„Zawsze byłem bardzo sportowy. Odnajdowałem się niemal w każdej dyscyplinie, byłem w miarę dobry. Sport zaczął zabierać tyle czasu, że więcej mnie w szkole nie było niż byłem, więc musiałem wybrać jedną dyscyplinę. Wybrałem koszykówkę.
Najbardziej mnie do niej ciągnęło. Zaintrygowała mnie, zawsze mi się podobała. Duży udział w tym ma mój pierwszy trener, Pan Tadeusz Wrona. Był bezkompromisową osobą, musiało być wszystko tak jak On chciał, niezależnie od tego czy byłeś dobry czy nie. I to było coś innego, z czym wcześniej się nie spotkałem. Zaszczepił we mnie dyscyplinę, w głowie myślałem: „wow, On naprawdę na mnie wpływa”. I wtedy postanowiłem, że udowodnię mu, że potrafię grać w koszykówkę. Zostałem u niego i to zapoczątkowało moją miłość do basketu. Było to w szóstej klasie szkoły podstawowej. Dopiero później, w 2009 roku po raz pierwszy zetknąłem się z profesjonalną koszykówką. Wyjechałem na studia do Warszawy i podpisałem kontrakt w miejscowej Polonii.
Zderzenie z profesjonalną koszykówką to było największe zderzenie, jakiego doświadczyłem. Pamiętam, że wtedy bardzo chciałem grać zawodowo w koszykówkę. Chciałem się jednocześnie uczyć, ale z drugiej strony sytuacja rodzinna nie bardzo pozwalała na to, abym został w swoim mieście. Chciałem, aby było to poza Częstochową, z której pochodzę. Tam za dużych szans nie dostawałem. Pokazałem się bardzo dobrze w jednym sezonie, w Rudzie Śląskiej w juniorach starszych – dostałem telefon od trenera Mladena Starcevićia z propozycją współpracy. Dzięki temu otrzymałem szansę połączenia zawodowej koszykówki z możliwością nauki. I tam dość mocno zderzyłem się z rzeczywistością (śmiech).
Wszystko było profesjonalnie zorganizowane, treningi dwa razy dziennie, zupełnie inna koszykówka. To był dla mnie duży szok. Do tego Warszawa, zupełnie nowe i duże miasto. Tych bodźców z każdej strony było tak dużo, że bardzo ciężko wspominam ten pierwszy rok. Był on trudny zarówno pod względem koszykarskim, bo miałem wrażenie, że się cofnąłem, i pod względem życiowym, ponieważ zostałem rzucony na głęboką wodę. Później, był już najlepszy okres w moim życiu. Poznałem przyjaciół, z którymi mam kontakt do tej pory, zdobyłem wykształcenie – skończyłem kierunek zarządzanie przedsiębiorstwem (a w Częstochowie inżynierskie), wypłynąłem na wody ekstraklasy. To było najlepsze 5 lat w mojej karierze.
Po Warszawie był Zgorzelec i od razu wicemistrz Polski. Można powiedzieć, że to było rzucenie na jeszcze głębszą wodę niż wcześniej. Trafiłem do trenera Jacka Winnickiego, który był bardzo wymagający. I tak naprawdę dla chłopaka, który był trochę niepokorny, który chciał wszystkim udowodnić, że jest najlepszy na świecie, zapominając o tym, że są tam starsi zawodnicy, że to wszystko wygląda zupełnie inaczej, było to duże zderzenie. Wszystko wyglądało dobrze, dopóki nie przeszkodziła kontuzja, której się nabawiłem – dość mocno skręciłem kostkę i wypadłem na 2,5 miesiąca. Ten okres przygotowawczy i późniejsze sparingi, które zacząłem świetnie, poniekąd nie miało później znaczenia. Musiałem zaczynać od nowa. Pod koniec sezonu przebiłem się do rotacji, pokazałem, że mogę grać na tym poziomie. Zaowocowało to tym, że dostałem propozycję kontraktu od Startu Gdynia, już w większym wymiarze czasowym.
