Paweł Śpica: Po prostu kocham to robić

Paweł Śpica: Po prostu kocham to robić

- Odkrywanie siebie krok po kroku jest bardzo ciekawe i sprawia mi dużo przyjemności i satysfakcji - mówi Paweł Śpica, zawodnik pierwszoligowego GKS-u Tychy, były wicemistrz świata do lat 17. Koszykarz i człowiek po przejściach, ale wciąż z marzeniami.
Paweł Śpica / fot. D. Błażejowski, Miasto Szkła Krosno

Zarejestruj się w Premium – czytaj teksty i graj w Fantasy Ligę! >>

Pamela Wrona: Lubi pan marzyć?

Paweł Śpica, zawodnik GKS-u Tychy: Staram się marzyć jak najwięcej. Myślę, że bez marzeń życie staje się mechaniczne, dni podobne, a marzenia i dążenie do nich dodaje koloru życiu.

Wytatuowanie sobie „Małego Księcia” na ręce coś dla pana oznacza?

Od „Małego Księcia” rozpoczęła się moja fascynacja książkami i czytaniem. Urzekła mnie całym swoim przesłaniem, metaforami, symbolami, czy pięknymi rysunkami z oryginału. Dzięki niej staram się teraz czytać jak najwięcej.

Książka jest jak najbardziej uniwersalna, do czytania w każdym wieku. Za każdym razem można w niej wyczytać coś nowego, co akurat później możemy zaobserwować w swoim życiu. Może ten tatuaż ma mi czasem przypominać o jakichś większych i ważniejszych wartościach w życiu, gdy sam się kiedyś pogubię.

Ma pan w sobie coś z dziecka?

Myślę, że każdy powinien mieć w sobie taką namiastkę. Każdy powinien to pielęgnować, a nie zaniedbywać, mieć tą dziecięcą naiwność. Nie chodzi o zabawę, a o cechy bardziej głębsze – ufność, dobroć dziecka, które jeszcze nie wie, co to zło. Być przy tym bardziej ciekawym świata, wszystko poznawać.

Co daje panu koszykówka?

Na początku była dla mnie ucieczką z domu, ucieczką od problemów. Myślę, że jakbym trafił wtedy na trening piłki nożnej to nie zrobiłoby mi to większej różnicy. Ale z czasem stała się całym moim życiem, i zresztą dalej jest. Teraz, choć bywają chwile słabości, to nie wyobrażam sobie żebym mógł robić coś innego.

Często musiał pan uciekać?

Często. Dawało mi to medytacyjną terapię. Jak zaczyna się trening to zawsze działało to na mnie jak wyłącznik. Myślisz jedyne o chwili w której jesteś. To jest fajne.

Patrząc w lustro kogo pan widzi?

Kiedyś powiedziałbym, że nikogo specjalnego w nim nie widzę. Teraz bardziej rozumiem to co mnie spotykało, o wiele bardziej doceniam to gdzie jestem i jak życie mnie ukształtowało. Powrót do grania po 1,5  roku przerwy, samodzielność, pomoc finansowa rodzinie, czy zmaganie się niekiedy z własną głową – kiedy patrzę w lustro i o tym myślę, to stwierdzam, że jednak „całkiem nieźle mi idzie” i sobie z tym radzę.

Bał się pan czegoś w młodości?

Ciężko powiedzieć o jakiejś konkretnej rzeczy której się bałem, a raczej nie będę opowiadał o drobnych lękach jak pająki. Raczej mogę powiedzieć, że swego czasu miałem ogromne problemy z pewnością siebie, z poczuciem własnej wartości. Byłem bardzo wycofany. Idąc na trening właśnie tak się czułem, ale wchodząc na parkiet to wszystko na chwilę się zmieniało, nawet o tym nie myślałem, byłem kimś innym. Następnie, gdy zobaczyłem, że dobrze się w tym czuję i odnajduje, to jednocześnie zyskałem punkt zaczepienia, a ta pewność siebie rosła.

