Pamela Wrona: Gdy wpisywałam w wyszukiwarkę „Mateusz Szczypiński”, to w propozycjach pojawiły się dwie osoby: koszykarz i artysta.
Mateusz Szczypiński, Domelo Sokół Łańcut: Tak, jest malarz, który nazywa się tak samo jak ja.
Można powiedzieć, że poza tym samym imieniem i nazwiskiem macie przynajmniej jedną cechę wspólną. Jeden Mateusz Szczypiński wyraża siebie poprzez malowanie obrazów współczesnych, zaś drugi, poprzez eksperymentowanie z wyglądem i fryzurami.
Zgadza się, może coś w tym być (śmiech).
Kiedyś zdradziłeś, że kolor był zależny od butów. Czy inspiracją był także Jeremy Sochan?
Tak, kolor moich włosów głównie odpowiada kolorowi moich butów (na przykład buty Kobego Bryanta 6). Jeremy Sochan też zaczął eksperymentować z kolorami włosów i wówczas pomyślałem, kto ma to zrobić w Łańcucie, jak nie ja.
Wydaje mi się, że poprzez kolory i styl bycia pokazujesz swoją osobowość, jest w tym ekspresywność.
Ja nie boję się niczego, mimo świadomości, że poniekąd narażam się na ostrzał ze strony ludzi, którym może się to nie podobać, a w przypadku słabszego meczu mogą to później wykorzystać. Ale mnie to nie przeszkadza.
Zwłaszcza ostatnią fryzurą sprowokowałeś kibiców do ocen.
Osobiście, nie spotkałem się z żadnym negatywnym komentarzem. Nawet chodząc po mieście ludzie spoglądali, uśmiechali się, odbierali to pozytywnie. Wiem, że w mediach społecznościowych pojawiały się różne opinie. Staram się nie czytać komentarzy, o tych negatywnych dowiedziałem się od swojej mamy. Głównie X (dawny Twitter – przyp.red) przeglądany jest przeze mnie sporadycznie, jeśli chcę dowiedzieć się, co się dzieje.
Swego czasu próbowałem być bardziej aktywny w mediach społecznościowych, ale uznałem, że nie ma to sensu. Jest zbyt wiele anonimowych osób, którym brakuje odwagi, by wyrazić swoje zdanie z prywatnego konta i pod swoim nazwiskiem.
Natomiast byłem przygotowany na taki odbiór. Ja robię to dla siebie i to co mi się podoba. Liczyłem się z tym, że z pewnością nie wszystkim się to spodoba, ale niektórym kibicom może tak. Na hejt trzeba się uodpornić. Myślę, że można podciągnąć to pod lekką prowokację, bo lubię udowadniać ludziom, że nie mają racji.
Jeśli wyszedłbym w klapkach na parkiet i zagrał mecz, w którym wypadłbym dobrze, to nikt nie mówiłby, że zagrałem w klapkach. To, co mam na głowie nie powinno mieć znaczenia – mogę być łysy, mieć włosy długie, krótkie, kolorowe, a to przecież nie gra. Gra koszykarz, jego umiejętności.
Nie bez przyczyny mówi się, że jesteś dokładnie taki, jak twój ostatni mecz.
Kibice często nie wiedzą, co się dzieje wewnątrz. Widzą zaledwie jedno spotkanie, a nie są w stanie wyobrazić sobie, czy ktoś jest chory, zmaga się z jakimś problemem, co jest wewnątrz drużyny. Tym bardziej, że to wpływa na dyspozycję w danym dniu.
Wiele osób uważa, że jesteś zbyt pewny siebie, ale w negatywnym znaczeniu. Zatem, jaki jest Mateusz Szczypiński?
Pewny siebie jestem zdecydowanie. Sądzę jednak, że z czasem, wiekiem, nabrałem więcej pokory do niektórych rzeczy. Uświadomiłem sobie, że nie jestem w stanie zrobić wszystkiego najlepiej i tak jakbym chciał, bo mogę nie mieć możliwości, wystarczających umiejętności. Ale nauczyłem się, że jeżeli nie robię czegoś dobrze, to przynajmniej pokazuję, że się staram.
Wówczas pewność siebie pomaga. Gdy coś nie wychodzi raz, drugi, trzeci, to nie spuszczam głowy, nie poddaję się, realizuję swoje cele, aby niektórym trochę miny zrzedły, gdy okaże się, że gość z wężem na głowie jednak daje radę.
Masz 25 lat. Powiedziałeś, że tej pewności siebie musiałeś nabrać z wiekiem. Czy ekstraklasa w tym pomogła? Czujesz się koszykarsko dojrzały?
