Z Michałem Szolcem, prezesem Dzików Warszawa, umówiłem się w Hali Koszyki. Chciałem poznać osobiście człowieka, który stworzył od zera niecodzienny projekt na koszykarskiej mapie Polski. Za świetnym marketingiem, znakiem rozpoznawczym drużyny, szybko przyszedł także wynik sportowy.
Klub z Warszawy to jeden z głównych kandydatów do awansu. Poznajcie bliżej głównego architekta tego sukcesu.
Zacznę bezpośrednio. Nie obraź się na mnie, ale skąd wziąłeś się w koszykówce?
Michał Szolc, prezes Dzików Warszawa: Sześć lat temu mój szwagier grał w trzecioligowej drużynie Ochoty. Zacząłem przychodzić na ich mecze. To była grupa fajnych chłopaków, która chciała awansować do drugiej ligi, ale im się nie udawało. Mieli umiejętności, ale organizacja nie wspierała ich ambicji. To byli już seniorzy, a Ochota była klubem młodzieżowym, więc awans nie był im specjalnie po drodze. Powiedziałem, że im pomogę, ale na swoich zasadach. Założyłem Dziki Warszawa i przejąłem zespół trzecioligowy. Przejęliśmy licencję, cały zespół i od razu kupiliśmy dziką kartę do drugiej ligi. Początkowo miała to być zabawa, ale dość szybko Dziki przerodziły się w projekt biznesowy.
Do Dzików szybko dołączyło duże, jak na Warszawę, nazwisko, trener Bakun.
Tak. Po trudnym początku sezonu zespół potrzebował impulsu. Podziękowałem trenerowi Pawłowi Malinowskiemu. W jego miejsce przyszedł trener Bakun, który właśnie zakończył przygodę z Legią po awansie do ekstraklasy. Pracowaliśmy razem przez dwa i pół roku. W pierwszym sezonie się utrzymaliśmy, w drugim byliśmy w play-offach, w trzecim awansowaliśmy do pierwszej ligi. Od momentu pojawienia się trenera Bakuna zaczęło się poważne granie i trenowanie.
Gdy zakładałeś Dziki, to od razu założyłeś sobie wieloletni plan, gdzie określiłeś miejsce klubu za kilka lat, na przykład w ekstraklasie?
Nie miałem precyzyjnego planu. Jestem jednak bardzo ambitną osobą. Nienawidzę przeciętności. Posiadanie klubu tylko po to, żeby był? Bez sensu! Ja nie zarabiam pieniędzy w klubie, podobnie jak nikt z managementu. Wszyscy robią to, bo wierzą w ten projekt. Traktują Dziki jako długoterminowy projekt, który daje możliwość zbudowania czegoś wyjątkowego. Oprócz mnie, w szeroko rozumianym zarządzie Dzików jest jeszcze sześć osób. Mamy różne korzenie, przeszłość i doświadczenie biznesowe. Łączy nas pasja do sportu i chęć stworzenia wyjątkowej organizacji sportowej.
Ci wszyscy ludzie, o których mówisz to twoi starzy znajomi. Czy pojawili się oni wraz z tym, jak Dziki zaczęły odnosić sukcesy?
Kilka osób było w tym ze mną niemal od samego początku, jak choćby Bartek Lewandowski z Roboto (obecnie jeden z naszych głównych sponsorów), czy Patryk Bukowski z http://pmgmoto.pl. Wspierali mnie i pomagali rosnąć organizacji. Inni dołączali po drodze widząc, że tworzymy fajny, świeży projekt, który stanowi olbrzymie wyzwanie związane z budowaniem nowej marki.
Jaka idea przyświecała powstaniu Dzików Warszawa? Wydaje mi się, że chciałbyś, aby to była marka lifestylowa, coś więcej niż koszykarski klub.
Moje marzenie? Chcę, aby Dziki Warszawa grały na jak najwyższym poziomie w Europie. W Warszawie jest miejsce na Euroligę. To nie jest tajemnica, że ta organizacja szuka dużych miast. Warszawa to bardzo atrakcyjne miejsce. Docelowo chciałbym, żeby Dziki grały w Eurolidze i były rozpoznawalną marką w Europie. Sportową i lifestyle’ową.
Mówiąc to, nie boisz się, że ktoś powie „Ten Szolc oszalał!”?
Wiesz, ile razy już to słyszałem? Nawet od ludzi, którzy ze mną współpracują. Rozumiem twoje uprzedzenie. Na dziś to się wydaje niemożliwe i tak jest. Choćby ze względu na brak odpowiedniego obiektu. Ale jeśli chcesz zbudować coś trwałego w biznesie, to musisz mieć długoterminowy cel, do którego będziesz dążył. Posiadanie klubu w polskiej ekstraklasie brzmi nieźle, ale jako cel długoterminowy nie jest wystarczająco ambitne.
