
Dołącz do Premium – czytaj całe teksty! >>
Legia zawsze z przodu
Na konferencji prasowej po meczu numer 3 trener Przemysław Frasunkiewicz i trener Wojciech Kamiński powiedzieli praktycznie to samo, choć innymi słowami – Legia była cały czas trochę przed Anwilem. Czasem o krok, czasem na wyciągnięcie ręki, czasem trochę dalej, ale generalnie, trzymając się porównania serii do biegu na długi dystans, włocławianie ledwie na kilka chwil byli w stanie wyprzedzić Legię.
Przez całą serię Legia prowadziła przez 116 minut ze 125 rozegranych, co chyba najlepiej obrazuje ten wyścig o bycie lepszym w tej serii. Warszawiacy przypieczętowali tę dominację zwycięstwem 3:0 i jest to rezultat jak najbardziej zasłużony, choć przecież wszystkie mecze były naprawdę bliskie, niby zacięte, a Anwil miał swoje szanse.
No właśnie – czy na pewno miał te szanse? Wydawało się, że niejedną (pierwszy mecz), ale jak się dobrze zastanowimy, to Legia zawsze na te małe serie punktowe Anwilu miała odpowiedź. Włocławianie trafili 3 rzuty z rzędu, łapali rytm, a tu bach, Johnson wchodzi na kosz, albo Koszarek wali tróję. Anwil nigdy tak naprawdę nie rozpędził się tak jak miał to w zwyczaju w trakcie sezonu (o tym też było na konferencji).
[ihc-hide-content ihc_mb_type=”show” ihc_mb_who=”2,3,4″ ihc_mb_template=”1″ ]
Stal i Anwil przegrali serię z Legią z podobnej przyczyny – grali w nieswoją grę. Ekipa prowadzona przez trenera Wojciecha Kamińskiego w sposób wzorowy wybijała z rytmu obie te ekipy, kontrolowała tempo i sposób gry i teraz może się cieszyć z awansu do finału.
Kontuzje – oczywiście
Nie ma co ukrywać, kontuzje dały się we znaki Anwilowi. W tej serii w ogóle nie zagrali Bojanowski i Frąckiewicz, a z urazami grali Kowalczyk, Dykes i Łączyński (a pewnie nie wiemy wszystkiego). Włocławianie nie mogli przez to grać na takiej intensywności jakby chcieli, co podkreślał nie raz trener Frasunkiewicz.
Kontuzje to zawsze jest problem i było to widać. Dykes w dwóch pierwszych meczach, w trzecim trochę mniej, nie był totalnie sobą. Nie mijał, nie był w stanie kreować sobie takich rzutów, do których przyzwyczaił i które trafiał seriami. Kyndall potrafi być zabójczy i kluczowy dla wygrywania Anwilu, ale w tej serii nie mógł się w pełni uruchomić.
Kamil Łączyński, jak to ujął trener Frasunkiewicz, był cały kontuzjowany i też to było widoczne – Kamil utykał, były grymasy bólu, ale i jak już był ferwor walki, to widać było że „Łączka” nie był jakoś chętny na rzucanie i jego rola w ataku była mocno ograniczona. Bez dwóch liderów (a jak zaraz dojdziemy, że więcej), a tak trzeba mówić o Dykesie i Łączyńskim, ciężko było myśleć wygraniu serii.
Pod koszem – niespodzianka
Żiga Dimec jest graczem, który może zdominować strefę podkoszową – jest silny, twardy, potrafi się ustawić, do tego „straszy” groźnym wyglądem. W serii z Legią Słoweniec jednak został zneutralizowany. Świetną odpowiedzią na niego okazał się być mający świetne play offy Adam Kemp, który postawił się Dimcowi fizycznie, ale też groził cały czas blokiem.
Legia generalnie bardzo dobrze poradziła sobie z podkoszowymi Anwilu i nie pękała, nawet wtedy gdy trzeba było obniżać skład. Po stronie ekipy z Włocławka na plus za serię wyróżnić można tylko Petraska, który jako piątka zaczął wyglądać od drugiego meczu bardzo dobrze. Nie zmienia to jednak faktu, że trochę sensacyjnie, ale to Legia potrafiła efektywniej grać ze swoimi wysokimi aniżeli Anwil, który w sezonie potrafił przecież to robić.
Były próby, piłka była pchana do Dimca, ale albo za późno, albo niedokładnie. Obwodowi Anwilu nie potrafili w tej serii zsynchronizować się ze Słoweńcem, dograć mu piłkę kiedy ma rywala na plecach, a pomysły były, bo tych prób (patrząc na efekt) było jednak sporo.
Brak gwiazdy – Mathews schowany
W tej serii wszyscy ostrzyliśmy sobie zęby na pojedynek Jonah Mathewsa z Robertem Johnsonem. Obaj kryli siebie nawzajem przez pierwsze dwa spotkania i to dodatkowo podkręcało tę rywalizację. Wynik tego starcia jest bolesny dla lidera Anwilu – Johnson swoje w ataku zawsze zrobił, a w obronie wręcz zdominował Mathewsa.
Jonah miał może dwie czy trzy okazje w meczu, by w ogóle się uwolnić na metr od rywala, odkleić się od swojego obrońcy. Johnson kapitalnie przebijał się na zasłonach za swoim rywalem, który tak naprawdę z kozła nie wykreował sobie żadnej dobrej sytuacji (przeciwko Johnsonowi), a przecież ciężko by było zliczyć, ilu graczy w sezonie był w stanie w takich sytuacjach ograć.
Mathews zawiódł – tak trzeba tę sprawę postawić. Prawdopodobnie zabrakło mu obycia, doświadczenia, boiskowej przytomności. To wciąż młody gracz i na tym etapie sezonu to wyszło – nie był w stanie prowadzić drużyny, a na większą cześć serii palmę pierwszeństwa przejąć musiał w drużynie James Bell, który nie jest przecież takim typem zawodnika.
Od Mathews należało wymagać najwięcej, bo to najlepszy gracz Anwilu w tym sezonie. Amerykanin nie dźwignął jednak tej serii, przegrał rywalizację z Johnsonem, nie znalazł sposobu na siebie i zebrał naprawdę srogą lekcje liderowania. Drużyna z Włocławka w tym sezonie była jednak trochę uzależniona od rytmu, rzutów i trafień Mathewsa – w tej serii nigdy to nie nastąpiło, przez co Anwil może już myśleć o meczach o 3. miejsce.
Grzegorz Szybieniecki
[/ihc-hide-content]