Piotr Karolak: Przegrywam z synami, to zawodowcy

Piotr Karolak: Przegrywam z synami, to zawodowcy

Niegdyś świetny zawodnik i reprezentant Polski, a teraz szczęśliwy ojciec dwóch profesjonalnych koszykarzy. Piotr Karolak to kopalnia anegdot z dawnych czasów basketu, ale i mnóstwo ciekawych opinii od wnikliwego obserwatora obecnej ekstraklasy.
Piotr Karolak / fot. M. Bodziachowski, legiakosz.com

 

Dołącz do Premium – czytaj całe teksty i graj w Fantasy Lidze! >>

Piotr Alabrudziński: Rozmawiamy świeżo po drugim meczu Startu Lublin w koszykarskiej Lidze Mistrzów. Jak Pan ocenia te występy? 

Piotr Karolak: Wszyscy mówili, że Start sobie nie poradzi, będzie miał problemy, że do gry w Europie trzeba mieć skład jak choćby Anwil w tamtym roku, ale te 2 mecze pokazały, że chłopaki walczą. Mają zbilansowany skład, choć brakuje im doświadczenia gry w pucharach. To jest kluczem. 

Pierwszy mecz przegrali ostatnią akcją, dziś praktycznie całe spotkanie było na styku. Jeszcze 3 minuty przed końcem były 2 czy 4 punkty różnicy. Na chwilę obecną oceniłbym te występy pozytywnie. Jedyny minus to brak ogrania zespołu w Europie. 

Czy dla Pana jako lublinianina te występy są szczególne? 

Są szczególne, oczywiście. Po pierwsze dlatego, że to polski zespół, który gra w międzynarodowych rozgrywkach, a to że jestem lublinianinem i zaczynałem grać w koszykówkę w Lublinie tym bardziej sprawia, że ten klub jest mi bliski. Nie oszukujmy się, wiadomo, że gdy Start grał z Legią, w której występuje mój syn, kibicowałem Legii, ale to jedyny mecz, w którym miałem rozdarte serce, komu kibicować. 

Do tej pory chodziłem na wszystkie mecze Startu, na które można było wejść, znam się dobrze z prezesem Pelczarem, jesteśmy kolegami. Kibicuję im mocno. Cieszę się, że w tamtym sezonie zrobili dobry wynik. Były głosy, że dostali wicemistrza przy zielonym stoliku, że jedni zagrali więcej spotkań od drugich, ale każdy mógł wygrać swoje mecze. Taka była decyzja, trzeba ją uszanować. Bardzo się cieszę, że w Lublinie od kilku lat jest drużyna, która występuje w najwyższej klasie rozgrywkowej. 

Jak Pan sam wspomniał swoją przygodę z koszykówką zaczynał Pan w Lublinie. Podobnie zresztą młodszy o 3 lata brat, Paweł. Czy to owoc rodzinnej tradycji? 

Nasi rodzice pochodzący z podlubelskich miejscowości nie mieli nic wspólnego ze sportem. To my z bratem zaczęliśmy tę przygodę. Początkowo grałem w piłkę nożną w Lubliniance u trenerów Jerzego Rejdycha i Jan Puchali, zaś do koszykówki poszedłem późno, bo w wieku 16 lat. Za mną poszedł mój brat. Ani rodzice ani dziadkowie nie uprawiali sportu, więc można powiedzieć, że to ja z bratem zaczęliśmy tę tradycję. 

Jak wyglądała sportowa rywalizacja między braćmi? 

[ihc-hide-content ihc_mb_type=”show” ihc_mb_who=”2,3,4″ ihc_mb_template=”1″ ]

Trudno to określić. Ja w wieku 19, 20 lat trenowałem i grałem już poza Lublinem, w Stalowej Woli, Sosnowcu, a mój brat zawsze grał w Lublinie, nigdzie nie wyjeżdżał. W paru meczach spotkaliśmy się jako przeciwnicy, ale nie było to na takich zasadach, jak choćby teraz Bartek i Łukasz Diduszko. Nie miałem takiej sytuacji z bratem, bo on był zawodnikiem zadaniowym, 8, 10 w rotacji. Grał mało. Tak naprawdę na parkiecie spędziliśmy jednocześnie może kilka minut. 

Większe szanse na grę przeciwko sobie mają Pańscy synowie. Pomysł na koszykówkę pojawił się u nich pod wpływem taty? 

Bartek i Kuba od samego początku byli uzdolnieni sportowo. Grali w tenisa, chodzili na pływalnię, dość długo, bodajże półtora roku, trenowali piłkę nożną u trenera Roberta Podleckiego. Siłą rzeczy jednak wygrała koszykówka. 

