Dołącz do Premium – czytaj całe teksty i graj w Fantasy Lidze! >>
Pamela Wrona: Zanim zaczął pan studiować playbooki, bliższa była panu karta alkoholi?
Piotr Piecuch: W czasach studenckich tak. Pochodzę z Tarnowa, z wielodzietnej rodziny. Chciałem odciążyć rodziców i na pierwszym roku studiów zatrudniłem się w klubie dyskotekowym najpierw jako kelner, by po jakimś czasie awansować na barmana. Pięć lat pracowałem nocami, a w dzień chodziłem na studia, aby utrzymać się w Krakowie.
To były ciekawe czasy, choć bywało ciężko, trzeba było przyzwyczaić organizm do takiego systemu, kiedy pracowało się dwie lub trzy noce pod rząd. Dlatego też studiowałem dłużej niż powinienem, bo dwa razy zrobiłem sobie roczną przerwę.
Wiedział już pan wtedy co chce robić w życiu?
Tak, już wtedy wiedziałem, że na pewno zostanę nauczycielem. Natomiast chciałem też spróbować swoich sił w zawodzie trenera. Kończąc ósmą klasę szkoły podstawowej po raz pierwszy o tym pomyślałem.
Dlaczego te myśli zaczęły się pojawiać i bardziej ciągnęło pana na ławkę trenerską niż na parkiet?
Trenowałem koszykówkę od piątej klasy szkoły podstawowej. Do koszykówki mnie ciągnęło, zakochałem się w tym sporcie. Uwielbiałem grać w koszykówkę i w młodzieżowych kategoriach dawałem radę, aczkolwiek na poziom drugiej czy pierwszej ligi – z racji wzrostu i pozycji, na jakiej grywałem – nie dostawałbym zbyt wielu szans. Jestem ambitny, ławka rezerwowych mnie nie interesowała – trenerska już bardzo.
Pamięta pan kiedy złapał tego bakcyla?
Koszykówka pojawiła się przypadkiem. Miałem bardzo fajnego nauczyciela wychowania fizycznego, pana Macieja Barana. Wysoki gość, trzymający mocno dyscyplinę, zarówno na lekcjach jak i całej szkole pewnego razu w piątej klasie wszedł do nas podczas lekcji kazał wstać wszystkim chłopakom i powiedział, wskazując palcem: „Ty, Ty, Ty i Ty, przychodzicie dziś o 18:00 na trening”. Nie było dyskusji.
Pojawił się tam Arkadiusz Koniecki, który poprowadził z nami kilka pierwszych treningów. Tak zaczęła się ta zabawa, rozgrywki szkolne, mistrzostwa Tarnowa. Lubiłem biegać do przodu i zdobywać łatwe punkty, więc zaproponowali mi, abym przeszedł do sekcji Unii Tarnów.
Dostałem też propozycję gry w piłkę nożną, ale zdecydowałem się na kosza. Bakcyla zaszczepił we mnie Pan Maciej, który był trenerem i wuefistą, miał styl pracy typowo wojskowy, ale był sprawiedliwy. Potrafił docenić jeśli ktoś dobrze pracował. Ci, którzy mieli z nim zajęcia byli bardzo sprawni, bo mieliśmy też lekcje z lekkiej atletyki, była piłka nożna, ręczna, a nawet z zajęcia z samoobrony, gdzie rzucało się na zawodach granatem do celu – oczywiście nie prawdziwym (śmiech).
Jako szkoła osiągaliśmy duże sukcesy, zdobyliśmy mistrzostwo Tarnowa i Małopolski, to On zaszczepił we mnie zamiłowanie do sportu. W Unii trafiłem na fajnych trenerów – Śp. Władysław Mróz , Janusz Stawarz, Ryszard Żmuda – od nich mogłem czerpać wiedzę, z myślą, że kiedyś sam chciałbym być na ich miejscu. Tam złapałem tego bakcyla.
I później trafił pan do Wisły Kraków?
Po otrzymaniu dyplomu trenera rozglądałem się za pracą. Skończyłem już przygodę z pracą po nocach i chciałem poświęcić się koszykówce i pracy w szkole. Mój przyszły, a teraz obecny teść, miał trochę znajomości w Wiśle Kraków i porozmawiał z trenerem Janem Długoszem, który pracował tam od wielu lat.
