Pamela Wrona: Czy to, co trener czuje w tej chwili to spokój?
Marek Łukomski: Na pewno tak. W końcu ten cel, po który mnie tutaj ściągnięto został zrealizowany – utrzymaliśmy się w ekstraklasie. Teraz – na dwie kolejki do końca sezonu – nie musimy już patrzeć na inne wyniki, nie trzeba się oglądać na przeciwników. Sami zabezpieczyliśmy to sobie zwycięstwami, zwłaszcza na własnym parkiecie, pokonując zespoły wyżej notowane. Z tymi na naszym poziomie było różnie, natomiast seria siedmiu wygranych w domu pozwoliła nam zbudować bezpieczną przewagę, dzięki czemu możemy odetchnąć z ulgą.
Mamy jednak jeszcze dwa mecze i to nie oznacza, że je odpuścimy i podejdziemy do nich lekceważąco i z mniejszym zaangażowaniem. Chcemy się dobrze zaprezentować, by w pełni dobrze zakończyć ten sezon. Skład jednak się uszczupli – nasz rozgrywający Corey Sanders otrzymał z Dominikany ofertę z tych „nie do odrzucenia”. Z racji, że nasz cel został zrealizowany, klub zdecydował się ustosunkować do jego prośby rozwiązania kontraktu za porozumieniem stron. Klub jeszcze na tym zyska. Mimo to liczymy na jego powrót możliwość negocjacji w kolejnym sezonie.
Zestawiając sezon 2022/23 i Sokoła Łańcut, to co jako pierwsze przyjdzie na myśl?
Oficjalnie, pierwsze wrażenie, jak oglądałem Sokoła, to wszyscy znawcy i eksperci zapowiadali rychły spadek. Obawiałem się, co zrobię, jeśli otrzymam telefon od klubu…
Czyli trener nie był tym faktem zaskoczony.
Absolutnie. Obserwowałem ligę i wiedziałem, że można się spodziewać telefonów z Torunia, albo z Bydgoszczy, albo z Łańcuta. Te zespoły były na dole, dlatego nie byłem zaskoczony propozycją. Jeśli ktoś, tak jak ja, ma łatkę strażaka, to zespoły w pogrążone w kłopotach, prędzej czy później się odezwą… Kiedyś walczyłem z tą łatką, ale już tego nie robię.
To kwestia przyzwyczajenia?
Myślę, że tak.
Ale jednak z tą rolą, dodatkową presją udaje się te pożary ugaszać.
(śmiech). Jak jesteś w czymś dobry, to może akurat w tym torcie, trzeba znaleźć dla siebie odpowiedni kawałek. Może to jest ten mój kawałek, który będę jadł do końca kariery trenerskiej. Może inni nie podejmują się tego, bo są tam za twarde orzechy do zgryzienia. Nie każdy przepada akurat za tym kawałkiem.
W każdym razie, gdy to nastąpiło, już po kilku dokonanych zmianach dostałem zapewnienie od prezesa Bartłomieja Detkiewicza, że uda nam się dokonać jeszcze innych wzmocnień. Wszystko ułożyło się w jedną całość. Szybko złapaliśmy nić porozumienia z asystentem Marcinem Witem, do tego dołączyli do nas Jacek Jarecki, pełniący funkcję trenera przygotowania motorycznego oraz Norik Koczarian, trener mentalny. Wszystko się zazębiło i pomogło nam zakończyć sezon z powodzeniem.
Jadąc do Łańcuta w roli strażaka trener musiał mieć świadomość, że utrzymanie beniaminka nie będzie łatwym zadaniem, będzie to misja niemalże niemożliwa do wykonania.
Jakbym w to nie wierzył, to bym tu nie przyjeżdżał. Widziałem, że zespół po wzmocnieniach (Corey Sanders i Adam Kemp – przyp.red.) zaczął wyglądać lepiej ale będzie potrzebował jeszcze trochę zmian. Zatem po moim przyjściu udało się zakontraktować Michała Kołodzieja i Jamesa Eadsa, byli w dobrej formie treningowej, grali razem w przeszłości w Toruniu. Było dla nas istotne żeby to byli gracze mocni fizycznie, znający ligę, którzy w końcówce rozgrywek okazali się tym pozytywnym bodźcem dla całego zespołu. Pozwalali nam cały czas utrzymywać intensywność podczas meczów. Nie mieliśmy kłopotów na pozycjach obwodowych, czy na pozycjach 3-4. Różne kontuzje mieli Raynere Thornton, Delano Spencer, czy Filip Struski, a przyjście Michała i Jamesa pozwalało nam utrzymywać intensywność, także treningową. Stąd te dobre mecze i zwycięstwa.
Czy było to mission impossible? Myślę, że w pewnym sensie tak. To była misja niemożliwa, nawet mój przyjaciel Piotr Wilento napisał, że Marek Łukomski niczym Ethan Hunt w „Mission Imposible” jechał na misję, która jednak zakończyła się powodzeniem. Niewiele osób wierzyło w utrzymanie Sokoła, szczególnie po kiepskim początku sezonu. Takie wnioski można było wyciągnąć nawet nie po samym bilansie, a patrząc na grę, która nie wyglądała zbyt dobrze. Nic nie zapowiadało, żeby gra z początku sezonu pozwoliła odnieść odpowiednią liczbę zwycięstw potrzebnych do utrzymania.
Udało nam się przestawić pewne rzeczy, niektóre kontynuowaliśmy i jako drużyna wygraliśmy dziesięć spotkań. Sądzę, że to wynik na miarę naszych możliwości.
Było jednak kilka meczów, które uciekły. Dlaczego?