Przełomem był sezon we Francji, w Poitiers. Chłopcy zaczęli tam trenować w swoich rocznikach w klubie. Mieli 7 i 8 lat, gdy koszykówka wciągnęła ich na dobre, choć już wcześniej dźwigali piłkę. Pamiętam jak wychodzili na parkiet w przerwach meczów w Stalowej Woli. Tam były stare kosze, które po naciśnięciu guzika obniżały całą konstrukcję do wysokości parkietu. Chłopcy dowiedzieli się o tym, nauczyli się i obniżali kosze, żeby grać na parkiecie. Wydaje mi się, że nie mogło być inaczej, no i chyba dobrze, że tak się stało. 

Żona nie naciskała na siatkówkę? 

Żona występowała u trenera Kowalewskiego, potem Rutkowskiego, w AZS Lublin na poziomie 2 Ligi, ale nie naciskała na chłopców. Zresztą oni grali w siatkówkę w szkole. To było tak, że jak ktoś był uzdolniony sportowo, grał we wszystko. 

Chłopcy też chodzili w podstawówce i szkole średniej na zawody lekkoatletyczne, biegali, skakali wzwyż. Siatkówka nie był priorytetem, bo też w tamtych czasach jeszcze nie było takiego boomu na nią. Jak wiesz ten boom zaczął się później. Wtedy to były jeszcze czasy NBA i koszykówka stała w hierarchii sportów ciut wyżej. 

Od lewej: Bartłomiej Karolak, Piotr Karolak i Jakub Karolak / fot. archiwum prywatne

Odnośnie tych 2 sportów i podobieństwa do rodziców, powiedział Pan kiedyś, że największą różnicą między synami jest budowa ciała. Kuba poszedł bardziej w tatę, a Bartek w mamę. 

Dokładnie. Nawet teraz to widać. Bartek jest wyższy od Kuby, w tej chwili chyba 2 czy 3 cm, bo ma ok. 2 m, zaś Kuba 197 cm. Rzeczywiście budowa Kuby jest taka jak w rodzinie Karolaków, mocniejsza, z kolei Bartek budową ciała przypomina teściów i rodzinę żony. Pod względem fizyczności różnią się ogromnie. 

I jeszcze jeden fragment: gdyby Bartek miał ciało Kuby, a Kuba głowę Bartka, mogliby grać na europejskim poziomie. 

Powiedziałem to kilka lat temu, ale dalej mogę potwierdzić. Mogę powiedzieć, oczywiście nie ujmując nic Kubie, bo pod wpływem różnych trenerów widzę, jak się rozwinął, zmienił, że Bartek miał większy zmysł koszykarski, trenerski, elastyczną głowę. Gdy mówiłem te słowa już wszyscy widzieli, że Bartek ma lepszą głowę, ale słabsze ciało, podczas gdy Kuba odwrotnie. 

W młodych latach Kuba był bardziej przebojowy, czasami agresywny, nerwowy. Teraz to się wyrównało. Nawet jak się spotkają i grają tutaj przed domem czy ćwiczą w wakacje widać zmiany. 

Gdybym dał Bartkowi ciało Kuby obaj graliby w ekstraklasie na wysokim poziomie. Myślę też, że jak Bartek awansuje z Sokołem do ekstraklasy, a takie są plany, to spokojnie sobie w niej poradzi. Nie fizyką, bo koszykówka teraz poszła bardzo mocno w fizyczność, ale grając głową. Nie wystarczy przecież wysoko skakać, ale wyskoczyć w odpowiednim momencie. Nie wystarczy szybko biegać, ale raczej przyspieszyć w odpowiednim momencie. 

Abstrahując od synów: ważniejsze w koszykówce jest ciało czy głowa? 

Ciężko jest to rozdzielić. Wiem jednak, że koszykówka jest grą dla ludzi bardzo inteligentnych i jak ktoś nie ma głowy, mając silne, dobrze zbudowane i wytrenowane ciało nie da rady grać dobrze. Miałem takie przykłady, będąc trenerem, że zawodnik miał super dyspozycję, ale jak narysowałem mu 2 czy 3 zagrywki nie pamiętał ich już następnego dnia. Głowa nie pracowała tak jak powinna. Coś mu się powiedziało, a on w ferworze walki podczas meczu zapomniał o tym. 

Powtórzę: koszykówka jest grą dla ludzi inteligentnych, to gra akademicka. Nie da się oddzielić sprawności od intelektu, ale jeśli ktoś będzie się tylko przepychał pod koszem to i tak bez głowy będzie mu bardzo trudno. Z kolei odwrotnie, jeśli ma dobrą głowę, może poradzić sobie sprytem, inteligencją i koszykarskim IQ. 

Wspomniał Pan przed chwilą, że w przyszłym sezonie będzie możliwy pojedynek między Bartkiem i Kubą w PLK. 