W 1996 roku zacząłem swoją przygodę z Wisłą i podjąłem pracę w szkole. Na początek dostałem dwie grupy naborowe dziewcząt oraz chłopców z rocznika 1985. Po roku koordynatorzy obu sekcji doszli do wniosku, że chyba się nadaję i stałą współpracę zaproponowała mi zarówno sekcja męska, jak i żeńska – i mimo że w męskiej zaproponowano mi gorsze warunki finansowe, wybrałem chłopaków. I tak zostało do dziś.
Nie zdarza się zbyt często, by być przez tyle lat w jednym klubie.
Zacząłem pracować z dziećmi, teraz już wiele z tych dzieci ma własne dzieci, które też trenują koszykówkę, przerobiłem już mnóstwo roczników. Oprócz tego, że jestem trenerem pierwszej ligi, prowadzę jeszcze kadetów U-15, jestem koordynatorem całej sekcji męskiej – sprawuję pieczę nad trenerami i nad tym co się dzieje w klubie, bo jestem również w Zarządzie TS Wisła.
W tym roku było nas stać, aby zatrudnić fajnych i młodych szkoleniowców, jak Patrycja Czepiec-Golańska, była zawodniczka Wisły Kraków i mistrzyni Europy z 1999 roku, mój były zawodnik Jakub Natkaniec i też była zawodniczka Wisły, Natalia Malaga.
Wspierają ich doświadczeni trenerzy – Przemysław Biliński oraz Wojciech Krzysztofik. Mamy też dwóch trenerów motoryków, bo bez przygotowania motorycznego w dzisiejszych realiach nie ma szans na wychowanie dobrego koszykarza. Uważam, że kontakt z młodzieżą jest najlepszą nauką dla każdego trenera, bo to jest świetne doświadczenie.
Podobno pana mama powtarzała, żeby został pan stolarzem, księdzem lub prawnikiem, bo od trenowania przybędzie tylko siwych włosów. Miała rację?
Mówiła, że jak się komuś chciało źle życzyć, to było takie powiedzenie: „ bodajbyś cudze dzieci uczył, bo zamiast pieniędzy, tylko siwych włosów ci przybędzie”. Wiedziała dobrze, że bycie nauczycielem czy trenerem nie jest łatwym i dobrze płatnym kawałkiem chleba. Choć posiada podstawowe wykształcenie, nigdy nie próbowała wpłynąć na moje decyzje. Zawsze była i jest skromna i bardzo mądra życiowo, pozwalała nam na samodzielność i we wszystkim nas wspierała. Tata już nie żyje, ale ona zawsze powie dobre słowo. Była nas piątka – trzech chłopaków, dwie dziewczyny. Jeden z braci zmarł na raka w wieku 20 lat.
Wydaje mi się, że bycie nauczycielem i trenerem w pewnym sensie było moim powołaniem. Lubię to robić i w tym się realizuję – czy dobrze, czy źle, to już nie mnie oceniać.
Ale włosów nie ma pan już wcale.
To prawda, włosy powypadały. Nie wiem czy z powodu tego, że jestem trenerem i nauczycielem, ale faktem jest, że już nie mam ich za wiele (śmiech).
Łatwo jest łączyć pracę nauczyciela i trenera?
Od 18 lat pracuje w szkole integracyjnej, do której uczęszczają dzieci z różnymi dysfunkcjami – nie są one duże, ale są to na przykład dysfunkcje ruchowe lub dzieci z zespołem Aspergera. Formy i metody nauczania są dostosowane do możliwości konkretnych uczniów.
Czy łatwo? Szczerze, jestem przyzwyczajony do tego, że od zawsze o 6:30 się budziłem, wychodziłem z domu, a wracałem o 23:30. Tak wygląda moje życie od kilkunastu lat. Jednak teraz mamy nauczanie zdalne i o ile przez pierwsze dwa tygodnie było to do zniesienia, to wolę zdecydowanie bezpośredni kontakt z uczniem.
Dobrze, że możemy trenować i mam nadzieję, że w końcu uda się opanować obecną sytuację związaną z koronawirusem.