A dlaczego nie chciałbyś, żebym tym celem było np. Mistrzostwo Polski w pięć lat albo gra w Lidze Mistrzów? Nie zrozumiem mnie źle, ale po prostu wchodzę w rolę odbiorcy, który to przeczyta?
Użyję najbliższego możliwego przykładu, czyli koszykarskiej Legii Warszawa. W 5 lat od awansu legioniści zdobyli wicemistrzostwo Polski i grali w Lidze Mistrzów. Olbrzymi sukces, okupiony ciężką pracą (szacunek dla Jarka Jankowskiego!). Kiedy jesteś bardzo ambitną osobą, Twoim długoterminowym celem nie może być powtórzenie tego, co zrobił Twój sąsiad. Jeśli dziś naszym celem nie będzie gra w Eurolidze, to jedno jest pewne – nigdy się to nie wydarzy. Tam nie da się trafić przez przypadek.
Zanim jednak zaczniecie wypełniać zgłoszenie do Euroligi, przed wami jeszcze sporo pracy. Zejdźmy na ziemię, do pierwszej ligi. Podoba mi się, że jako jeden z niewielu mówicie głośno: naszym celem jest awans do ekstraklasy.
Powtórzę – nie znoszę przeciętności. Jeśli byłbym prezesem, który utrzymuje się z prowadzenia klubu, to pewnie miałbym inne cele. Ale mam zupełnie inną motywację, która wymaga ambitnych celów i długoterminowych planów. Poza tym, uwierz mi, z biznesowego punktu widzenia, pierwsza liga to najgorsze miejsce na świecie.
Dlaczego?
Musisz uzbierać całkiem spory budżet – 1,5 / 2 miliony złotych, co nie jest prostą sprawą, gdy nie masz dużego wsparcia ze strony miasta. U nas jest to zaledwie 12% budżetu. Całą resztę musisz uzbierać samemu. Nie jesteś produktem premium, bo jest kilkanaście klubów wyżej od ciebie. A dla osób, które znają koszykówkę z NBA, 1 liga nie jest specjalnie atrakcyjna.
Mimo wszystko ten budżet udało wam się uzbierać. Mimo tego, że działasz w mieście, gdzie są historyczne marki: Polonia i Legia.
Ten brak wieloletniej historii staram się obrócić w zaletę. Nie mamy obciążeń w postaci skostniałych struktur. Jesteśmy nowoczesną organizacją w sposobie zarządzania i myślenia.
To oczywiście ładnie brzmi, ale poproszę przykłady.
Proszę bardzo. Dla mnie wynik sportowy jest tak ważny, jak budowanie klubowej społeczności. Komunikacja Dzików jest naszym wyróżnikiem od samego początku. Mamy spójną komunikację wizualną, jesteśmy bardzo aktywni w mediach społecznościowych. Jeśli zaś chodzi o mecze, to chcemy dawać kibicem rozrywkę. My nie konkurujemy z Legią czy Polonią o kibiców. Naszą konkurencją jest Netflix, Cinema City czy Browary Warszawskie. Miejsca, gdzie ludzie idą, by fajnie spędzić czas. Warszawiak ma tyle opcji, że bardzo długo kalkuluje, zanim coś wybierze. My chcemy, żeby dwie godziny u nas były cenniejsze, niż wieczór w kinie.
Jak to robicie?
Udało nam się zbudować na Dzikach bardzo przyjazną, rodzinną atmosferę. Cała chmara dzieciaków biega dookoła parkietu. U nas nie ma chamstwa i wulgarnych okrzyków. Jest bezpiecznie. Ludzie, którzy do nas przychodzą wiedzą, że dostaną coś dobrego do jedzenia czy do picia, a przy tym kupią sobie fajną koszulkę. To nie jest żadna fizyka kwantowa. Chcemy, żeby ludzie wychodzili z poczuciem dobrze spędzonego czasu.
Ilu macie fanów na Facebooku?
Siedem tysięcy. Mamy duże wskaźniki zaangażowania. Sport wywołuje emocje, emocje angażują ludzi. Nasi fani bardzo chętnie lajkują, komentują i udostępniają. Przypominam, że awansowaliśmy do 1 ligi, kiedy rozpoczęła się pandemia. Musieliśmy grać przy pustych trybunach. To nie sprzyja budowaniu rozpoznawalności wśród kibiców. To był dla nas piekielnie trudny czas, a gdy wydawało się, że wychodzimy z tego to wybuchła wojna. Wiele osób, które wtedy chciało zainwestować w Dziki, musiało się wycofać. Na szczęście najgorsze już chyba za nami. Na nasze mecze przychodzi coraz więcej ludzi, ponadto wygrywamy…
Mówi się, że zwycięstwa to najlepszy marketing.