Co do pewności siebie, zacząłem nabierać jej na nowo po sezonie w Pruszkowie. Miałem wtedy 20 lub 21 lat. Trafiłem tam z Radomia, gdzie nie grałem, a ta przygoda miała być początkiem czegoś wielkiego. Zawsze będę powtarzać, że to nie wypaliło. Rozmowy między mną, agentem, trenerem i zarządem odbiegały od tego, co miało być, a co było w rzeczywistości. Dla mnie to trzy stracone lata.
Kariera trwa krótko. Będąc sportowcem, trudno ten czas nadrobić. Mimo że mam 25 lat, nie traktuję siebie jak młodego gracza, muszę to nadrabiać w tym momencie i na swój sposób.
Jestem wdzięczny trenerowi Andrzejowi Kierlewiczowi, bo w Pruszkowie dał mi szansę i zielone światło na wszystko. Twierdzę, że nie nadużywałem tego, była dobra atmosfera w drużynie. Wiem, że swoim odejściem do Krosna poniekąd wbiłem szpilkę trenerowi i organizacji, bo liczyli na moje pozostanie. Miałem jednak inne ambicje, chciałem docelowo grać na najwyższym poziomie.
Dopiero w Krośnie miałem sezon, w którym tak naprawdę pierwszy raz byłem w play-off. I po tym sezonie zadzwonił do mnie trener Dariusz Kaszowski.
Zatem, jakie było pierwsze odczucie, gdy zadzwonił trener Dariusz Kaszowski?
Łańcut? Od razu kojarzył mi się z trenerem Kaszowskim. Z tym, że zawsze potrafił wyciągnąć coś z zawodników. Nie ważne, czy byłeś po kontuzji, po słabszym sezonie, czy nawet po wybitnym. Potrafił wyciągnąć z graczy wszystko to, co najlepsze. I tu zawsze walczyło się o coś więcej. Wszystko dobrze funkcjonowało, nawet jeśli była słynna piłka w poniedziałki. Jeżeli to dawało pozytywny rezultat, jakim był wygrany mecz kilka dni później, to chyba jednak miało to sens.
Nie uważam, żebyśmy w sezonie 2021/22 trenowali bardzo ciężko. Nie jest to negatywna uwaga. Trener I ligę zna jak własną kieszeń, a w mojej ocenie jest najlepszym trenerem tych rozgrywek. Nas, jako zawodników połączył wtedy perfekcyjnie. Pomimo kontuzji Jacka Jareckiego, nadal sportowo byliśmy tym samym zespołem.
Szczęście w nieszczęściu, bo na tym skorzystałeś.
„Jeżeli Jacek wypada, to jest moja szansa” – pomyślałem. Wiedziałem, że osłabieni jego brakiem będziemy musieli rozłożyć jego obowiązki. W trakcie rozgrywek dołączyli do nas Maksymilian Formella oraz Aleksander Załucki i też dużo nam dali. Ten sezon będę wspominał bardzo długo. Do tej pory czasami oglądam niektóre mecze, szczególnie serię finałową z Górnikiem Wałbrzych. Wtedy każdy z nas cieszył się grą.
Gdy ktoś mnie pyta, czy tym składem, którym wówczas graliśmy, wygralibyśmy ligę jeszcze raz, to odpowiem, że tak. Jeżeli byłaby taka sama atmosfera, sądzę że bez najmniejszego problemu. Nawet teraz, gdy jest przepis o młodzieżowcu i obcokrajowcu, chociaż gracza zagranicznego byśmy nie potrzebowali, bo 5-6 zawodników jest w stanie dać więcej niż jeden obcokrajowiec.
Patrząc z dzisiejszej perspektywy, wszystko przebiegało zgodnie z planem. Ten sezon musiał ukształtować cię najbardziej. Spełniłeś swoje oczekiwania?
Tak, bo przede wszystkim sportowo wywalczyliśmy awans do ekstraklasy. A to smakuje najlepiej. Tułałem się po pierwszej lidze, a ten sezon był wyjątkowy. Wygraliśmy rundę zasadniczą i całą ligę, mimo wpadki z Dzikami Warszawa, co pokazało, że potrafimy wyjść z ciężkich sytuacji. W każdym z rozegranych meczów były inne sytuacje boiskowe. Myślę, że sportowy awans mnie ukształtował i dał mi wiele.
I jesteś drugi sezon w ekstraklasie. Twój kolega z zespołu powiedział mi niedawno, że samo bycie, trenowanie, granie w zespole ekstraklasowym, nawet pełniąc mniejszą rolę, nie jest sezonem straconym. Tak czy nie?