Trudno jest sobie wyobrazić, aby robić coś innego?
Nie wyobrażam sobie życia bez koszykówki, ale trzeba być przygotowanym na to, że zawsze może się coś wydarzyć. Na pewno bliżej niż dalej mam do dnia, kiedy będę musiał pomyśleć o trenerskiej emeryturze. Jeszcze się nie zastanawiałem nad tym co się stanie, kiedy będę musiał powiedzieć „dość”. Ale jak to mówią, wiecznie żyć nie będę i kiedyś nadejdzie dzień pożegnania z pracą i w klubie i szkole.
Dlatego cieszę się, że mam młodych trenerów, u których widzę pasję. Jeśli ktoś coś robi z pasją robi, to z reguły dobrze i osiąga sukces.
Mam nadzieję, że odchodząc będę spokojny, bo młodzież zostawię w dobrych rękach. Póki co jeszcze jakoś daje radę i mam nadzieję popracować dobrych kilkanaście lat jeśli zdrowie pozwoli.
Co jest bardziej wymagające – praca z seniorami, młodzieżą, czy w szkole integracyjnej?
Na pewno im starsza grupa, tym pracuje się łatwiej. Nie muszę seniorom tłumaczyć tyle, co na przykład dzieciakom. Staram się mieć tą samą zasadę, być sprawiedliwym, chociaż nigdy nie da się zadowolić wszystkich. Nie ukrywam, że uwielbiam pracować z pierwszą ligą, ale wcale nie mniej z dziećmi, bo ten proces dzieje się na twoich oczach, kiedy widzisz jak ich wyszkolenie i umiejętności cały czas idą do góry. To napędza trenerów do dalszej pracy. Póki będę miał siłę, zawsze będę chciał mieć jakąś grupę młodzieżową, bo to świetny motywator do pracy.
Koszykówka idzie do przodu, zmieniają się trendy, sposoby szkolenia i formy nauczania. Mamy specjalistów od szkolenia dzieci, sam mam szkoleniowców w pierwszej lidze, których chętnie podpatruję i staram się pewne rzeczy przenosić na swoje podwórko.
Dzieciaki przychodzę na treningi z chęcią i to główny wyznacznik, że im się chyba to podoba. W szkole uczniowie też chętnie ćwiczą, a znikoma liczba zwolnień z wychowania fizycznego to też jakaś ocena pracy nauczycieli.
Cechy, które najlepiej pana opisują?
Jestem cholerykiem. Jestem impulsywny, a były lata, kiedy nawet aż za bardzo. Były różne sytuacje i krąży anegdotka, jak po jednym meczu w drugiej lidze tak krzyczałem, że tynk odpadał ze ściany.
Po tym spotkaniu zrobiliśmy sobie z drużyną szczerą rozmowę, taką godzinę szczerości. I myślę, że był to przełomowy moment. Wówczas rozumiałem, że krzyk na dorosłego, świadomego chłopaka nie jest dobrym rozwiązaniem. Jest trening, spadek koncentracji, rażące błędy i czasami trzeba podnieść głos, ale to nie jest metoda. Zawodnicy sami wiedzą, że coś zawalili.
Nerwy na ławce trenerskiej nie pomagają?
Ludzie, którzy są koło mnie, a przede wszystkim zawodnicy nauczyli mnie tego, że na ławce absolutnie nerwy nie pomagają. Sam się na tym często łapię, że ta natura choleryczna jeszcze ciągle we mnie siedzi i próbuje zdominować w czasie meczów. Generalnie, staram się i doszedłem do tego, że im jestem spokojniejszy, niezależnie od tego co się dzieje, tym lepiej się myśli, analizuje, reaguje.
Skąd ta natura?
Kiedyś, jak byłem młody i krnąbrny, nie dałem sobie nic powiedzieć. Często młodzi ludzie sądzą, że wiedzą wszystko najlepiej, a jednak czasami warto posłuchać nie tylko starszych kolegów i trenerów, którzy mają doświadczenie, ale też wsłuchiwać się w to co mówią gracze, jak reagują.
