
Dołącz do Premium – czytaj całe teksty! >>
Czasami bywa i tak, że mecz koszykówki – szczególnie w trakcie play-off – przypomina, z zachowaniem proporcji, bójki uliczne. Hasło „dwóch na jednego to banda łysego” nie ma banalnego przełożenia, ale co, gdy na jednego jest pięciu?
Przeszukajcie hotele Cancun i zapytajcie Stehpena Curry’ego. Po minionym sezonie już dobrze wie, jak to jest grać w drużynie, w której wszystko rozpoczyna się od ciebie rozpoczyna i na tobie kończy.
W tę historię Curry też był zamieszany. Ale ten drugi, mniej utalentowany – Seth. Był jednym z tej pięcioosobowej bandy, która w 2012 roku miała dać Duke Mike Krzyżewskiego kolejny tytuł mistrzowski.
Pozostali czterej członkowie?
1. Mason Plumlee – wówczas kolejna wielka nadzieja białych, ten sam, który już dwa lata później zdobywał z reprezentacją USA mistrzostwo świata. Zasadniczo w NBA rozczarował, ale i tak na grze w kosza zarobił 70 mln dol.
2. Miles Plumlee – brat ww., jeszcze mniej utalentowany, ale – gdyby przeliczyć zarobki (55 mln dol.) na minuty spędzone na boisku – jeszcze lepiej opłacany.
3. Quinn Cook – dwukrotny (!) mistrz NBA: najpierw z Golden State Warriors, a ostatnio z Los Angeles Lakers.
4. Austin Rivers – herszt bandy, najlepszy gracz ówczesnej ekipy Krzyżewskiego, który dzięki mieszance dobrych genów i treningów od małego pod okiem (choć bardziej – pod nogami) Kevinów Garnettów i Paulów Pierce’ów miał zostać kolejną gwiazdą NBA.
To jego CJ miał poprosić o autograf.
[ihc-hide-content ihc_mb_type=”show” ihc_mb_who=”2,3,4″ ihc_mb_template=”1″ ]
– Gdy usłyszałem tę prośbę, zdębiałem. Ba, poczułem się dotknięty! „Ejże, my jedziemy ich ograć, a nie o autografy prosić” – wypaliłem – wspominał tamte wydarzenia po latach. – Nawet najbliżsi przyjaciele specjalnie mocno mi nie wierzyli, gdy przekonywałem ich, że możemy z Duke wygrać. A ja wiedziałem swoje: że akurat taką… hm, jakby to powiedzieć… mocno stacjonarną ekipą jesteśmy w stanie zaskoczyć.
Liczba mnoga to przesada. Za jedną z największych sensacji NCAA XXI wieku stał głównie on jeden:
.
To dzięki temu występowi CJ mógł być pewien, że dostanie się do NBA, nawet wtedy, gdy okazało się, że niemal cały kolejny sezon w lidze akademickiej straci z powodu kontuzji.
Od tego czasu minęło dziewięć długich lat. Austin Rivers nigdy nie został gwiazdą NBA. Reprezentował już barwy sześciu klubów. Dłużej zagrzał miejsce tylko w LA Clippers, gdy ich trenerem i menedżerem był jego ojciec. I to dzięki niemu zgarnął największy – jedyny znaczący – kontrakt (36 mln za 3 lata).
Dużo bliżej statusu gwiazdy jest od lat McCollum. Nawet, jeśli nigdy nie zagrał w Meczu Gwiazd.
Niech przemówią liczby: ostatni kontrakt podpisany z Blazers przez CJ to trzyletnia umowa gwarantująca 100 mln dol. Ostatni kontrakt podpisany przez Riversa to trzyletnia umowa gwarantująca… trzy miliony dolarów (tylko za pierwszy sezon, dwa kolejne były opcją klubu).
Nieźle się role odwróciły, prawda?
Na początku sezonu Rivers rozegrał kilka świetnych spotkań w barwach odradzających się Knicks. Ale ci nie wahali się nawet chwili, gdy mieli okazję wymienić go na Derricka Rose’a. Został oddany jako niepotrzebny balast, by zwolnić miejsce w składzie.
Oczywiście, że po chwili Thunder powiedzieli Riversowi „o, tam są drzwi!”.
Oczywiście, że Blazers mieli wówczas wolne miejsce w składzie i mogli go zatrudnić.
Oczywiście, że aby podpisać kontrakt z Denver Nuggets do końca sezonu najpierw Rivers musiał udowodnić swoją przydatność podczas umowy 10-dniowej.
Oczywiście, że nigdy nie dostałby od nich tej szansy, gdyby kilka dni wcześniej kontuzji kończącej sezon nie doznał Jamal Murray.
Oczywiście, że minionej nocy o wyniku trzeciego starcia Nuggets – Blazers ostatecznie przesądziła rywalizacja McColluma i Riversa.
Oczywiście, że Rivers w czwartej kwarcie rzucił swojemu pogromcy sprzed dziewięciu lat cztery trójki prosto w twarz.
Aż 240 graczy NBA zarobiło w tym sezonie więcej od Riversa.
Mało tego: aż szesnastu zawodników Nuggets otrzymało w tym sezonie od klubu z Kolorado więcej pieniędzy od Riversa.
Ale nikt po meczu w Moda Center nie mógł być szczęśliwszy od Riversa.
Sport jest piękny i przewrotny, w każdej chwili z myśliwego może uczynić zwierzynę. Pal licho zawstydzonego McColluma. Spójrzmy na Blazers: po wygranej w pierwszym meczu w Denver wydawali się kontrolować rywalizację z przetrzebionymi kontuzjami Nuggets. Tymczasem już w sobotę o godz. 22 czasu polskiego, przegrywając w serii 1:2, będą walczyli o życie.
Jeśli przegrają, era Lillarda i McColluma w Portland latem może dobiec końca.
Michał Tomasik
[/ihc-hide-content]