Znam specjalistów od marketingu sportowego, którzy się z tym nie zgadzają. Choćby Grzesiek Brudnik, który odpowiadał za komunikację w Rakowie Częstochowa. Napisał ciekawą analizę dowodząc, że wyniki sportowe nie przekładają się na poziom sprzedaży biletów. Osobiście myślę, że na sukces frekwencyjny składa się wiele elementów, a dobry wynik sportowy jest jednym z nich. Mamy fajny, głodny wygrywania zespół, a to przyciąga nie tylko kibiców, ale i sponsorów. Nasza prezentacja dla sponsorów ma tytuł „Idziemy po awans!”! Wiem, że dla naszych odbiorców to bardzo ważny przekaz. Mamy mocny zespół, który ma wszystko co trzeba, aby awansować. Inwestorzy widzą, że uczestniczą w czymś, co ma szanse na sukces.
Procentowo jesteś w stanie określić, jak dużą część Twojej pracy stanowi marketing a jak jaką kwestie sportowe?
Mam to szczęście, że pracujemy z trenerem Krzysztofem Szablowskim. On stronę sportową bierze na siebie. Zbudował zespół, rozwija go i zarządza nim. Ja staram się jak najmniej w tym uczestniczyć. „Szabla” jest bardzo samodzielny, podobnie jak pozostałe osoby w sztabie. Ja skupiam się na tym, by stworzyć im komfortowe warunki do pracy. A komunikacja to obszar, który uwielbiam i biorę za niego całą odpowiedzialność.
Sam prowadzisz social media klubu?
Uczestniczy w tym kilka osób. Ode mnie zależy jednak kierunek, charakter i ton naszej komunikacji. Na pewno będę w tym obszarze delegował coraz więcej zadań, bo na wszystko zwyczajnie nie starcza już czasu. Pewnie część osób wie, że ja jestem odpowiedzialny także za stronę graficzną.
Zaraz, zaraz. Ty jesteś grafikiem Dzików?
No tak! (śmiech). Bardzo lubię tę pracę, odstresowuje mnie. Choć pewnie z tego też kiedyś będę musiał zrezygnować. Doba uparcie ma tylko 24 godziny…
Czym się inspirujesz? NBA?
Jeśli chodzi o design, to najwięcej dzieje się w sporcie akademickim w Stanach Zjednoczonych. Fantastycznych projektów jest tam tyle, że można czerpać inspirację w nieskończoność.
Wróćmy jeszcze do spraw przyziemnych. Czy chodzisz z teczką po mieście i szukasz sponsorów?
To zdecydowanie bardziej skomplikowany proces. Nie zbierzesz takich pieniędzy działając jak akwizytor. Przed sezonem uznaliśmy, że filarem finansowania organizacji z taką filozofią jak nasza będzie klub biznesowy, w który zaangażujemy właścicieli dużych biznesów, inwestorów czy topowych managerów z dużych korporacji. Otwarte osoby, które chcą inwestować w sport. Na niektórych z nich świetnie działa nasza akademia, która obecnie trenuje około 80 dzieci. Na innych chęć dokonania zmiany w polskim sporcie, a na innych budowanie marki. Są też tacy, którzy chcą po prostu spędzić czas w miłym towarzystwie i dzielić się emocjami sportowymi. To kilkadziesiąt osób, które są gotowe włożyć do koszykówki swoje środki. Zrobiliśmy, nomen omen w „Dziku”, spotkanie inicjujące. Zaprosiliśmy Rafała Jucia, by opowiedział o swojej pracy, a później rozmawialiśmy w kuluarach przy lampce prosseco. Teraz spotkamy się regularnie na meczach i poza nimi.
Czy po tych trzech latach coś cię jeszcze zadziwia w pierwszej lidze?
Chyba już nic mnie nie zadziwia. Akceptuję tą pierwszoligową rzeczywistość i nie mam ambicji, żeby ją zmieniać. Koncentruję się na tym, by mój klub działał jak najlepiej. W pierwszej lidze nie ma forum, gdzie dyskutujemy lub wymieniamy się uwagami z innymi prezesami. Mam dobre relacje z kilkoma z nich, z większością żadnych. Ale inni chyba też ze sobą nie rozmawiają czy współpracują.
Gdybyś miał dziś typować swoich największych konkurentów do awansu?
Tu chyba uda mi się uniknąć kontrowersji. Wałbrzych i Radom. Oba kluby chcą awansu i mają potencjał sportowy. Myślę, że pomiędzy tą dwójką i nami rozegra się walka o ekstraklasę.
Rozmawiał Kosma Zatorski