Po pierwsze: Zarówno do życia, jak i koszykówki podchodzę w ten sposób, że musi być równowaga. Wygraliśmy mecze z takimi zespołami, z którymi Sokół Łańcut nie powinien wygrać. Mam na myśli WKS Śląsk Wrocław, BM Stal Ostrów Wielkopolski, Enea Zastal BC Zieloną Górę, czy Anwil Włocławek na wyjeździe. Budżetowo to nie miało prawa się wydarzyć. Zdarzyły nam się też przegrane, w których byliśmy blisko. Każdy mecz z tych nieznacznych porażek można rozłożyć na osobną historię. Czasem brakowało doświadczenia, szczęścia. Ale ktoś może powiedzieć, że przecież Sokół miał doświadczonych zawodników, doświadczony zespół. Natomiast zespoły przebudowywane w trakcie sezonu, nie zawsze są przygotowane na każdą sytuację.
Co trener ma na myśli?
Mam na myśli na przykład sytuację, kiedy w Szczecinie doszło do nieporozumienia dwóch graczy, którzy w teoretycznie prostej sytuacji nie przekazali sobie zawodnika i straciliśmy punkty. Później w kilku spotkaniach mieliśmy niekorzystne dla nas decyzje sędziowskie, a to zdecydowanie nam nie pomagało, zwłaszcza na wyjazdach. Będąc blisko w meczu nie potrzebujesz dobrego gwizdka, ale przynajmniej tego, żeby sędziowie nie byli przeciwko tobie. Na przykład w Gdyni mój błąd w końcówce spowodował otwarty rzut z rogu, na zwycięstwo, dla Musicia, kiedy za szybko zdecydowałem o podwojeniu Florenca. Dodatkowo w kilku meczach nasi liderzy w końcówkach byli po prostu wyczerpani.
Gdy rozgrywaliśmy mecze w domu i hala MOSiR – czyli doping kibiców, adrenalina, atmosfera – pozwalała nam robić wiele zmian w trakcie spotkania, kiedy nasi rezerwowi dawali dużo energii z ławki, wtedy podstawowi gracze zyskali więcej minut odpoczynku i w końcówce niejednokrotnie można było zauważyć, jak na przykład Corey Sanders brał odpowiedzialność na siebie i praktycznie sam wygrywał mecze. Gracze z ławki, co dawali nam pozytywny bodziec i energię w domu, nie dawali nam tego na wyjazdach. Takim jaskrawym przykładem jest mecz z GTK Gliwice, kiedy Polska rotacja nie dała nam żadnego punktu. Uważam, że zmęczenie mogło być jednym z głównych czynników, przez który z końcówek nie wychodziliśmy zwycięsko.
Bilans siedmiu zwycięstw z rzędu na własnym parkiecie nie bierze się znikąd. Można powiedzieć, że łańcucka hala ma w sobie pewną magię, o czym przekonało się wiele faworyzowanych zespołów.
Hala, cała otoczka i atmosfera miały naprawdę duży wpływ na naszą grę i wyniki meczów u siebie. Wiele razy powtarzałem, że stworzyliśmy tutaj prawdziwą twierdzę. Kibic siedzi nad tobą, jest przy samym parkiecie, gdy zacznie klaskać i śpiewać, to to po prostu czuć.
Trenerzy często uciekają od takich określeń, ale myślę, że przed własną publicznością graliśmy na 130 procent swoich możliwości. Oczywiście, można zapytać, jak na 130 procent? Hala powoduje to, że wszyscy wznoszą się na swoje wyżyny. A jak cały zespół ma tę moc, to można powiedzieć, że gra ponad normę, bo nie w każdym meczu jest tak, że wszyscy zagrali na miarę swoich możliwości. W tej hali coś jest, jest jakaś magia.
„Team spirit” to coś, co okazało się najbardziej kluczowe w całej układance?
Bardzo często jest tak, że „team spirit”, dobrą atmosferę budują zwycięstwa. Ale żeby zacząć wygrywać mecze, trzeba znaleźć sposób, by jakoś to popchnąć. Wszystko to, co wymieniłem wcześniej miało wpływ na to, że stworzyliśmy prawdziwą drużynę, każdy coś dał od siebie. Choć wygrywaliśmy u siebie, na wyjazdach nadal było nam ciężko. Mecz w Stargardzie przegraliśmy sporą różnicą, więc to nie było tak, że wszystko było idealnie. Ta drużyna dorastała, dojrzewała, a w końcu dorosła do takiego momentu, kiedy mieliśmy serię meczów bardzo bliskich przegranych, bądź bardzo ciężkich wygranych spotkań domowych. Przed przerwą reprezentacyjną byliśmy w mocnym gazie, a po miesiącu przerwy znów musieliśmy szukać swojej tożsamości. Uważam jednak, że dużo jakości nie straciliśmy, mimo że kilka meczów przegraliśmy, to w następnym meczu się odbiliśmy.
Musieliśmy wykonać wiele pracy. Duża w tym zasługa Marcina, Jacka czy Norika, ale wiem, że dużo osób zrozumiało swoją rolę w drużynie. Pomógł też mocno wspierający nas pan Sławomir Kuźniar, jeden z naszych partnerów. Nie wszyscy byli gotowi na pewne wyzwania ale jako klub daliśmy radę. Gdy przyszedłem, jasno określiłem, kto jest liderem, kto może więcej na parkiecie, kto powinien mniej, a kto jest zadaniowcem. Każdy zaczął się w tym dobrze odnajdować.
Treść dostępna tylko dla
Użytkowników Premium!
Zaloguj się aby zobaczyć dalszą część wpisu!
Pamela Wrona