Kiedy trzeba opieprzyć, to oczywiście trzeba opieprzyć. Natomiast po mojej drużynie widzę, że są świadomi i lepiej funkcjonują, kiedy sam jestem spokojny, skoncentrowany i wiem co robię, niż kiedy jestem podenerwowany. To jest połączone. Drużyna to czuje, od tego zależy czy dobrze wejdzie w mecz, jak pracuje na treningach. Tak samo jest w drugą stronę. Ten spokój i opanowanie to są ważne rzeczy. Czasami natura jest jednak silniejsza.
Im człowiek starszy, tym łatwiej jest go zachować?
Lata pracy, coś się niestety wiąże z wiekiem, a co ładnie się nazywa doświadczeniem (śmiech). Cieszę się z tego, że mimo że potrafię jeszcze niekiedy wybuchnąć, jestem impulsywny, staram się nad tym pracować i myśleć, aby dobrze poprowadzić mecz. Zdarza się, że jestem spokojny i potrafimy wtedy wygrywać, ale są sytuacje, kiedy mój asystent albo kapitan łapie mnie za rękę i studzi gorącą głowę. Wtedy wiem, że muszę trzymać nerwy na wodzy.
Jak pan widzi siebie jako trenera?
Przechodziłem przez różne etapy. Nawet w tym sezonie przekombinowałem, idąc za bardzo w taktykę i ta drużyna nie wyglądała za dobrze. Może 2-3 mecze na początku były dobre, ale przyszedł dołek, jak w meczach ze Słupskiem czy z Opolem. Stwierdziłem, że wrócę do tego, co wypracowałem z chłopakami w drugiej lidze.
Lubię koszykówkę dość prostą, lubię graczy, którzy potrafią i lubią bronić. Tychy potrafiliśmy zatrzymać obroną, jeszcze lepiej w tym elemencie wypadliśmy podczas zawodów z WKK. Chłopcy zagrali jak do tej pory najlepszy mecz w tym sezonie jeśli chodzi o defensywę.
Ten zespół funkcjonuje w ten sposób, że jeśli dobrze broni, to potem z tej obrony wynikają tylko dobre rzeczy – bo i dobra kontra, a oni sami się napędzają. Nie jest to skomplikowane.
Co jest kluczem?
Ja bardziej stawiam, mimo wszystko, na atmosferę, która w sportach zespołowych takich jak koszykówka, jest w moim mniemaniu najważniejszym elementem. Jeśli zawodnicy dobrze pracują i się lubią, jest między nimi więź, to czasami nawet mimo mniejszych umiejętności, można dokonywać rzeczy dużych, a nawet i wielkich.
W pracy trenerskiej trzeba mieć też trochę odrobiny szczęścia i trafić na odpowiednich ludzi. Ja to szczęście mam, bo mam wokół siebie grupę naprawdę życzliwych osób, wspiera mnie rodzina, grupa przyjaciół, która w trudnych czasach pomogła uratować byt sekcji i wiem, że gdyby nie to, dziś nie byłoby żadnej pierwszej ligi, sekcji młodzieżowej i koszykówki w klubie. Jestem im wszystkim za to bardzo wdzięczny.
Ale należy mieć przy tym jasny cel?
Uważam, że w sporcie zespołowym czy indywidualnym postawienie sobie celu i dążenie do niego jest czymś podstawowym tak jak w życiu. Bez konsekwencji, bez poświęceń, bez odmówienia sobie pewnych rzeczy, ciężko się coś osiągnie.
Tego trzeba niektórych graczy nauczyć?
To jest ważne. Czy to jest dziecko, gracz młodzieżowy czy senior, mam zasadę, że zawsze jestem ze wszystkimi szczery. Nie robię czegoś za ich plecami, mówię wszystko prosto w twarz. Oni o tym dobrze wiedzą. Jeśli coś jest między nami, to pozostaje między nami.
Myślę, że wzajemne poszanowanie i zaufanie to podstawa do tego, by zawodnik dał z siebie wszystko, mając świadomość, że trener go wspiera. Jeśli się na coś umawiam, to choćby nie wiem co, muszę to zrealizować.
Czasami w rzeczywistości wygląda to różnie, pojawiają się komplikacje ładnie nazywane „problemami organizacyjnymi” ale dane słowo musi zostać dotrzymane. Na razie mi się udaje dotrzymywać zawartych z zawodnikami umów i mam nadzieję, że będzie tak dalej.