Z czego to wynikało?

Pochodzę z domu gdzie nigdy nie działy się jakieś okropne rzeczy, ale kolorowo też nie było. Teraz wiem, że z wielu rzeczy nie zdawałem sobie po prostu sprawy. Myślałem, że to jest moja „normalność” i jest to zupełnie OK. 

Gdy jednak zaczęło mi to bardziej doskwierać, pogłębiały się problemy z akceptacją samego siebie, braku własnej tożsamości, poszedłem do psychologa. Miałem wówczas 21 lat. Dopiero terapeuta uświadomił mi, że jest to syndrom DDA. 

Poczułem ogromną ulgę. Do tej pory nie wiedziałem co się ze mną dzieje, dlaczego tak jest. Kiedy brakuje odpowiedzi, sam je sobie wymyślasz, najczęściej te najgorsze z możliwych. Dobrze było usłyszeć, że jest to normalne zachowanie, charakterystyczne dla Dorosłych Dzieci Alkoholika. Wtedy zacząłem sensowną pracę nad samym sobą.

Szybko musiał pan dorosnąć? Były momenty, kiedy towarzyszyła obawa, że w przyszłości będzie pan powielać podobny schemat, co pana ojciec?

Tak, cały czas jest ze mną ta obawa.

Rzeczywistość jest przez to spaczona? 

Była, i to bardzo mocno. Teraz jest o wiele lepiej. Kiedyś, gdybyś zapytała mnie „kim jesteś”, to zapewne zalałbym się potem i nie wiedziałbym jak zacząć. Miałem nawet problem z odpowiedzeniem na pytanie jaka jest moja ulubiona potrawa czy ulubiony kolor. 

Później odkrywanie siebie krok po kroku było bardzo ciekawe i do tej pory sprawia mi dużo przyjemności i satysfakcji. Cały czas dowiaduję się czegoś o sobie.

O czym pan wtedy marzył, mając 10 lat?

Nigdy nie marzyłem o tym, aby grać w koszykówkę. To był przypadek. Dopiero później zacząłem snuć różne plany i marzenia z nią związane. Ale jednym takim ukrytym pragnieniem było to, żeby wygrać młodzieżowe mistrzostwo Polski w jakimś roczniku, zawieszając mistrzowski baner w swojej hali… ale niestety, to się nie udało bo  zawsze byłem drugi albo trzeci.

Wierzy pan w przypadki?

Nie, a nawet jeśli niekiedy się zdarzy, to z czasem się okazuje, że jednak to wszystko ma swój z góry zaplanowany cel czy cenną lekcję.

Jak trafił pan na pierwszy trening koszykówki?

Byłem na lekcjach wychowania fizycznego w podstawówce. Zmienił się mój nauczyciel i zasugerował, abym poszedł na trening i zaczął trenować koszykówkę. Koszykarsko wychował mnie mój pierwszy trener, Zbigniew Pietrzak. Był moim wzorcem.

I szybko wyjechał pan z domu, już za marzeniami.

Tak, wyprowadziłem się z domu, gdy dostałem się do liceum sportowego w Warszawie.

Jak pan się czuł, gdy trafił do poważnej koszykówki? Trochę inny świat?

Wspominam ten czas bardzo pozytywnie. Pamiętam jeden z pierwszych sezonów w drugiej lidze, który był świetny w moim wykonaniu, nawet się nie spodziewałem że może być tak dobry, a byłem jednym z najmłodszych. Były wtedy fajne zespoły, grali świetni zawodnicy. Potem zaczęło robić się trochę ciężej. 

Załapałem się później do ekstraklasy u Wojciecha Kamińskiego, zbierałem doświadczenie, dostawałem szansę. Było dużo grania, bo przechodziliśmy przez U20, U18, czy EYBL, były mecze w Pucharach Polski.