Bardzo bym tego chciał, tylko co jeśli będą grali w przeciwnych drużynach? Byłbym wtedy zadowolony, bo na pewno któryś by wygrał. To by było fajne. Myślę, że jeszcze może się tak zdarzyć, jest na to czas. Mają 27 i 28 lat. To najlepszy wiek dla koszykówki. Będzie super, jeśli zagrają przeciw sobie lub nawet w jednej drużynie na poziomie ekstraklasy. Często zresztą o tym rozmawiali. 

Można w takim razie wnioskować, że podczas rodzinnych spotkań pojawiają się rozmowy o koszykówce. 

Żyję 51 lat, z czego 35 to koszykówka. Nie ma innej opcji, żeby nie było tego tematu. Moi rodzice, teściowie, brat, najbliższa rodzina i znajomi żyją sportem, który uprawiałem ja a teraz moi synowie. Mam nadzieję, że wnuk Tymek  też będzie grał w koszykówkę. 

Kiedyś byłem bardziej zaangażowany w rozmowy o koszykówce w domu ze względu na to, że będąc trenerem byłem bliżej i bardziej na bieżąco. Teraz już się bardziej wyłączam, zajmuję koszykówką jako kibic. Oglądam prawie wszystkie mecze, jakie są. Mam na to czas popołudniami. A chłopaki? Nie ma sporów, raczej wymiana poglądów. 

Praktycznie od marca do lipca byliśmy wszyscy razem, bo ze względu na pandemię synowie przyjechali do domu rodzinnego. Zrobili sobie siłownię w garażu, trenowali razem. Nieraz słyszałem też jak rozmawiali. Są dorosłymi ludźmi, więc nie kłócą się, raczej jeden pyta drugiego, jak kryjecie picka, co robicie przy podwojeniach, jakie są rotacje, jakie zagrywki ma drużyna. Dyskusja i wymiana poglądów. 

Znajdzie się miejsce na Pana porady? 

Słucham o czym mówią i zawsze jakoś się wtrącę. U nas to była prosta koszykówka: 2 zasłony od piłki, rzut, tyle. Teraz są pick’n’rolle, 5 sposobów obrony na picku. Moje starodawne doświadczenia w nowoczesnej koszykówce są dla chłopaków archaiczne, ale myślę, że mógłbym pokazać jak dobrze postawić zasłonę, jak to się kiedyś robiło. 

Dziś często zawodnicy tego nie potrafią, ale to niestety wina trenerów. To mnie boli, gdy oglądam mecze. Będąc zawodnikiem wysokim, który stawiał dużo zasłon, wiedziałem – tego nauczyli mnie starsi koledzy i trenerzy – że zasłona ma być postawiona nie w powietrzu, nie na “mijankę”, ale solidnie na zawodnika, który broni. Tutaj mogę im podpowiadać takie szczegóły, jakie za moich czasów były ważne i egzekwowane. Teraz oglądając koszykówkę, gdy ma być zasłona, zawodnik tylko mija się z innym zawodnikiem, przez co kolega z drużyny nie wyjdzie szybciej do piłki. To są takie sytuacje, gdy synowie słuchają jeszcze starego ojca. 

Koszykówka aż tak się zmieniła, że wiele porad straciło na aktualności? 

Koszykówka nie zmieniła się bardzo, tylko stała się bardziej fizyczna, dynamiczna. Jest więcej rozwiązań. Kiedyś zespół przez 5 sezonów miał 3 zagrywki. Teraz w ciągu jednego sezonu ma ich 50. To musiało pójść w takim kierunku, zmiany wymusiła dynamika i siła. 

Zmieniło się też sędziowanie. Cały czas patrzę jak co roku coś jest dodane w przepisach lub ich interpretacjach. Kiedyś takie zasłony, jakie teraz są faulami ofensywnymi, były na porządku dziennym. Stawiało się zasłonę, zatrzymywało zawodnika, można było się zrollować, wziąć rywala na plecy. Nie było żadnych fauli. Teraz są. 

Zmieniła się koszykówka, ale nie globalnie, tylko w pewnych szczegółach. Szybkość, siła, skoczność. Fizyka. 

Same problemy z tymi zasłonami. Albo źle stawiane, albo gwizdane jako faul w ataku. Co warto przypomnieć o ich stawianiu współczesnym graczom? 

Żeby zasłona była prawidłowo postawiona ten, który ją dostaje musi mieć jakąś korzyść. To jest podstawowa zasada stawiania zasłon. Robię zasłonę dla kolegi z drużyny, który ma wyjść do piłki i mieć 2 lub 3 sekundy na rzut albo minięcie przeciwnika, który będzie w niedoczasie. Jeśli nie postawię dobrze zasłony, to jest to tylko jałowy ruch. Tutaj jest sedno. 