Jest coś, co pan sam chciałby usłyszeć te 24 lata temu?
Nigdy nie miałem ambicji, aby być trenerem w ekstraklasie, na samej górze. Powiem szczerze, że nie żałuję niczego jeśli chodzi o karierę. Jedyne co, gdybym mógł się cofnąć do lat 90-tych, na pewno słuchałbym rad starszych kolegów, podpowiedzi życzliwych ludzi. Może ten mój impulsywny charakter, nad którym próbuję ciągle zapanować? Może gdybym zaczął ten proces wcześniej, osiągnąłbym więcej.
Początek pierwszego sezonu na zapleczu ekstraklasy jest taki, jaki pan sobie wyobrażał?
Na razie mamy mało zwycięstw, ale ktoś może powiedzieć, że nadspodziewanie dużo. Bo można narzekać, że mogliśmy wygrać w Opolu, z Pruszkowem. Było wiele czynników pozaboiskowych, bo koronawirus pojawił się u nas dwukrotnie, ale jestem zadowolony z tego w jaki sposób Ci chłopcy pracują, jak podchodzą do meczów.
Doskonale zdaje sobie sprawę z tego, że nie jesteśmy faworytami ligi. Jesteśmy typowani do spadku, ale postawiliśmy sobie jeden cel – aby starać się wygrać i wypaść jak najlepiej w każdym kolejnym meczu. Maraton jest duży, przed nami jeszcze kilkanaście spotkań. Może się dużo wydarzyć.
Oprócz wpadki w Słupsku, i Pruszkowem u siebie, gdzie byliśmy po kontuzjach i perturbacjach zdrowotnych, ten zespół na to co mamy, spełnia nadspodziewanie dobrze moje oczekiwania i jestem zaskoczony na plus. Każde zwycięstwo trzeba szanować.
Pierwsze wnioski?
Ta liga jest bardzo dziwna, ale i ciekawa, bo co kolejkę są niespodzianki i coś się dzieje. To jest fajne. Mało ciekawe jest to, jeśli wygrywają i przegrywają te same zespoły.
Poza pierwszymi 3-4 drużynami, którym też zdarzały potknięcia, jeśli dziś bym obstawiał faworytów do wygrania ligi to są dwa zespoły – WKK Wrocław i Górnik Trans.eu Wałbrzych, które prezentują dziś najrówniejszą formę. Na pewno Rawlplug Sokół Łańcut, pomimo chwilowe słabszej dyspozycji, nie powiedział ostatniego słowa, fajnie gra GKS Tychy i myślę, że mogą próbować zamieszać.
Grupa Sierleccy-Czarni Słupsk na pewno są mocnym zespołem. TBS Śląsk II Wrocław i Decka Pelplin pozytywne zaskoczenie, Weegree AZS Politechnika opolska też nieraz zaskoczy bo Rafał Knap to specjalista wysokiej klasy jeśli chodzi o dobór taktyki na poszczególne zespoły o czym sami boleśnie się przekonaliśmy. A reszta? Pewnie będziemy się młócić do samego końca ligi i zarówno walka o ósemkę jak i o utrzymanie rozstrzygać się będą do ostatniej kolejki.
Pierwsza liga dla Wisły Kraków to?
Powiedziałem swoim graczom, że mają to traktować jak przygodę. Marzyliśmy o tej lidze. Walczyliśmy 3-4 lata o to, aby się w niej znaleźć. Jeśli po walce spadniemy, to spadniemy. Może nie jestem wiecznym optymistą, ale znam mój zespół i wiem, że chłopcy zrobią wszystko co w ich mocy, żeby się utrzymać a mecze wyglądały tak jak ostatnio. To jest nasz cel. Wierzę w mój zespół.
To grupa świetnych chłopaków, tworzą między sobą super atmosferę, poza boiskiem, są świetnymi studentami, pracownikami w firmach i bardzo wartościowymi ludźmi. To chyba nawet ważniejsze niż to czy się utrzymamy czy nie. Życie będzie toczyć się dalej. I wiem, że sobie poradzą.
Rozmawiała Pamela Wrona, @Pamela_Wrona