się już w pierwszym meczu Ligi Letniej w Bostonie.
Buck wygrali z Knicks 76-71. W statystykach, które znalazłem Lampe zdobył 2 punkty (1/7 z gry), Szymona Szewczyka nie wymieniono. Całą uwagę mediów w hali i tak kradł debiutujący w koszulce Cavs LeBron James.
Pączki zamiast Gortata
Dwa lata później Marcin Gortat nie zasiadł ani w Zielonym Pokoju, ani na balkonie hali – na rozstrzygnięcia drugiej rundy Draftu 2005 czekał w hotelowym pokoju, popijając ice-tea i zajadając ciastka. Jego kolej przyszła dopiero po trzech godzinach i pięćdziesięciu dwóch minutach po rozpoczęciu transmisji.
Pech chciał, że nazwiska Amira Johnsona i Marcina Gortata padły podczas przerwy reklamowej ze spotem promującym pączki. Na wizji pochwalono Marcina za solidną zbiórkę i zaznaczono, że wygrał konkurs wsadów w Bundeslidze. Więcej słów o późnym wyborze Phoenix już nie padło, a telefon Polaka zaczął dzwonić bez opamiętania.
Pierwszym rozmówcą Gortata miał być Lampe, występujący wówczas w Suns i cieszący się z perspektywy wspólnej gry. Jak mówi nam Maciej Lampe:
„Nie pamiętam dokładnie tej rozmowy, ale na pewno byliśmy w kontakcie. Znamy się już przecież od dzieciaka, pochodzimy z tego samego miasta. Kiedy grałem w Phoenix, Marcin przyjechał z wizytą, miał tam work-out. Jego gra była z początku bardzo mechaniczna, ale zawsze był bardzo atletyczny. Cieszę się z jego sukcesów.”
Gortat po rozłączeniu się z Lampem szybko otrzymał kolejny telefon, tym razem od swojego agenta. Ten poinformował go, że Słońca nie szukają wysokich graczy i lepiej niech nie przywiązuje się do myśli o grze w Phoenix. Łodzianin zdążył przekazać informację Lampemu, by w kolejnym telefonie usłyszeć, że prawa do jego osoby przejęli Orlando Magic.
Jak mówił dziennikarzom zaraz po drafcie:
„Chęć wyboru mnie deklarowały kluby z Seattle, Detroit, Philadelphii, Toronto oraz trochę w mniejszym stopniu Phoenix. Orlando mnie zdziwiło, bo nawet nie byłem tam na testach. Ale na pewno widzieli mnie w Europie i na obozie w Chicago.”
Opisał również emocje towarzyszące mu tego wieczoru:
Było to bardzo męczące. Serce mi prawie stanęło, kiedy w końcu usłyszałem swoje nazwisko. (…) Co tu komentować? Po prostu jestem bardzo szczęśliwy. To wielki wyczyn być w drafcie.
Gortat wiedział, że jego czas na NBA jeszcze nie nadszedł i przyjdzie mu nadal terminować w niemieckiej Bundeslidze.
Droga Marcina do kariery w NBA również wiodła przez Summer League,- w 2007 roku natrzaskał rekordową do dziś liczbę bloków w tych rozgrywkach. Po ostatecznym podpisaniu kontraktu udał się na basen i w emocjach rozmawiał przez telefon trzy godziny z różnymi osobami. Efekt? Spalone na czerwień plecy i wieloletnia kariera w najlepszej lidze świata.
Jeremy Sochan – nadchodzi talent
Zaledwie po gry roku dla Baylor, swój udział w drafcie zadeklarował Jeremy Sochan, który ma olbrzymie szanse zostać kolejnym polskim zawodnikiem w NBA. Bronisław Wawrzyńczuk, skaut ratiopharm Ulm, który prędko odkrył talent Sochana, uważa, że to dla niego dobry moment:
„Jeremy podjął słuszną decyzję. Wybór w pierwszej rundzie, na który ma olbrzymią szansę, oznacza gwarantowane pieniądze przez dwa sezony. Pomijając aspekt edukacyjny, zawodnicy decydują się na powrót do szkoły głównie jeśli mają szansę polepszyć swoją pozycję poprzez poprawienie mankamentów w grze. Należy jednak pamiętać iż w trakcie tzw. draft eligibility zawodnik „starzeje się” szybciej, gdyż kluby dokonują wyborów bazując na potencjale danego gracza. Prospekt niespełna 19 letni, nawet wciąż nie w pełni ukształtowany, nierzadko bywa atrakcyjniejszy niż przykładowo 22 latek gotowy do występów od zaraz. Kluby NBA liczą iż w ciągu tych kilku sezonów rozwiną gracza jeszcze lepiej niż miałoby to miejsce w rozgrywkach akademickich. Progres sportowy niekoniecznie wiec byłby wprost proporcjonalny do przewidywanej pozycji w drafcie.”
Wtóruje mu Maciej Lampe:
„Co zabawne, nasi rodzice się znają, są przyjaciółmi od lat, znali się również nasi dziadkowie. Kilka tygodni temu odwiedził mnie w Barcelonie, powiedział, że zamierza zgłosić się do draftu i podpytywał o agentów oraz tego typu sprawy. Myślę, że to niewiarygodny talent, z pewnością kolejny polski zawodnik, który wejdzie do ligi NBA. Trzymam kciuki za jego karierę, wierzę, że będzie lepszy niż wszyscy dotychczasowi koszykarze z naszego kraju. Naprawdę podoba mi się jego gra, myślę, że musi się nieco dostosować, nie grać wciąż up-tempo, Teraz wydaje się, że całe spotkanie gra na tej samej prędkości. Na pewno sobie z tym poradzi.”
Swoje zdanie dodaje i Szewczyk:
„Oglądałem Sochana kiedy debiutował w reprezentacji i podobał mi się bardzo ten zawodnik. Chłopak robi dobre wrażenie, jest brany pod uwagę jako wysoki pick, kibicuję mu i życzę pierwszej rundy draftu.”
Zagraniczni obserwatorzy zgadzają się z punktem widzenia Warzyńczuka, Lampego i Szewczyka, eksperci sytuują go głównie na miejscach 13-15, ale nie brakuje też głosów wieszczących chłopakowi pierwszą dziesiątkę. Sochan został zaproszony do nadchodzącego Draft Combine, mającego miejsce 16-22 maja w Chicago.
Kibicom pozostaje trzymać kciuki za Jeremy’ego aż do 23 czerwca, gdy na Brooklynie padną nazwiska szczęśliwców witających się ze światem koszykówki spod znaku NBA. Może zostać czwartym Polakiem wybranym w drafcie (po Lampem, Szewczyku i Gortacie) oraz czwartym, który rzeczywiście zamelduje się na parkiecie (Trybański, Lampe, Gortat).
Dziś i Jutro
Maciej Lampe potwierdza, że od około pół roku jest już na sportowej emeryturze.
Szymon Szewczyk toczy półfinałowe starcia Anwilu z Legią Warszawa w PLK.
Marcin Gortat też szykuję formę do meczu – charytatywnego spotkania, z którego dochód zostanie przekazany na pomoc Ukrainie.
Jeremy Sochan czeka na draft i całą profesjonalną karierę.
Grzegorz Szklarczuk
[/ihc-hide-content]