Zgadzam się. Wcześniej mówiłem, że 3 lata w Radomiu były stracone, ale dodam, że pod względem samego grania, nie tyle co rozwoju. Poszedłem tam mając lat 17. Klub był po wicemistrzostwie. Samo trenowanie z graczami jak Michał Sokołowski, Robert Witka, czy Kevin Punter, dla tak młodego zawodnika to było coś. Starałem podpatrywać jak grają, jak pracują, więc samo bycie w takim zespole jest rzeczywiście dużym plusem, ale jeśli bierze się czynny udział w treningu.
Często kluby mają w drużynie młodych zawodników, którzy są rzekomo do treningu, ale nawet w nim nie uczestniczą. Także sam trening w takim zespole może dać wiele, ale wtedy oczekiwałem też czegoś więcej. W Łańcucie jest trochę inaczej.
Koszykarz Adam Łapeta przyznał w rozmowie z WP SportoweFakty, że Polacy nierzadko mają łatkę, są poniekąd od czarnej roboty. Obcokrajowcy mają zaś carte-blanche.
Cytat: „Jest jedna kwestia, która mnie irytowała. To że polskie kluby ściągały obcokrajowców za 2-3 tys. dolarów – za tzw. „czapkę gruszek” – i dawały tym zawodnikom carte-blanche. Pozwalano im oddawać po 20 rzutów w meczu, z czego pięć było celnych, ale efektownych, bo przez ręce rywali. Do tego pięć-siedem punktów z rzutów wolnych, zero obrony i się uzbierało 15-17 pkt. A tak naprawdę ten zawodnik nic szczególnego nie wniósł. Był gloryfikowany, a często wina była zrzucana na Polaków. To mi przeszkadzało w polskim baskecie”.
Polaka jest najłatwiej obwinić, ich zagrania pamięta się najbardziej, każdą niewybronioną akcję, niecelne rzuty, nawet jeśli tych rzutów oddał zaledwie 3 przez cały mecz. Bardziej zapamięta się dwucyfrową zdobycz gracza zagranicznego, pomimo na przykład kilku niewybronionych akcji. Mało kto docenia czarną robotę, jaką często wykonują Polacy. Przede wszystkim – mało kto ją widzi.
Wydaje mi się, że nie ma drużyny w PLK – może poza Szczecinem, gdzie Andy Mazurczak jest głównodowodzący, jest trzonem zespołu – gdzie drużyna byłaby zbudowana pod Polaków.
Tobie jest dobrze w takiej roli?
Ciężko mi nawet określić, jaką dokładnie rolę pełnię. Cieszę się, że trener Marek Łukomski rotuje tak, że wychodzę w pierwszej piątce. Wiem, że Tylerowi Cheese odpowiada, gdy może wchodzić z ławki, jest wtedy większa energia. Grając z Coreyem Sandersem, z którym rozumiemy się dobrze, jest łatwiej, choć jest więcej szaleństwa, a gdy jestem z Marcinem Nowakowskim, jest więcej spokoju, który wprowadza na parkiet.
Tak czy inaczej, mogę być zadowolony z tego, jak to obecnie wygląda. Traktuję ten sezon jako pierwszy poważny, poprzedni był na wdrożenie się. To był jednocześnie pierwszy sezon, który rozegrałem w całości, bo ominęły mnie kontuzje i brałem udział w każdej jednostce treningowej i w każdym spotkaniu.
Mimo wszystko, sezon ten nauczył mnie pokory, poznałem lepiej ligę. Wakacje przepracowałem już kładąc nacisk na to, co było dla mnie najbardziej istotne. Nawet statystycznie ten sezon mam lepszy niż ubiegły. Nie chcę spoczywać na tym, co jest. Chciałbym, aby było coraz lepiej.
Rozmawialiśmy przedtem o dojrzałości. Często podczas meczów gestykulujesz, dość wyraźnie pokazujesz niezadowolenie. To jest negatywnie odbierane. To nie wyklucza sportowej dojrzałości?
Kiedyś było o wiele gorzej. Teraz twierdzę, że jest lepiej, choć nie perfekcyjnie. Natomiast mam obok ławki takiego człowieka jak Norik Koczarian, który znosi moje komentarze, odpowiedzi na różne uwagi. Jestem taki, że zawsze muszę odpowiedzieć i mieć ostatnie słowo. Nie potrafię się zamknąć. Czasami trzeba robić dobrą minę do złej gry. Niekiedy to pomaga, ale często kumulowane emocje mogą zaszkodzić.