Razem z Mateuszem Ponitką, Michałem Michalakiem, Tomaszem Gielo czy Przemysławem Karnowskim sięgnął pan później po srebrny medal Mistrzostw Świata do lat 17.

To było ciekawe doświadczenie i mój największy sukces. Dopiero niedawno uświadomiłem sobie, że naprawdę jestem wdzięczny i powinienem bardziej to docenić. Wtedy byłem zły, nie grałem i nie zdawałem sobie sprawy, że gram z najlepszymi zawodnikami i być może czegoś mi brakuje. 

Tak bardzo chciałem grać, że trochę ta złość mnie zaślepiła. Później, po latach, zacząłem patrzeć na to inaczej. Zrozumiałem, że to był zaszczyt i cenna lekcja.

Minęło 10 lat od tego wydarzenia. Gdy odszedłem od kadry i nie byłem już więcej powoływany, zobaczyłem, że inni gracze z którymi konkurowałem byli na zupełnie innym poziomie. Należało po prostu docenić to gdzie się było, niż patrzeć na to, że się nie grało. To przyszło z czasem.

Pchnęło to pana do cięższej pracy czy odwrotnie?

W życiu starałem się nigdy z nikim nie porównywać. Kochałem to co robię, zawsze dawałem z siebie wszystko i jakoś nigdy nie miałem myśli, że za wszelką cenę muszę być od kogoś lepszy. 

Może jako sportowiec nie powinienem tak mówić, bo w sporcie rządzi rywalizacja. Ja jednak staram się zawsze patrzeć z podziwem niż z zawiścią na lepszych od siebie i absolutnie nie narzucam na siebie taką presję, że “muszę” – to nawet bardziej mnie blokuje niż pomaga. Lubię ich obserwować, podpatrywać ruchy oraz zachowania i się z tego uczyć.

Jerzy Szambelan był najbardziej wymagającym trenerem, z jakim miał pan okazje pracować?

Na swojej drodze spotkałem wielu wymagających i dobrych trenerów, każdy zostawił coś po sobie. Dobrze wspominam jednak podejście Teo Cizmicia do mojej osoby, jak trafiłem na rok do AZS-u Koszalin. Czułem  jego wyjątkowe i indywidualne podejście. Chciał żebym się rozwijał, wiedziałem pierwszy raz, dlaczego nie gram nawet na treningu, a jak zacząłem wchodzić na boisko, to wiedziałem dlaczego, to dawało mi jasny sygnał, że robię coś dobrze, idę w dobrym kierunku, co oczywiście kosztowało sporo pracy. Dużo ze mną rozmawiał, chociaż nie musiał, bo wiadomo jakie niekiedy jest podejście do tych najmłodszych w zespole. Wtedy wiele się nauczyłem.

Jerzy Szambelan był doświadczonym trenerem, miał swoją koncepcję, która była bardziej klasyczna. Tomasz Niedbalski z drugiej strony wprowadzał nowoczesność, świeżość, amerykański styl oraz klimat NBA i to było coś świetnego, to się sprawdzało. 

Jak trzeba było więcej dyscypliny, wiedzieliśmy jak postępować, bo trener Szambelan jest bardzo zdyscyplinowanym człowiekiem. Gdy należało wprowadzać trochę luzu, wiedzieliśmy jak dzięki trenerowi Niedbalskiemu. To było dobre połączenie, które zadziałało.

Co pan wyniósł z tego okresu?

Wpajał nam, że to wszystko co robimy nie jest tylko po to, aby być lepszym zawodnikiem na boisku, ale także lepszym człowiekiem poza nim. To było ważne, bo uświadamiał nam, że nie wszystko kończy się na koszykówce. Sport i nasza praca powinna sprawiać, abyśmy byli lepszymi ludźmi.