Będąc trenerem tępiłem za to swoich zawodników. Kolega, który dostaje zasłonę musi ode mnie dostać czas na podjęcie decyzji czy ma rzucać czy mijać. A jeszcze po dobrej zasłonie gracz powinien się zrollować. W moich czasach ważniejszy był ten, który stawiał zasłonę, bo bardzo często po dobrej zasłonie dostawał piłkę. Mnie osobiście stawiania dobrych zasłon nauczył Marek Jarecki gdy byłem w Stalowej Woli. To był mój mentor. 

Wracając do spraw rodzinnych: oprócz rozmów bierze Pan udział w konkursach rzutowych z synami? 

Mamy przed domem postawiony kosz. W tym roku wymieniliśmy sprzęt: zdjęliśmy starą, drewnianą deskę, kupiliśmy nową, do tego profesjonalną obręcz, bo stara była powyginana. Chłopcy wymierzyli, żeby wisiała na 3,05m. 

Nie ukrywam, że staję jeszcze z nimi do konkursów osobistych czy “trójek”, ale ciężko mi jest z nimi wygrać. Nie przegrywam do 0, ale ja mam na 10 rzutów 7 lub 8, a oni 9 albo 10. Już nie daję rady ich pokonać. Są zawodowcami, a ja skończyłem grać ponad 15 lat temu. Ręka została, ale jednak wiek robi swoje. Co prawda za moich czasów “trójka” był trochę bliżej, ale przy wyćwiczonej ręce 50 cm nie robi różnicy. 

Ręka została, a rzut? Cały czas o tablicę? 

To zależy. Osobiste często rzucam o tablicę. Oni się śmieją, bo słyszeli, że byłem jednym z tych, którzy rzucali osobiste o deskę. 

Nie do końca pamiętam, jak to się stało. Kojarzę tylko, że któryś kolega powiedział mi kiedyś: słuchaj, stary, jak nie możesz trafić osobistego, to rzucaj o tablicę. Tak też zacząłem jeden, drugi, potem trzeci sezon. 

Nie będę się chwalił, ale pod koniec mojej kariery Andrzej Pluta był najlepszy w osobistych a ja drugi albo trzeci, jeśli chodzi o sezon. Rzucając na czysto miałem ok. 75%, a o deskę dochodziłem do 90% w sezonie. Ten rzut o deskę to było jakaś moja inicjatywa, coś z czego słynąłem. 

Jeśli o rankingach mowa to był też taki na “najbardziej uziemionego” gracza wysokiego. Tutaj był Pan na pierwszym miejscu. 

Wiem, Adam Romański zrobił taką klasyfikację, w której liczył bloki w sezonie zawodnikom powyżej 2 metrów. Ja miałem w sezonie 1 blok, więc wygrałem ten ranking przy 205 cm wzrostu. 

Kiedyś jeden trener powiedział mi, że jak muszę zablokować przeciwnika to znaczy, że popełniłem błąd w obronie i dlatego muszę sięgać do bloku. Powinienem tak go kryć, żeby nie dać mu rzucić. Jeśli rzuca to znaczy, że słabo zagrałem w obronie. 

Ten ranking biorę to z przymrużeniem oka. Nie byłem może gigantem skoków, ale piłkę potrafiłem wsadzić do kosza, zarówno podczas kariery, jak i po jej zakończeniu. Jeszcze 2 lata temu, gdy nie dokuczały mi kolana, zapakowałem piłkę z góry do kosza przed domem. 

Patrząc przez pryzmat współczesnej nomenklatury koszykarskiej, czy można Pana z czasów kariery zawodniczej sklasyfikować jako “stretch four”?

Myślę, że tak. Nigdy tak naprawdę nie byłem centrem. W wielu zespołach grałem jako najwyższy zawodnik, center, ale wtedy ta koszykówka była inaczej ustawiana. Z niższym albo równym sobie graczem łatwo było zagrać tyłem do kosza, zresztą tak jak teraz. 

Obecnie jednak są centrzy po 212 czy nawet 218 cm. W moich czasach takich ludzi było bardzo mało, albo niewielu z nich pamiętam. Kobylański, przeciwko któremu grałem, miał 215 czy 216 cm. Większość była do 210 cm czyli jakieś 5 cm różnicy, a to nie tak dużo. Na chwilę obecną bardziej bym się widział właśnie jako taki zawodnik rozciągający grę, bo nie ukrywam, że rzut za 3 też był atutem w mojej karierze. 

Skoro przeszliśmy już do Pana kariery, proszę powiedzieć, czy to prawda, że sam znalazł Pan sobie agenta, który pośredniczył w transferze do ligi włoskiej? 

