Dołącz do Premium – czytaj całe teksty i graj w Fantasy Lidze! >>
Marcin Lijewski – jeden z najwybitniejszych polskich piłkarzy ręcznych w historii. Kapitan reprezentacji Polski, wicemistrz świata z 2007 roku, olimpijczyk z Pekinu w 2008 r. Zwycięzca Ligi Mistrzów z HSV Hamburg, zawodnik klubów Bundesligi przez 11 sezonów. Obecnie trener szczypiornistów Górnika Zabrze, w sezonie 2019/20 uznany za najlepszego trenera PGNiG Superligi.
*
Aleksandra Golec: Trzy kroki czy dwa? Jak łatwiej zdobyć punkty?
Marcin Lijewski: Wydaje mi się, że jednak dwa, bo wtedy nikt nie atakuje cię stricte cieleśnie. Zresztą trudno to porównywać, bo choć i w koszykówce, i w ręcznej kozłujesz, a liczba kroków, po których musisz oddać rzut jest ograniczona, to podobieństw między tymi dyscyplinami nie ma za wiele.
Kozioł też jest inny, gdybym dryblował jak koszykarze to w każdej akcji miałbym odgwizdany błąd. Śmieszy mnie, jak dwumetrowe konie w koszykówce reagują nerwowo przy każdym większym kontakcie.
Śmieszy, ale… Czy to prawda, że Marcin Lijewski mógł być zawodowym koszykarzem i tym sportem zaraziła go mama, ale tata wymusił piłkę ręczną?
Nie do końca, mama faktycznie grała w koszykówkę, zanim się urodziłem, ale to by było na tyle. Nigdy nie widziałem mamy rzucającej do kosza, do treningów nakłonił mnie trener Marek Śmiłowicz, który jako wuefista w mojej podstawówce (SP 1 w Ostrowie Wielkopolskim) zmontował drużynę koszykarską.
Trener Śmiłowicz wciągnął mnie w sport i zaraził koszykówką do tego stopnia, że ja potrafiłem zasypiać z piłką w łóżku. Mówił nam: Wy macie z tą piłką ciągle obcować, macie ją ciągle dotykać, odbijać, kozłować… I ja faktycznie, nie zważając na to, że mieszkam w bloku, a pod nami policję wzywa hipochondryczna sąsiadka, bo jej filiżanka zleciała, potrafiłem ciągle bawić się piłką do kosza.
Teraz, jako trener, w pełni się z tą filozofią zgadzam – im więcej masz piłkę w rękach tym mniej przeszkadza Ci ona w grze – gra z piłką jest dzięki temu naturalniejsza, wszystko jest kwestią czasu spędzonego z piłką. Oczywiście, do tego dochodzą uwarunkowania motoryczne. Jeden będzie się czuł swobodnie z piłką szybciej, innemu zgranie i koordynacja zajmą trochę czasu, ale tak, trzeba bawić się piłką. I ja się tak bawiłem.
Trener miał dużo pomysłów, żeby oswoić nas z piłką od początku treningów – kupił nam okulary spawalnicze, zakleił je do połowy jakimś czarnym plastrem, zadanie polegało na tym, żeby kozłować piłkę nie widząc jej praktycznie w ogóle. Na początku piłka uciekała, ale to była kwestia kilku treningów i już jako dzieci byliśmy z tym zadaniem oswojeni. Po tygodniu te okulary w ogóle nie były potrzebne, bo mieliśmy odruch, że głowa do góry i do przodu. Przecież koszykarze robiąc te swoje zwody, fadeawaye, czy step-backi, nie patrzą w ogóle na piłkę, od początku trzeba uczyć tak, żeby piłka nie ciążyła.
Trener Śmiłowicz mnie tą pasją zaraził, ale na zainteresowanie basketem złożyło się też towarzystwo, bo choć miałem wielu kolegów to największą więź czułem z tymi, którzy, podobnie jak ja, po szkole rzucali torbę i chodzili porzucać.
W szkole mieliśmy 8 koszy, ktoś przychodził sobie porzucać na jeden, ktoś inny na drugi, nawiązały się pierwsze kontakty, pierwsze rozmowy, zaczęliśmy się umawiać na konkretne godziny po szkole i graliśmy mecze. I tak wyglądał okres mojej podstawówki, zdobywaliśmy medale mistrzostw Polski, byłem przekonany, że zostanę koszykarzem.
Wuefista zmienił szkołę, reaktywowało się nowe-stare liceum, gdzie prowadzony był przez niego nabór do klasy koszykarskiej, dlatego cała ekipa wylądowała znowu razem i to miała być naturalna kontynuacja naszej koszykarskiej przygody.
Wielka miłość do koszykówki, skąd zatem ta piłka ręczna?
Zaloguj się aby zobaczyć dalszą część wpisu!Treść dostępna tylko dla
Użytkowników Premium!