Jeśli chodzi o bycie zespołem, ten okres pozwolił zwrócić uwagę na wiele istotnych rzeczy. Mieliśmy dziwne ćwiczenia, a jedno z nich wyglądało jakbyśmy robili „pociąg”, czy słynną przyśpiewkę przed każdym meczem w szatni. Inni, zagraniczni trenerzy zwracali na to uwagę. To pokazało jak ważna jest drużyna, że nie liczą się indywidualności i tylko to, co robi się na boisku, a także to co poza nim – ta chemia, która jest niezbędna w normalnym funkcjonowaniu.

Sądzi pan, że pana karierę zatrzymała kontuzja?

Na pewno. Ponad 1,5 roku nie grałem w koszykówkę…

Były wtedy myśli, że wielkiej kariery nie uda się już zrobić?

Tak naprawdę wszystko było dopiero przede mną, miałem 20 lat. Nigdy nie miałem takiej myśli. Dopiero po tym wszystkim zdałem sobie sprawę jakie to było poważne, wcześniej podchodziłem do tego optymistycznie. Nie myślałem o tym, że to może zmienić wszystko, może nie być takie samo. 

W trakcie rehabilitacji chodziłem o kulach porzucać do kosza jedną ręką. Robiłem wszystko, by wrócić, ale byłem spokojny.

Być może uraz był uwarunkowany genetycznie, bo był to konflikt udowo-panewkowy. Zrobiły się zwyrodnienia oraz mikrouszkodzenia, które trzeba było naprawić. Gdyby to wydarzyło się teraz, mógłbym zakopać się psychicznie. 

Człowiek jest starszy, wie więcej, czuje, że jeszcze trochę przed nim. Widział już wiele kontuzji swoich kolegów, które potrafią zmienić karierę i całe życie. Wielu kończyło bądź zawieszało buty. Do tego dochodzą finanse, które wiadomo jakie są. Opieka nie zawsze jest taka jak być powinna, można coś zaniedbać, kontuzje się odnawiają. Wiemy jakie są realia, niekiedy trzeba zrobić prosty rachunek. Ale to przychodzi z wiekiem i doświadczeniem. Wtedy jeszcze miałem w głowie, że jestem dopiero na początku i przecież można jeszcze tyle zrobić. Ta przerwa nie powodowała, że myślałem, że to może coś zmienić. 

Co prawda, ciężko było po prostu siedzieć w domu, to akurat mocno siadało na psychice, dlatego pamiętam, że jak tylko mogłem już się swobodnie poruszać to szedłem do normalnej pracy. To też teraz wspominam bardzo dobrze, a jeszcze bardziej doceniam, bo dało mi to spojrzenie z trochę innej perspektywy, nie sportowej. 

To był fajny, a przede wszystkim potrzebny czas, poznałem ciekawych ludzi spoza świata sportu, nauczyłem się paru rzeczy, pracowałem w ciekawych miejscach, mogłem trochę odpocząć.

Nie myślę w ogóle w ten sposób i nie zastanawiam się czy mógłbym być teraz w innym miejscu, gdyby nie kontuzja. Wierzę że nic nie dzieje się przez przypadek, może miało mnie to czegoś nauczyć. Sądzę, że jeszcze mam bardzo wiele do pokazania i do udowodnienia, a zapas rozwoju jest całkiem spory.

Ale od kilku lat występuje pan na zapleczu ekstraklasy. To pana strefa komfortu, czy jednak czuje pan niedosyt?

To nie jest przystanek, dobrze gra się w pierwszej lidze. Myślę o tym dużo i zapewne będę jeszcze chciał zagrać w ekstraklasie. Aczkolwiek chciałbym zrobić to na innych warunkach. W moim wieku można się szybko w coś wpakować, nie dostając szansy i przesiedzieć na ławce cały sezon.  Niekiedy trenerzy wolą już na pewnym etapie korzystać z młodszych zawodników. I rozumiem dlaczego tak jest.  

To musi być dobry moment. Można być gwiazdą w pierwszej lidze, a nie przetrwać tego przeskoku do PLK. Trzeba podjeść do tego rozsądnie. Myślę, że na pewno będę jeszcze próbował.