Po sezonie, w którym spadliśmy z Lublinem z ekstraklasy miałem jakieś propozycje z polskich zespołów, ale bardzo słabe. Nie miałem wtedy żadnego agenta ani pośrednika, ale był już Internet, więc znalazłem sobie w sieci agenta ze Stanów Zjednoczonych. Napisałem do niego, przedstawiłem siebie jako zawodnika, on mnie sprawdził i zaczął szukać mi pracy. 

Miałem wtedy ze 3 egzotyczne propozycje, w tym wyjazd do Argentyny, ale nie zgodziłem się na to i w ostateczności trafiłem do Włoch. Fakt, że Viola Reggio Calabria to zespół, który był w ogonie tabeli poprzedniego sezonu Serie A, ale jednak to włoska ekstraklasa. Dobre warunki  finansowe i coś nowego. Miałem wtedy bodajże 28 czy 29 lat, więc trochę późno na wyjazd, ale wcześniej w Polsce zawsze miałem 2- lub 3-letnie kontrakty, których nie chciałem zrywać. Gdybym teraz cofnął czas to wyjechałbym jakieś 5 lat wcześniej, bo można było tak zrobić. Wyszło jak wyszło. 

Agent załatwił mi kontrakt, spakowałem się, pojechałem na lotnisko, a w samolocie spotkałem Zbigniewa Bońka, który już wtedy mieszkał we Włoszech. Przedstawiam się, mówię: dzień dobry, panie Zbyszku, a on mi pokazuje włoską gazetę, w której było napisane, że pierwszy Polak jedzie do koszykarskiej Serie A. Uśmiał się z tego zbiegu okoliczności i wtedy się zaprzyjaźniliśmy. Zabrał mnie z lotniska, zawiózł do hotelu, w którym miałem czekać na swój zespół. Pierwszy Polak w Serie A w piłce nożnej i ja, pierwszy w koszykówce, spotkaliśmy się, lecąc jednym samolotem. Super. 

Obawiał się Pan niewiadomej, po tylu latach spędzonych tylko na krajowych parkietach? 

Trochę się obawiałem. To było coś nowego dla mnie, a w tamtych czasach mało chłopaków wyjeżdżało za granicę. Z drugiej strony pierwsze treningi, pierwszy mecz i okazało się, że to byli tacy sami ludzie jak ja. Absolutnie tego nie żałuję. Potem poszło z górki. Z Włoch pojechałem do Belgii, a z Belgii do Francji. 

Właśnie. Wiedział Pan, że leci do Włoch zagrać tylko 3 mecze? 

Nie miałem try-outu. To był normalny kontrakt do końca sezonu. Okazało się jednak, że prezes klubu to jakiś mafioso, którego niebawem zamknęli do więzienia. Minęło półtora czy 2 miesiące a klub popadł w tarapaty finansowe. 

Agent powiedział mi, że nie będą nam dalej płacić, ale po 3 dobrych meczach w Seria A zainteresowanie mną wyraził belgijski klub Union Mons-Hainaut. Dostałem więc 2 wypłaty z włoskiego klubu i pojechałem do Belgii, gdzie mieliśmy grać w europejskich pucharach. Calabria po tym jak zamknęli prezesa i skończyły im się pieniądze chyba dograła sezon juniorami, ale nie jestem tego pewny. 

Grając we Włoszech zdążył Pan zagrać przeciwko – wielkiemu wówczas – Benettonowi Treviso. 

Kryliśmy się nawzajem z Riccardo Pittisem. Ja rzuciłem mu 14 punktów, on mi tylko 9. Z Benettonem miałem najlepszy mecz, a przecież tam grali świetni gracze. Był Bostjan Nachbar który teraz jest prezesem federacji zawodników europejskich, był Sergei Chikalkin. Wyszedłem na parkiet bez psychicznego ciśnienia, oni mnie nie znali, a ja grałem swoje, bo byłem wtedy w dobrej formie. 

Znalazł Pan agenta przez internet, czyli w Polsce w tamtym czasie większość graczy funkcjonowała bez pośredników? 

Nie wiem czy 5 do 10% zawodników miała agentów. Może ci najlepsi, chociaż ani Adam Wójcik nie miał agenta, bo jego żona, Krysia, była jego agentem, ani Maciek Zieliński czy inni kadrowicze nie mieli agentów. Nie było czegoś takiego. Klub bezpośrednio dzwonił do zawodnika i się dogadywał. 

Znajomości potrzebne były, żeby wyjechać do Europy. Tak zresztą jest do dzisiaj. Jeden agent ma bardzo dużo zawodników w Europie i NBA, ale w każdym państwie ma swojego przedstawiciela. Łatwiej jest dzięki temu znaleźć pracę, a i same kontakty między agentami i trenerami są dzisiaj bliższe. 