Później był jeszcze Słupsk, Toruń, Wrocław, Lublin. Ciężko wybrać jeden klub, który wspominam najlepiej, bo rzeczywiście trochę się ich przewinęło. Wiem jak to wygląda, w niektórych klubach, gdzie było mi dobrze chciałem zostać ale tak na dobrą sprawę te zmiany niekiedy były uwarunkowane tym, że klub się rozpadał, kluby wycofywały się z rozgrywek i zmuszony byłem iść gdzieś indziej. W tym miałem trochę pecha.
Ogólnie miałem szczęście w czym innym, bo jak szedłem do jakiego klubu, to zawsze były to kluby dobrze zorganizowane. Turów, w tamtych czasach był w topie, nie brakowało tam niczego. Był tam duży profesjonalizm, bardzo dobre warunki sportowe i pozasportowe. Tam zobaczyłem po raz pierwszy jak to wszystko wygląda. Ten klub najbardziej zapadł mi w pamięci, właśnie z wymienionych względów. Ale tak naprawdę w każdym było mi dobrze, z każdego z tych miejsc mam fajne wspomnienia.
Przez to, że kluby, do których trafiałem były z tych lepszych, byli tam lepsi, jak nie najlepsi trenerzy, jak na tamte czasy. Miałem tę przyjemność, że każdy ze szkoleniowców, u którego grałem, zostawił po sobie coś fajnego, od każdego coś wyciągnąłem. Ale gdybym miał wybrać jednego, wybrałbym zdecydowanie Andreja Urlepa. Zrobił na mnie największe wrażenie trenerskie, jeśli chodzi o wiedzę, merytorykę. To, w jaki sposób coś tłumaczył, mówił o koszykówce. Byłem wtedy pod dużym wrażeniem. Ludzie muszą też odróżnić, że to jest zupełnie inny człowiek na treningu, inny człowiek na meczach. Kibice kojarzą go z tej strony furiata, ale na treningach i prywatnie był jak taki dobry wujek. Wiadomo, czasem i na treningu potrafił się zdenerwować, trzymał reżim i czasami człowiek nie wiedział co się dzieje, ale bardzo dobrze pamiętam go jako człowieka.
To był okres, kiedy ze Słupska, w trakcie sezonu przeniosłem się do pierwszoligowego Torunia, aspirującego do gry w wyższej klasie rozgrywkowej. Pamiętam, że ten przeskok nie był łatwy. Prawda jest taka, że koszykówka w ekstraklasie wygląda zupełnie inaczej. Była bardziej poukładana, ja miałem stać w rogu i czekać na podanie, wiedziałem, że ktoś mi tę pozycję wykreuje. Pierwsze dwa miesiące zastanawiałem się, czy potrafię grać w koszykówkę, myślałem: „Co jest?”. Nie byłem na to mentalnie przygotowany, poza tym nie wiedziałem czego się spodziewać. Gdy poszedłem kiedyś z I ligi do ekstraklasy było inaczej, niż wtedy, gdy z ekstraklasy zszedłem niżej. U mnie pojawiła się dysproporcja.
Pamiętam, że w Lublinie miałem jeden ze słabszych sezonów. Co prawda, jako zespół utrzymaliśmy się, ale indywidualnie nie miałem udanego sezonu. Praktycznie w ogóle nie miałem później propozycji z ekstraklasy. Były rozmowy, ale każda w którymś punkcie po prostu umierała. Wtedy postanowiłem, że będę cierpliwie czekać. I dostałem propozycje z pierwszoligowego GKS-u Tychy. Na tamten moment była konkretna, zespół wyglądał konkretnie, miasto blisko mojego rodzinnego domu. Zdecydowałem się spróbować i zobaczyć jak to będzie wyglądało, ale już wiedząc z czym się tą pierwszą ligę je, bo jej smak poznałem już przedtem (…)”. *
Pamela Wrona: Od naszej ostatniej rozmowy z 2019 roku minęło kilka lat. Dla koszykarza jest to dużo czasu. W drużynie Miasto Szkła Krosno jesteś najstarszym zawodnikiem, zatem porozmawiajmy o dojrzałości koszykarskiej i o tym, co się w tym czasie zmieniło.