Nadchodzący sezon spędzi pan w GKS-ie Tychy. Ma pan predyspozycje, by być kapitanem zespołu?

To ogromny obowiązek. Natomiast jest bardzo przyjemny i fajnie się w tej pozycji znaleźć. To nowe wyzwanie. Kiedyś myślałem, że to nie jest ważne, że to nie ma większego znaczenia. To fajne uczucie i można z tego wyciągnąć więcej niż do tej pory. Mam 27 lat i jestem jednym z najstarszych zawodników w zespole. 

To ciekawe przeżycie. Trzeba czuć odpowiedzialność za pozostałych, za młodszych kolegów. Starsi powinni zachowywać chłodną głowę. To stwarza z kolei dobre warunki do rozwoju. To trochę inna wersja przygody z koszykówką.

Spokój to jedna z pana cech?

Zdecydowanie. Nigdy nie byłem wybuchowy, nie dyskutowałem z sędziami, nie stosowałem trash-talku. Spokój to jedna z moich cech.

Więcej dzieje się w głowie?

Czasami tak, nie zawsze z dobrym skutkiem. Dlatego nie można skupiać się na tych myślach bo wtedy właśnie jest to wycofanie. Z drugiej strony, spokój też może być nieskuteczny.

Często blokuje się pan na boisku?

Zdarza się. Podczas mistrzowskiego sezonu w Bydgoszczy jeden z moich kolegów bardzo mi w tym pomagał. Widział, że w jednej połowie potrafię zdobyć 15 punktów, a w drugiej połowie chowam się, jestem nieobecny, gdzieś z boku. Nie mam pojęcia dlaczego tak jest, ale gdybym wiedział to na pewno bym to zmienił. Może mam mylne przeczucie, że swoje już zrobiłem? On mnie w tym uświadomił i mówił żebym brał udział w meczu, przez wszystkie kwarty. Wcześniej nie zdawałem sobie sprawy, musiałem oglądać więcej swoich spotkań, aby to zauważyć. Może to zmęczenie, nasycenie. 

Ciężko wyjść mi z mojej strefy komfortu, zagryźć zęby przy dużym wysiłku i zmęczeniu, wziąć na siebie większą odpowiedzialność. Wycofuję się. Wiem, że nie brzmi to dobrze. Zewnętrzne bodźce jak krytyka aż tak na mnie nie wpływają, daje to jedynie informację zwrotną. Nawet jeśli ktoś przekazuje to krzycząc, ma inne intencje, chce pomóc, ale nie biorę tego do siebie. To rzeczywiście może być ważne i trzeba się nad tym zastanowić.

Rywalizuje pan sam ze sobą?

Ta walka w głowie jest trudniejsza niż ze wszystkim innym co dzieje się na boisku. Czasami można sobie coś wmawiać, utknąć we własnych myślach. Trzeba nad tym pracować. W Krośnie trener Marcin Radomski podpowiedział mi, żeby się nie zamykać. Nawet jak nie idzie, jest blokada, nie można usiąść na końcu ławki, uciekać myślami, schować się jeszcze bardziej. Skupienie na obecnej chwili na samym spotkaniu, a nie na tym, że się nie trafia. To samo z siebie może pomóc powrócić do meczu.

Chora ambicja to cecha, której najbardziej pan w sobie nie lubi?

Raczej nazwałbym to zbyt wysokim ego. Miałem taki moment, gdzie uważałem, że moje punkty mi się należą, nie zważając na nic innego. Z tego chyba trzeba po prostu wyrosnąć, zdać sobie sprawę, że na przykład zdobywanie najwięcej punktów w najgorszej drużynie to żadne osiągnięcie, na koniec sezonu liczą się zwycięstwa i miejsce w tabeli, a jeśli do dobrego wyniku dochodzą indywidualne osiągnięcia to wtedy dopiero jest to „coś”.