Między innymi dlatego od pewnego czasu oddałem, że tak powiem, Kubę do agentów. W Polsce znają mnie co prawda wszyscy, bo grałem tutaj, więc mogłem reprezentować syna, pomagam też paru innym zawodnikom, ale nie czuję się agentem. Wolałbym, żeby Kuba współpracował z kimś, kto będzie mógł mu pomóc też w ewentualnym wyjeździe za granicę, a tutaj przyda się i dobry agent i trochę szczęścia. 

Czasy, w których klub bezpośrednio dogadywał się z graczem były w jakimś sensie lepsze niż obecnie? 

Jeśli chodzi o własne podwórko to myślę, że tak. Nie było pośrednika, który wiadomo, że musi swoje zarobić. Prezes albo trener dzwonił bezpośrednio do zawodnika i się dogadywali. Teraz często jest tak, że zawodnik nie rozmawia z prezesem, z trenerem raczej chce rozmawiać, ale wszystkie warunki ustal pośrednik. 

Za moich czasów zresztą nie było też licznych transferów. Zawodnicy i zespoły były bardzo stabilne. Igor Griszczuk grał we Włocławku, Maciej Zieliński w Śląsku, ja przez 6 lat grałem w Stalowej Woli. Mało było ruchów pomiędzy klubami. Górnik Wałbrzych grał w jednym składzie, można powiedzieć, przez 10 lat. Co jakiś czas zmieniał się tam 1 czy 2 graczy. Teraz jest odwrotnie: jeden zostaje, ośmiu przychodzi. 

Jak blisko był Pan decyzji o pozostaniu we Francji po zakończeniu kariery zawodowej? 

Mój ostatni sezon w Poitiers we Francji spędziliśmy z całą rodziną. Procentowo bym powiedział, że jakieś 20 lub 30% zabrakło do osiedlenia się tam na stałe. Klub chciał mnie zostawić jako starszego zawodnika, który może załapałby się do szkółki trenerskiej, chłopcy zaczęli grać w profesjonalnym młodzieżowym klubie w odpowiednich dla siebie kategoriach wiekowych, czyli po francusku espoir i poussin. 

Żona poszła na uczelnię, zaczęła naukę języka, do tego klub chciał mi załatwić pracę. Miałem już praktycznie nagrane miejsce w salonie Peugeota ze względu na moje wykształcenie, czyli technikum samochodowe i politechnikę. Dużo nie brakło. Gdybym nie miał rodziny i pobudowanego domu w Polsce, nie wiem czy Kuba z Bartkiem nie graliby tak jak Mathieu Wojciechowski we francuskich klubach. 

Największe, Pana zdaniem, różnice pomiędzy koszykówką w Polsce a w ligach europejskich w tamtym czasie opierały się na kwestiach finansowych? 

Finanse też, ale to nie wszystko. W tamtych czasach nie można było nawet porównywać gry tutaj i za granicą. Pojechałem do Włoch i dostałem 2 torby sprzętu, nowy samochód. Dla mnie to był szok. Przychodziłem na trening, a wyprany sprzęt już wisiał w szatni. Nawet skarpet nie trzeba było przynosić swoich. Wszystko, co zużywaliśmy rzucaliśmy na kupkę, a na wieczorny trening pani już nam to wyprała, wszystko było świeże i czyste. W Belgii tak samo. 

A samo podejście do treningów, przygotowań meczowych?

Już w tamtym czasie w klubie byli trenerzy od przygotowania motorycznego, skautingu. U nas tego nie było. Był trener Szambelan, który był od wszystkiego, a miał jedynie asystenta, robiącego mu statystyki, bo nie było wtedy tych elektronicznych. Sztab był bardziej rozbudowany, profesjonalny. 

Teraz to się wyrównało? 

Tak. Widzę, co mają chłopaki nawet w 1 Lidze. Jeżdżą na mecze, mają sprzęt i wszystko, co potrzebne, zaplecze medyczne, masażystów. Myślę, że już nie ma takiej przepaści. 

W takim razie może dla rodzimych zawodników wyjazd nie jest aż tak rozwijającą opcją? 

Choć z roku na rok jest u nas lepiej to nie możemy zamykać się w naszej PLK. Przyjeżdżają naprawdę fajni zawodnicy, chociaż zawsze będę twierdził, że w porządku jest, jeśli gracz zagraniczny, który trafia do drużyny, jest lepszy od każdego Polaka w jej składzie. Jeśli jest taki sam albo słabszy, to nie powinniśmy go ściągać, bo mamy młodych graczy na podobnym poziomie. Polak, który wyjeżdża za granicę musi być lepszy od zawodników miejscowych. Taka, moim zdaniem, jest filozofia. 