Michał Jankowski, koszykarz Miasto Szkła Krosno: Nigdy się nad tym nie zastanawiałem, ale to dobre pytanie. Na pewno jest różnica, bo nawet w swoim myśleniu, patrzę bardziej na drużynę. Dotychczas, jak grałem w innych klubach, miałem cel żeby być najlepszy, zawsze wieść prym. Z wiekiem zauważyłem, że jestem w stanie poświęcić czasem swoją indywidualność na korzyść tego, żeby był lepszy wynik.
Podchodzisz bardziej zespołowo?
Zawsze gra się zespołowo, ale teraz jestem w stanie poświęcić swoją rolę, żeby był lepszy wynik całego zespołu. Gdy dwa lata zagrasz w zespole, który walczy o utrzymanie – jak w Łowiczu, kiedy spadliśmy z ligi – to ambicje sportowe również spadają.
Później do wyborów podchodzisz w inny sposób, bo już nie chcesz grać w słabszych zespołach. Wolisz poświęcić swoje ego, byleby zespół lepiej funkcjonował i mógł osiągnąć więcej. Samiec alfa nigdy nie jest zbyt dobrze odbierany. To na pewno się zmieniło.
Patrzenie na koszykówkę przez pryzmat rodziny też uległo zmianie. Podejmujesz już inne decyzje, potrzebujesz stabilizacji, spokoju, innych warunków i dobrej organizacji. To ma wpływ na to, jak myślisz o koszykówce, gdzie chcesz grać, co chcesz robić. Nie myślisz już tylko o sobie.
Krosno jest teraz miejscem, gdzie masz to wszystko?
Tak, po zmienie trenera wszystko jest bardziej poukładane, na poziomie ekstraklasy. Rzeczy okołosportowe są na dobrym poziomie, dzięki czemu nie trzeba się o nic martwić. Płatności są w terminie. Jestem w mieście, gdzie dobrze się czuję, nie mam daleko do rodzinnego domu.
Przede wszystkim, cel sportowy, jaki został postawiony na ten sezon był kluczowy i zachęcił do zostania w klubie na koleny sezon. Żeby coś jeszcze udowodnić.
Udowodnić sobie?
Może sobie nie. Jakby prześledzić moją całą historię to gram cały czas mniej więcej na tym samym poziomie. Mimo że mam teraz 36 lat, to nie uważam, bym dawał od siebie mniej albo miał słabsze sezony. Statystycznie zmienia się niewiele, ale zmienia się jedynie podejście do tego, jak się prowadzić, funkcjonować, odżywiać, regenerować, lepiej przygotowywać do meczów i treningów.
Ale na to ma wpływ także rodzina. Wszystkiego sam nie jestem w stanie dopilnować, duża w tym zasługa mojej żony Patrycji. Naprawdę pilnuje nie tylko jedzenia, ale i suplementacji.
To też jest praca zespołowa.
Dokładnie. Także dzięki niej zmieniło się moje podejście mentalne. Ja 3 lata temu, a dziś, to dwie inne osoby.
Koszykówka zaczęła sprawiać mi więcej radości. Gdy grałem w ekstraklasie miałem moment, kiedy tej radości nie odczuwałem. Wtedy już myślałem, że będę kończył granie. Nie czułem satysfakcji. A teraz każdy trening, każdy mecz to jest coś, co mi sprawia frajdę. Cieszę się nią, dlatego nie mam w planach jeszcze jej kończyć. Znowu czuję ekscytację przed meczem, nawet teraz czuję podniecenie przed play-off. To coś, czego od dawna mi brakowało.
Do tego w Krośnie, wiele osób pisze po meczach, składa gratulacje, zaczepia w mieście. W mniejszych ośrodkach czuje się, że robi się coś nie tylko dla siebie. Ludzie żyją koszykówką.