Czasami wciąż brakuje tej pewności siebie. Tego nie lubię. Niekiedy stresuję się przed meczem. Ale to znika, gdy piłka idzie w górę. Z tyłu głowy wiem, że umiem grać w koszykówkę, ale w podświadomości siedzi ta niepewność, Dlaczego? To już dywagacja psychologiczna. 

W koszykówce częstym strachem jest to, żeby nic nie zepsuć na boisku. Często to widać po zawodnikach, kiedy łapiąc piłkę chcą się jej za wszelką cenę jak najszybciej pozbyć, a przecież koszykówka to gra błędów, i trzeba to zrozumieć.

Ma pan wrażenie, że sportowiec odbierany jest jak ktoś, kto nie zaznał chwili słabości?

Tak. Ciekawym zjawiskiem było to, kiedy zawodnicy NBA zaczęli otwarcie mówić o swoich lękach. Ważna jest odwaga. To są bogowie sportu, zarabiają mnóstwo pieniędzy, a mają takie same zmartwienia jak my wszyscy. Oni zaczęli otwarcie mówić o swoich problemach, przełamywać temat tabu, pewne stereotypy. 

Ludzie patrzą z perspektywy telewizji, mediów, a czasami takie wyznania potrafią pomóc, potrafią zainspirować. To bardziej uczłowiecza i sprawia, że można odnaleźć w tym samego siebie. O to w tym przecież chodzi.

Myślę, że sportowcy boją się otwierać, ponieważ istnieje obawa przed krytyką. Teraz wszystko można w mgnieniu oka skomentować w sieci, więc opinie na temat, który się wypowiadamy docierają do nas z prędkością światła, a problem jest taki, że często ta zła krytyka jest o wiele głośniejsza i dobitna niż pochwały. 

Gdy ktoś czyta o depresji sportowca i zmaga się z tym samym to raczej bierze taki tekst mocno do siebie, utożsamia się z nim i niekoniecznie od razu komentuje bądź mówi o tym głośno, a krytykować zawsze jest o wiele łatwiej.

Często myśli się, że to nie jest normalne, ludzie nie są wylewni i czują się osamotnieni. Wszyscy mamy przecież podobne problemy i borykamy się z podobnymi rzeczami. Rzeczywiście,  z zewnątrz stwarzamy pozory, wyglądamy na szczęśliwych. To często maska, wewnątrz ludzie skrywają wiele tajemnic.

Jak wychodzi pan na boisko, zakłada pan maskę?

Nie, zdecydowanie nie. Na boisku już jestem jak najbardziej sobą. Chyba dlatego zawsze na nie uciekałem, czy to na halę na trening, czy nawet na boisko przy bloku. Tam zawsze czułem się dobrze.

Już może zabrzmieć to dziwnie, ale ja zawsze uważałem boisko za trochę magiczne miejsce, gdzie już nie liczą się wysokości kontraktów, premie, pieniądze, czy płacą czy nie płacą, a przede wszystkim kim się jest – jak już się na nim znajdujesz to liczy się tylko gra. Dlatego też zawsze lubiłem grać na świeżym powietrzu z kolegami, bo wtedy koszykówka jest najszczersza, przestaje być biznesem, czy nawet pracą – jest po prostu koszykówką, gdzie każdy chce grać, spędzać dobrze czas, nie zastanawiając się nad niczym innym. 

Czasem się śmieję z rodziną, że gdybym na swojej drodze nie trafił na swoją menadżerkę, z którą łączą mnie relacje nie tylko biznesowe, to grałbym za przysłowiową miskę ryżu, bo ja po prostu kocham to robić, zapominając często o zadbaniu o to co się dzieje wokół. Teraz mam jedno marzenie. Dla mnie spełnieniem byłoby zagrać kiedyś w Stanach Zjednoczonych ich słynny podwórkowy “pick up game”.