A dlaczego ściągamy graczy? Bo Amerykanin za 2,5 tysiąca dolarów jest tańszy od naszego zawodnika, który chce zarabiać 3 tysiące? To jest słabe. Znieśliśmy przepis o 2 Polakach na parkiecie ale nie sprowadzajmy zawodników słabszych od naszych graczy numer 5 czy 7 w rotacji. Po co nam taki gracz? To pieniądze wyrzucone w błoto. Można je lepiej zainwestować, dać minuty podobnie grającemu Polakowi. Zawodnik przyjezdny musi mieć przecież mieszkanie, samochód, opłacony bilet w 2 strony, kosztuje też sama licencja – to dodatkowe koszty. Tutaj jest zachwiana równowaga. 

Wróćmy do Polaków. Co jakiś czas pojawia się w odniesieniu do konkretnego gracza temat: kiedy on wyjedzie?

Mamy liczne przykłady tego. Kiedy wyjedzie Michalak? Kiedy wyjedzie Zyskowski? Kiedy wyjedzie Sokołowski? Jeśli grasz dobrze w Polsce, masz dobre statystyki, bo na to też patrzą, grasz równo, dobre mecze, do tego masz agenta i on Ciebie zaproponuje w 2, 3 ligach to możesz tam pojechać. Najważniejsze i tak jest, żeby trafić na trenera, który cię chce. Zyzio tak trafił w Niemczech. Zagrał 4 czy 5 spotkań u trenera, który go chciał i mógł pokazać, że umie grać. Tutaj jest sedno. Dostać szansę za granicą. 

Ok, a kiedy wyjedzie Jakub Karolak? Myśli Pan, że już jest na to czas? 

Po poprzednim sezonie w Legii, gdy Kuba poszedł do Anwilu myślałem, że zrobi kolejny schodek wyżej w drabince swojej kariery. Podpisał tam kontrakt jako jeden z pierwszych, to była dobra propozycja z dobrego klubu, pod dobrym trenerem, do tego z możliwością gry w BCL. Stało się jak się stało. Przyszły inne gwiazdy, Kuba został kolejnym zawodnikiem w rotacji. Zaczął być bardziej potrzebny gdy przyszły kontuzje. 

Nie chodzi o to, że ten sezon mu zaszkodził, bo on tego nie żałuje, ale gdyby miał dobry sezon w Anwilu przy tamtym kontrakcie, teraz też byłby we Włocławku, a po 2 latach w Anwilu mógłby myśleć o wyjeździe za granicę. Wrócił do Legii, gra dobry sezon, zobaczymy co dalej będzie. 

Nie chodzi o to, żeby agent go gdzieś wcisnął, żeby był 7 lub 8 zawodnikiem w rotacji. On musi pójść do zespołu, gdzie będzie zawodnikiem, który decyduje. Adam Waczyński pojechał parę lat temu do Hiszpanii. Nikt mu tego nie dał, on sam sobie wywalczył to, na jakiej pozycji jest dzisiaj. Dla mnie Kuba może jechać za rok, myślę że jest na to gotowy, ale najpierw musi go chcieć jakiś trener, zespół. Wtedy jest w stanie pokazać, że jest wart gry w jakiejś lepszej lidze europejskiej. 

Pozwoli Pan, że jeszcze na koniec zapytam: to prawda, że ma Pan oprawione wszystkie numery pisma “Basket”? 

Moja mama, gdy grałem, zbierała wszystkie “Baskety”. Jak nie dostała któregoś numeru szła do redakcji. Po prostu musiała go mieć. Każdy rocznik oprawiony jest w jedną twardą okładkę. Jak zaczęła się pandemia wyjąłem je z piwnicy. Nie miałem co robić, więc szukałem artykułów i wysyłałem znajomym: Jarkowi Zyskowskiemu, Kasi Dulnik, Jarkowi Jechorkowi. 

Co najcenniejszego udało się odkryć na nowo? 

Wywiad ze mną: 4 kwarty z Piotrem Karolakiem. Pytania w stylu: jakim jeździsz samochodem, co lubisz jeść. Trudno mi przypomnieć sobie, co tam było więcej. Może jeszcze informacje o udziale w Meczach Gwiazd, bo każdy z nich był dobrze opisany. 

Zbiór czasopism przygotowała mama, a czy Pan sam zachował jakieś swoje pamiątki z kariery? 

Mam pamiątkę z czasów, gdy byłem w Seulu na Olimpiadzie w 88 roku. To była dla mnie przygoda życia. Jako młody, obiecujący koszykarz pojechałem razem z 10 osobami z Polski na taki Youth Camp. Oprócz mnie była m.in. Renata Mauer-Różańska, Mariusz Szyszko, Jarek Kotewicz, Artur Patyka. Dodam też, że ministrem sportu, choć wtedy był to dokładnie Wydział Kultury, Sportu i Turystyki, był wówczas Aleksander Kwaśniewski. On też był w Seulu i przywitał się z nami, więc miałem przyjemność uściskać rękę późniejszego prezydenta Polski. 