To co się na to składa? Atmosfera w drużynie, osoba trenera i brak zmartwień tym, co nie dotyczy wyniku sportowego?
Wszystko po trochu, to co powiedziałaś. Na pewno atmosfera. Szczerze, chyba od czasu Polonii Warszawa w 2011 roku nie byłem w takiej drużynie jak teraz. Rewelacyjnie czujemy się w swoim otoczeniu, w szatni non stop są śmiechy, rywalizujemy i gramy w gry. Ta wewnętrzna chemia to coś, co trudno będzie kiedykolwiek podrobić.
Przynajmniej w swoim wieloletnim doświadczeniu nie byłem jeszcze w tak zgranym zespole, chociaż w kilku atmosfera też była naprawdę dobra. Ale tu jest coś innego. Co by się nie działo, jesteśmy razem.
W mojej ocenie kilka, jak nie kilkanaście meczów byliśmy w stanie wyciągnąć charakterem i atmosferą. Sami w przerwie potrafiliśmy postawić się do pionu, często nawet trener nie musiał ingerować. Samodzielnie mogliśmy skorygować pewne błędy, odpowiednio się nastawić i zmotywować. Nikt nigdy się na nikogo obraził.
Można odczuć, żę każdy się wspiera, każdy gra do jednego kosza. Nie wiem, jak udało się to zrobić, czy to zbieg okoliczności, czy rzeczywiście wykonano taką pracę, że tak dobrze dobrano nas charakterologicznie. Koszykówka może sprawiać wówczas wiele przyjemności, a o to w tym przecież chodzi.
Jesteś najstarszy i najbardziej doświadczony. To też starasz się wykorzystywać, bo często nawet podczas meczów dajesz wskazówki swoim kolegom i żyjesz tym, co dzieje się na parkiecie. A gdy sam na nim jesteś, potrafisz wziąć na siebie ciężar gry i w decydujących momentach przechylić szalę na korzyść własnego zespołu.
Na pewno to doświadczenie, ale z tym życiem na ławce, to zawsze tak miałem. Gdzie nie grałem, zawsze byłem zaangażowany, chciałem pomagać chłopakom. Zacząłem na koszykówkę patrzeć również z perspektywy trenerskiej, więc zwracam uwagę na rzeczy, na które przygotowuje nas trener. Na parkiecie często coś może wydarzyć się w ułamku sekundy.
Sam popełniam błędy i jestem w stanie później zrozumieć błędy innych, zwłaszcza jeżeli mam okazję więcej patrzeć z ławki. Z boku widać rzeczywiście więcej i później staram się to przenieść na parkiet i poprawić. Czasami może nawet za bardzo krzyczę i za dużo mówię, ale zawsze mam dobre intencje.
Sama siedzisz tuż za naszą ławką i widzisz, jakie są to wskazówki. Myślę, że chłopaki mogą to doceniać, ale musielibyśmy jeszcze ich zapytać. Pewnie tak jest, bo nie było nigdy z tego powodu żadnych konfliktów. To przyszło i z doświadczeniem i z wiekiem, bo też to lubię.
Nigdy nie chciałem zostać trenerem, chociaż od jakiegoś czasu taka myśl we mnie kiełkuje. Raczej to się nie wydarzy, ale od pewnego czasu jednak się nad tym zastanawiam.
Jak się czujesz w drużynie, przy tak charyzmatycznym i obytym trenerze jak Edmunds Valeiko?
To trener, który ma bardzo dużą wiedzę o koszykówce. U takiego trenera zawsze czujesz się lepiej. Niezależnie od sytuacji, jest w stanie odpowiedzieć ci na wszystkie pytania. Masz poczucie bezpieczeństwa, że jeżeli czegoś nie wiesz, to da ci rozwiązanie. Sądzę, że na tym właśnie buduje swój autorytet na treningach.
Czasami podnosi głos, ale to zrozumiałe. Mimo to udało mu się to wszystko wyegzekwować, ale swój autorytet przede wszyskim zbudował na wiedzy. To, co nam przekazuje, czego nas uczy, to coś istotnego. Dlatego ma u mnie respekt. Byłem u różnych trenerów. Każdego szanujesz, ale jak trener potrafi wzbudzić u ciebie podziw, to chcesz mu zaufać.