Pamela Wrona, @Pamela_Wrona

POLECANE

Od wielu lat listopad obchodzi się pod hasłem świadomości i profilaktyki występujących u mężczyzn chorób nowotworowych, przede wszystkim raka jąder i raka prostaty. To dobra okazja, by przypomnieć rozmowę z Robertem Skibniewskim i zapisać się na badania.

tagi

Zagłębie Sosnowiec to koszykarski ośrodek, który już w sezonie 2024/25 miał pojawić się na ekstraklasowej mapie Polski. O tym, jak miało do tego dojść opowiedział w połowie maja naszemu portalowi prezes Piotr Laube, choć z początkiem czerwca sytuacja uległa zmianie.
7 / 06 / 2024 22:34
14 zwycięstw i 14 przegranych to dotychczasowy bilans beniaminka Orlen Basket Ligi, który mając do rozegrania jeszcze dwa mecze, zajmuje ósme miejsce w tabeli. Dziki Warszawa swój debiutancki sezon w ekstraklasie sportowo już mogą zaliczyć do udanych. Ale nie tylko w tym aspekcie. – Nasz sufit jest tam, gdzie go sami powiesimy – przekonuje Michał Szolc, prezes i założyciel klubu.
12 / 04 / 2024 18:58
Obecnie media społecznościowe są nieodzownym elementem marketingu sportowego. Własną perspektywą pracy media managera w koszykarskich klubach podzielili się Katarzyna Pijarowska (Enea Astoria Abramczyk Bydgoszcz), Bartek Müller (Krajowa Grupa Spożywcza Arka Gdynia) oraz Karol Żebrowski (Trefl Sopot).
25 / 03 / 2024 22:15
– Mam argumenty, by zapijać emocje alkoholem. Kontuzje i urazy, zmiany klubów i miast, nowe otoczenie i nowi ludzie – to wszystko przecież buduje niestabilność. Po przegranym meczu moi koledzy z szatni analizują swoje błędy. Ja sięgam po alkohol. Uśmierzam emocje. Chyba nie chcę się z nimi spotkać. Nie wczytuję się w siebie, bo wolę tego uniknąć – wspomina były koszykarz Wiktor Grudziński. 15 kwietnia obchodzimy Światowy Dzień Trzeźwości. To nie tylko promowanie abstynencji. Jest to dzień, który służyć ma refleksji i ma na celu zwiększenie świadomości społecznej na temat powszechności uzależniania od tej substancji oraz zagrożeń zdrowotnych wynikających z jej nadużywania.
„Stałam w oknie, pomachałam mu, aż straciłam go z pola widzenia. Po chwili jednak zadzwoniłam, aby kupił bułki. Zawsze to robił. Tego dnia zapomniał. Gdy się rozłączyłam, napisał: „Przepraszam, kocham cię”. Wtedy nie wiedziałam, że już nigdy więcej się nie zobaczymy i tego dnia zostanę wdową.” – wspomina Angelina, żona zmarłego koszykarza Dawida Bręka. 23 lutego obchodzimy Ogólnopolski Dzień Walki z Depresją. Jest to dzień, w którym przede wszystkim powinniśmy zwrócić uwagę na to, jak ważne jest dbanie o swoje zdrowie psychiczne i korzystanie ze specjalistycznej pomocy.
Jak od kuchni wygląda tworzenie tekstów lub przekazywanie cennych informacji? Co definiuje dobrego dziennikarza i czym tak naprawdę jest dziennikarstwo sportowe oraz jak to jest być po drugiej stronie? Być może w poniższym tekście znajdziesz odpowiedzi na niektóre pytania czytelnika.
6 / 06 / 2024 12:39
Jeden z najlepszych niskopunktowych graczy na świecie wraz z drużyną Hornets Le Cannet Côte d’Azur zdobywa prestiżowy Puchar Francji. To Polak, który także reprezentuje nasz kraj w koszykówce na wózkach.
30 / 01 / 2024 17:38