Gdy schodzę na ławkę, pogadam pod nosem lub zakryję twarz ręcznikiem, by nikt nie widział co mówię, rozmawiam sam ze sobą, aby wszystko z siebie wyrzucić. Jeżeli jest zmiana, zamykam temat i gram dalej. Najważniejszy jest dla mnie wynik końcowy.
Mam świadomość, że czasami lepiej jest wyrazić swoje zdanie po meczu, wtedy nikt nie widzi tego zachowania, ekspresywnych gestów i wypowiedzi. Nasz trener mentalny widzi, kiedy może ze mną porozmawiać i już kilka razy, nawet w tym sezonie, jego podejście bardzo mi pomogło.
Taka sytuacja miała miejsce na przykład w meczu z Dzikami Warszawa. Do przerwy rzuciłem 2 punkty. W przerwie rozmawialiśmy. W kolejnej kwarcie w 1,5 minuty byłem w stanie rzucić trzykrotnie z dystansu. To moje umiejętności, ale za tymi trzema „trójkami” stoi jeszcze ktoś. Ktoś, kto nie jest na parkiecie. On bardzo tonuje moje zachowanie. Pracujemy nad tym.
W poprzednim sezonie była sytuacja, kiedy zarzucono ci, że twoje zachowanie ma zły wpływ na zespół. Zorganizowano nawet w tej sprawie spotkanie.
Tak, była taka sytuacja. Jak to usłyszałem, zadzwoniłem do swojego agenta, by dowiedział się, czy to prawda i czy naprawdę są takie opinie. Ja uważałem, że wtedy atmosfera była dobra. Czasami były pewne nieporozumienia, ale potrafiliśmy to między sobą załatwić. Na pewno nie zgodzę się, że psułem atmosferę i miałem zły wpływ na drużynę. Wręcz przeciwnie.
Dodam, że nie boisz się też publicznie wyrażać swojego zdania. Na Instagramie niejednokrotnie zamieszczałeś przytyki i aluzje do sytuacji klubu.
Potwierdzam, kilka razy zamieściłem na swoim Instagramie – już po sezonie – treści, które były aluzją do sytuacji klubu. Wychodzę z założenia, że jeżeli wymaga się czegoś od zawodnika, czyli pracy, zaangażowania, przestrzegania zasad klubu, powinno to działać również w drugą stronę. Gracze podpisują kontrakt, gdzie na którejś stronie jest ustalone, do kiedy ma wpływać wynagrodzenie i w jakiej wysokości, więc jeżeli wypełnia się swoje obowiązki, to nie jest coś, z czym powino się dyskutować.
Ktoś powie, że robi to, bo to kocha, a ktoś powie, że dla pieniędzy. W moim życiu koszykówka pojawiła się, gdy miałem zaledwie 7 lat. Zajawiłem się koszykówką, która była w naszej rodzinie jeszcze przed moimi narodzinami. Szczerze, kocham to, co robię. Ale to, że mogę mieć z tego pieniądze, to jest to na razie przyjemny dodatek. Jeżeli chce się uprawiać zawodowy sport, to trzeba się temu w pełni poświęcić. Jednocześnie, chce się żyć na dobrym poziomie. Zawodnik chce tylko być traktowany uczciwie.
W rzeczywistości jednak, rzadko kiedy okazuje się swoje niezadowolenie w trakcie sezonu, bo można sobie zaszkodzić. Wiem, że zawsze jest to inaczej postrzegane i wielu koszykarzy po prostu się nie odzywa. To polska mentalność. Jak ktoś wyraża swoją opinię, jeszcze doszukujemy się, dlaczego on tak mówi, może to jednak on zawinił. Ja uważam, że wyrażałem publicznie swoje zdanie trochę żartobliwie, nie atakując nikogo, chcąc fatalną sytuację przeobrazić w coś śmieszniejszego – trochę śmiech przez łzy. Kto miał zrozumieć, ten zrozumiał. Do klubu nic nie mam. Dogadaliśmy się i zostałem na kolejny sezon.
Natomiast dla mnie najgorszą karą nie byłoby zabranie lub cięcie pensji. Największą karą jest zabranie minut. Nawet w tym sezonie podczas rozmowy z trenerem, powiedziałem: Jeżeli trener chciałby mnie ukarać, to niech mi trener zabierze pieniądze, a nie minuty. Minuty są dla mnie ważniejsze niż pieniądze.
Przed sezonem oceniano, że drużyna ma więcej jakości, a utrzymanie nie powinno być wyzwaniem. Z czego wynika fakt, że nie przemawia jednak za tym aktualny bilans i miejsce w tabeli (14. miejsce, bilans 1 – 6)?