W tym roku wyznaczył mi konkretną rolę. Wychodzę z ławki i wiedziałem, że tak będzie od początku sezonu. Chciał mieć osobę, na której może polegać i która wyjdzie jako rezerwowy i da jakość. Musiałem się przestawić, a to nie było łatwe, bo pierwszy raz znalazłem się w takiej sytuacji.
Czasami czujesz na treningach, że możesz grać w pierwszej piątce, ale tu chodziło o coś innego. To nie jest żaden wyznacznik. Szybko się przystosowałem. Uwierzyłem, że jest to dobre dla drużyny, że moi młodsi koledzy będą potrzebowali poczucia pewności siebie, a jeżeli coś będzie nie tak, będę kołem ratunkowym, które da impuls i pociągnie zespół w trudniejszych momentach.
Mam świadomość, że lata lecą, a ja chcę jeszcze grać. Wychodzenie z ławki to dla każdego zespołu wartość dodana. To nie jest łatwa sztuka, a dla mnie to nowa rola, w której dobrze się czuję.
Przed drużyną najważniejsza część sezonu. Co teraz może okazać się potrzebne i decydujące?
Kluczowa zawsze jest koncentracja. Jeżeli przyjdziesz na mecz rozkojarzony i nie będziesz skupiony, niezależnie od rangi spotkania, to nic dobrego z tego nie wyjdzie. Koncentracja jest kluczem, a teraz mamy najważniejszy czas w sezonie. Rozegraliśmy dobry sezon, rundę zasadniczą zakończyliśmy na pierwszym miejscu. W tym sezonie rośliśmy, nabieraliśmy dojrzałości. Było to widać na przekroju ostatnich miesięcy.
Przełomowym momentem był przegrany mecz w Koszalinie, który de facto był wygrany. Padły wówczas mocne słowa, w każdym było wiele złości. Z doświadczeniem przyszło także to, że nie boję się powiedzieć tego co myślę, nawet gdy są obecni prezesi czy trenerzy. Powiedziałem wtedy, że ta drużyna na pewno będzie rosła.
Przyjechał do nas młody chłopak z Ameryki, który dopiero uczy się koszykówki. Mamy młodego Huberta Łałaka, który jest utalentowany, ale też dopiero się uczy. Na newralgicznej pozycji mamy dwóch tak zwanych „rookie”. Wiedziałem, że oni przy tym trenerze jeszcze urosną. To się potwierdziło, bo Myles Rasnick dorósł do profesjonalnego europejskiego stylu grania i jest naszym liderem. To zasługa całej drużyny i tego, jak została zbudowana oraz jakiego mamy trenera. Wierzyliśmy w niego, wspieraliśmy go w różnych momentach i wiedzieliśmy, co może.
Szkoda, że z gry wypadł Maksymilian Zagórski, ale myślę, że Aleksander Griszczuk da sobie radę, a Radosław Trubacz przyda się w najważniejszych chwilach. To przykład, kiedy potrafi się poświęcić swoje statystyki dla zespołu i doceniam jego pracę, choć gramy na tej samej pozycji. Jego dojrzałość i cechy mi zaimponowały.
Drużyna to wiele różnych osobowości. Nazwiska często niczego nie zagwarantują, bez odpowiedniego dopasowania i połączenia.
Zawsze intrygowało mnie to, jak to robił trener Dariusz Kaszowski, u którego sam spędziłem jeden sezon. Nie każdy potrafi poświęcić się dla dobra innych. U nas każdy z zawodników potrafi dać to, czego oczekuje od niego trener. Nie zawsze chodzi tylko o punkty. Każdy może mieć dobry mecz. Ale najważniejsze, żebyśmy dobrze funkcjonowali jako całość i wygrywali mecze.