Rok później z kolei byłem na Uniwersjadzie w Duisburgu, gdzie jako reprezentacja akademicka graliśmy ze Stanami Zjednoczonymi. Grałem przeciwko Larry’emu Johnsonowi, który trafił później do NBA. To też taki ważny wspominek. Dużo jest tych wspomnień. A teraz? Teraz mamy pandemię i nie można pójść na mecz. Dobrze, że chociaż w Internecie można oglądać mecze. Nie chwaląc się, od początku sezonu tylko dwóch nie obejrzałem na żywo. Oglądam co się da. Wolę to niż serial czy politykę. 

Rozmawiał Piotr Alabrudziński

[/ihc-hide-content]

POLECANE

Od wielu lat listopad obchodzi się pod hasłem świadomości i profilaktyki występujących u mężczyzn chorób nowotworowych, przede wszystkim raka jąder i raka prostaty. To dobra okazja, by przypomnieć rozmowę z Robertem Skibniewskim i zapisać się na badania.

tagi

Zagłębie Sosnowiec to koszykarski ośrodek, który już w sezonie 2024/25 miał pojawić się na ekstraklasowej mapie Polski. O tym, jak miało do tego dojść opowiedział w połowie maja naszemu portalowi prezes Piotr Laube, choć z początkiem czerwca sytuacja uległa zmianie.
7 / 06 / 2024 22:34
14 zwycięstw i 14 przegranych to dotychczasowy bilans beniaminka Orlen Basket Ligi, który mając do rozegrania jeszcze dwa mecze, zajmuje ósme miejsce w tabeli. Dziki Warszawa swój debiutancki sezon w ekstraklasie sportowo już mogą zaliczyć do udanych. Ale nie tylko w tym aspekcie. – Nasz sufit jest tam, gdzie go sami powiesimy – przekonuje Michał Szolc, prezes i założyciel klubu.
12 / 04 / 2024 18:58
Obecnie media społecznościowe są nieodzownym elementem marketingu sportowego. Własną perspektywą pracy media managera w koszykarskich klubach podzielili się Katarzyna Pijarowska (Enea Astoria Abramczyk Bydgoszcz), Bartek Müller (Krajowa Grupa Spożywcza Arka Gdynia) oraz Karol Żebrowski (Trefl Sopot).
25 / 03 / 2024 22:15
– Mam argumenty, by zapijać emocje alkoholem. Kontuzje i urazy, zmiany klubów i miast, nowe otoczenie i nowi ludzie – to wszystko przecież buduje niestabilność. Po przegranym meczu moi koledzy z szatni analizują swoje błędy. Ja sięgam po alkohol. Uśmierzam emocje. Chyba nie chcę się z nimi spotkać. Nie wczytuję się w siebie, bo wolę tego uniknąć – wspomina były koszykarz Wiktor Grudziński. 15 kwietnia obchodzimy Światowy Dzień Trzeźwości. To nie tylko promowanie abstynencji. Jest to dzień, który służyć ma refleksji i ma na celu zwiększenie świadomości społecznej na temat powszechności uzależniania od tej substancji oraz zagrożeń zdrowotnych wynikających z jej nadużywania.
„Stałam w oknie, pomachałam mu, aż straciłam go z pola widzenia. Po chwili jednak zadzwoniłam, aby kupił bułki. Zawsze to robił. Tego dnia zapomniał. Gdy się rozłączyłam, napisał: „Przepraszam, kocham cię”. Wtedy nie wiedziałam, że już nigdy więcej się nie zobaczymy i tego dnia zostanę wdową.” – wspomina Angelina, żona zmarłego koszykarza Dawida Bręka. 23 lutego obchodzimy Ogólnopolski Dzień Walki z Depresją. Jest to dzień, w którym przede wszystkim powinniśmy zwrócić uwagę na to, jak ważne jest dbanie o swoje zdrowie psychiczne i korzystanie ze specjalistycznej pomocy.
Jak od kuchni wygląda tworzenie tekstów lub przekazywanie cennych informacji? Co definiuje dobrego dziennikarza i czym tak naprawdę jest dziennikarstwo sportowe oraz jak to jest być po drugiej stronie? Być może w poniższym tekście znajdziesz odpowiedzi na niektóre pytania czytelnika.
6 / 06 / 2024 12:39
Jeden z najlepszych niskopunktowych graczy na świecie wraz z drużyną Hornets Le Cannet Côte d’Azur zdobywa prestiżowy Puchar Francji. To Polak, który także reprezentuje nasz kraj w koszykówce na wózkach.
30 / 01 / 2024 17:38