Też się z tym zgadzam, że zespół ma trochę więcej jakości. Z Polaków zostałem ja, Marcin Nowakowski i Filip Struski. Z Amerykanów zostali Adam Kemp i Corey Sanders, doszło trzech graczy zagranicznych i dwóch miejscowych. Wiadomo, że potrzebowaliśmy czasu żeby się lepiej poznać i zgrać.
W mediach mówiono o naszych problemach, a według mnie takie rzeczy mają wpływ na grę. Mecz z Anwilem Włocławkiem to był blamaż. Wielu z nas miało z tyłu głowy różne myśli, przez które trudno było skupić się na najbliższym meczu i tylko na koszykówce. Kłamstwem byłoby, że zawodnik nie myśli o takich rzeczach i że nie mają one żadnego znaczenia ani przełożenia na mecz.
Na szczęście, te kłopoty na ten moment zostały zażegnane i możemy cieszyć się tym, co robimy. Następnie przyszła pierwsza wygrana i zeszła z nas presja.
Będąc w koszykówce od innej strony, sama jestem świadoma tego, jak pewne czynniki mogą mieć wpływ na końcowy rezultat. Często jednak nie każdy zdaje sobie z tego sprawę.
To prawda. Ale ja nigdy nie spotkałem się z tym, żeby ktoś pomimo trudnej sytuacji działał z premedytacją. Nigdy nie byłem świadkiem ani sam nie miałem nastawienia, żeby specjalnie zagrać słabiej. Słyszało się wiele razy stwierdzenia, że drużyna przegrywa bo chce umyślnie zwolnić trenera lub pokazać swoje niezadowolenie na przykład z braku wynagrodzenia.
A co do jakości…
Nie uważam żeby nasz skład był źle zbudowany i że nasze przegrane są winą trenera. Każdy podejmuje decyzje, czy trener, czy zawodnik. One są dobre lub złe. My, zawodnicy, nie jesteśmy od rozliczania decyzji trenera. Od rozliczania nas jest trener, a jego rozlicza ktoś, kto jest wyżej. Często widzi się tylko ten jeden mecz, nie wiedząc, co się dzieje wewnątrz i co może wpływać na taką sytuację.
Co do jakości, powiedziałem, że mamy jej więcej. Janis Berzins to zawodnik, który wie bardzo dużo. Wiele mówi i podpowiada. W trakcie meczu są różne emocje i czasami pewne rozwiązania nie są skuteczne, bo nie chce się kogoś słuchać. Przede wszystkim na treningach można od niego wiele wyciągnąć. Jego jakość, koszykarskie IQ ma duży wpływ na zespół. Biram Faye jest młody, bardzo chce i bardzo się stara.
Jesteśmy na 14. miejscu w tabeli. Może jakby było więcej szczęścia, innych decyzji sędziowskich (szczególnie w meczu z Dzikami Warszawa), to może byśmy mieli dopisane kolejne zwycięstwa. Porażka z Kingiem Szczecin była wkalkulowana, choć byliśmy blisko do samego końca. Sądzę, że to co powiedziałem mogło spowodować, że jesteśmy dziś na takim miejscu, Gdybyśmy mieli co najmniej bilans 3 – 4, bylibyśmy blisko ósemki.
Wiem, że jesteśmy w stanie osiągnąć znacznie więcej niż w zeszłym sezonie. Hala w Łańcucie nam pomaga. Tutaj ciężko gra się drużynom przyjezdnym – hala jest mała, czujesz na sobie oddech kibiców, jest bardzo głośno. Nas to niesie i motywuje.
Jeżeli już jesteś w ekstraklasie, to co dalej?
Chciałbym zagrać w play-off, zobaczyć, jak bardzo różni się sezon zasadniczy w ekstraklasie od play-off. Chciałbym tego doświadczyć. W tym sezonie chciałbym wystartować w konkursie „trójek”, żeby udowodnić niedowiarkom, że procent skuteczności z zeszłego sezonu nie jest wyznacznikiem tego, że Mateusz Szczypiński nie potrafi rzucać z dystansu. Mój procent skuteczności z rzutów za 3 punkty wygląda całkiem OK (37.2 proc. – przyp.red).
Idąc dalej, chciałbym kiedyś ze swoją drużyną sięgnąć po mistrzostwo Polski. A jeżeli się uda, być wiodącą postacią w zespole lub taką, na której opiera się gra. Trudno jest być Polakiem w ekstraklasie, natomiast chciałbym swoją pozycję ugruntować na tyle, żeby moi przyszli pracodawcy powiedzieli, że chcą na mnie postawić.
Bo czemu nie?
Pamela Wrona