Wszyscy idziemy jednocześnie, równym tempem i za myślą trenera. Czasami coś zawiedzie, choć zrobiło się naprawdę wiele, ale przeciwnik jest lepszy i tak mieliśmy dwukrotnie z zespołem z Wałbrzycha. To jedyny rywal, przeciwko któremu nie udało nam się w pełni zrealizować planu na mecz, bo oni świetnie to wykorzystali.
Dlatego my jesteśmy gotowi na play-off. Trener raz powiedział, że my już ten dom zbudowaliśmy. Mamy fundament. To jest już zbudowane. Buduje się to na początku i my już to mamy. Teraz jest kwestia tego, czy go odpowiednio upiększymy, jakich kolorów dodamy.
To będzie nasza duża przewaga nad pozostałymi zespołami, jak i monolit, który mamy. Gramy u siebie, mamy przewagę parkietu. W sezonie zasadniczym u siebie przegraliśmy tylko raz. Wiadomo, że walczymy tylko o pełną pulę. I taki cel postawiono.
Wspomniałeś już, jak ważne jest to, aby w zespole panowała dobra atmosfera. Żeby można było czuć, że każdy chce ze sobą grać. Mimo że jesteś najstarszy, potrafisz zadbać o tę atmosferę nie tylko w szatni, bo na co dzień lubisz robić kolegom żarty.
Zdecydowanie! Lubię żartować, lubię być z tą grupą ludzi. Mimo że jestem najstarszy, to w ogóle się tak nie czuję (śmiech). Cały czas im dokuczam, śmiejemy się, robimy sobie żarty. To mnie nawet odstresowuje. To odskocznia od codzienności w domu, stresu. Często spędzamy razem czas po meczach, więc to z pewnością nas jeszcze bardziej scala.
Było wiele różnych zabawnych sytuacji. Gdy Myles Rasnick został MVP miesiąca, wkręciliśmy go, że musi wygłosić publiczną przemowę podczas odbioru nagrody i trochę się do tego przygotowywał (śmiech). Ale Twój mąż (Przemysław Wrona) też jest w tym dobry, bo na początku sezonu wkręcił go, że musi iść na rozmowę do pokoju trenera, a teraz jest sytuacja, że to Myles przychodzi i mówi do niego, że trener go wzywa. Na początku był przestraszony, ale później sam zaczął robić nam żarty. Akurat jego można częściej oszukać, bo nie zna języka i o wielu rzeczach nie wie. Ale naprawdę szybko się uczy!
Aleksander Griszczuk niemal na każdym meczu wyjazdowym jest przeszukiwany przez ochronę w sklepie, bo mówię zawsze ochroniarzowi żeby go sprawdził bo na pewno coś zawinął. „Sasza” chodzi w czerwonej czapce i już było tak, że ochroniarz dał się nabrać i kazał mu wszystko ściągać i sprawdzał, czy nie ma nic pod czapką. Ochrona trzepie go zawsze w każdym sklepie (śmiech). On poza tym jest mistrzem w wyszukiwaniu filmów, z których później wyciągamy różne teksty.
Twojemu mężowi cały czas dokuczamy i śmiejemy się, że ma najlepszy kontrakt i liczymy mu ile zarabia na sekundę będąc w toalecie. Czasami zachowujemy się jak dzieci, ale to jest fajne. Ja na pewno czuję się młodo i coraz trudniej jest mi pogodzić się z tym, że jestem najstarszy. I to jest najgorsze.
Świadomość, że koszykówka nie trwa wiecznie?
Tak. Szkoda, że tak nie jest. To fajne życie. Ale zawsze kosztem rodziny i wielu innych rzeczy. Dlatego szanuję każdą kobietę, która żyje ze sportowcem i potrafi się tak poświęcić, abyśmy to my mogli się spełniać.
Mam nadzieję, że przyjdzie czas, kiedy ja sam będę mógł to zrekompensować swojej żonie. Sądzę, że dopóki daje mi to szczęście, to akceptuje ten stan rzeczy. I ja z tego korzystam.
* Fragmenty pierwszej rozmowy z 2019 roku, całość TUTAJ.
Pamela Wrona