
Dołącz do Premium – czytaj całe teksty! >>
Pamela Wrona: W metryce 39 lat, a czujesz się na ile?
Maciej Klima: Chyba właśnie na tyle (śmiech). Facet ponoć z wiekiem zyskuje, ale sportowiec już niekoniecznie. Stawy i plecy już nie te, co kiedyś, sił też już zaczęło brakować. Do tej pory udawało mi się trochę ten wiek oszukiwać, ale mam wrażenie, że ciągle grając, oszukiwałbym już tylko siebie.
Swój czas na urazach już straciłeś. Miałeś wrażenie, że trochę cię z tego powodu omija?
Pewnie, że tak. Ciężko zbudować formę, gdy omijają cię kolejne treningi, gdy przez absencje gubisz rytm meczowy. Cierpi też drużyna, przygotowując się w niepełnym składzie. To właśnie pogarszające się zdrowie było głównym powodem, przez który postanowiłem już odpuścić. Myślę, że to też uczciwe wobec Sokoła.
Czy długo musiałeś przeciągać zdrowotną linę?
Urazy są częścią sportu. Moje zdrowie nie było aż w tak złym stanie, żeby mówić o jakimś poświęceniu, ale coraz częściej dolegliwości przemycałem do codziennego życia. Zdarzało się nie podnieść z łóżka czy choćby schylić. A z każdym rokiem ryzyko urazów i częstotliwość już tylko rosły.
Ile razy w głowie przechodziłeś na sportową emeryturę?
Zastanawiałem się nad tym już rok wcześniej. Chciałem podjąć decyzję wspólnie z trenerem Dariuszem Kaszowskim, w porozumieniu z klubem. Ustaliliśmy, że jeszcze jest za wcześnie, ale decyzja o zakończeniu grania już kiełkowała. W obecnych rozgrywkach byłem już pewny, że ten sezon będzie tym ostatnim.
Nie chciałem robić zamieszania, nie mówiłem o tym, ale gdy tym razem spotkałem się z trenerem, już chyba nie musiałem nic mówić. Znał mnie tak dobrze, że wiedział. Wyściskaliśmy się i nawzajem sobie podziękowaliśmy.
Do tego poczucia, że to już ten czas, trzeba było dojrzeć?
Zawsze zakładałem, że nie dopuszczę do momentu, w którym będę już odstawać od swoich kolegów, czy tym bardziej od przeciwników. Coraz bardziej obawiałem się także cięższej kontuzji i w ogóle o zużycie organizmu. Ale najtrudniejsze jest chyba jednak pogodzenie się z brakiem gry i rywalizacji… Z utratą więzi, jakie łączyły mnie z kolegami z drużyny.
To może wywołać największą tęsknotę?
Najcieplej wspominam pierwsze lata. Pewnie dlatego, że wszystko było nowe i ekscytujące. Byłem beztroski, liczyła się tylko koszykówka. Było wiele meczów, które przywołują fajne wspomnienia. Pojedynki ze Zniczem Jarosław, Miastem Szkła Krosno, Polonią Przemyśl czy Resovią Rzeszów… W ogóle derby Podkarpacia zawsze ważyły więcej niż inne mecze.
Najbardziej będzie mi jednak brakowało relacji z chłopakami. Przesiadywania w szatni, żartów i zaciekłych dyskusji. W ogóle spędzaliśmy ze sobą sporo czasu.
Życie sportowca można podzielić na dwa etapy: „kariera” i „po karierze”. Nie każdy potrafi się w tej nowej rzeczywistości odnaleźć.
Teraz jest jeszcze za wcześnie, nie wiem jak będzie ze mną. Brak koszykówki najbardziej pewnie odczuję, gdy ruszy nowy sezon, a ja z parkietu przeniosę się na trybuny. Nie porzucam zresztą całkowicie gry, jedynie zmieniam status na amatorski. Co do aktywności zawodowej liczę, że odnajdę w nowym zajęciu choć odrobinę pasji, jaką darzyłem koszykówkę. To bardzo ułatwiłoby odnalezienie się we wspomnianym drugim etapie.
To co Maciej Klima będzie robił, gdy nie będzie go na parkiecie?
Nie mam jeszcze planów. Póki co, moim jedynym jest zająć się domem i dziećmi. Chłopcy niedługo zaczynają wakacje, więc inne rzeczy będą musiały poczekać do września. Więcej wolnego czasu może uda mi się wykorzystać nie tylko na szukaniu pracy, ale też naukę. Zawsze chciałem skończyć kurs pośrednika i zarządcy nieruchomości. Odbywa się zaocznie w Rzeszowie i zjazdy dotychczas kolidowały z meczami.
Realizowanie się w roli sportowej odbywa się najczęściej kosztem innych obszarów życia.
Nie pracowałem jak większość przez 8 godzin dziennie. Nie wychodziłem z domu rano i nie wracałem wieczorem. Ruszamy za to do pracy najczęściej wtedy, kiedy inni odpoczywają. Treningi to najczęściej dwugodzinne sesje rano i wieczorem, mecze w weekendy, a ferie i święta to zawsze środek rozgrywek. W wakacje z kolei zaczynamy już przygotowania do kolejnego sezonu. Wszystko tak trochę na opak.
Często, gdy żona wracała z pracy, ja już czekałem w drzwiach ze spakowaną torbą. Gdy wyjeżdżałem, Ania zostawała ze wszystkim sama. Wiele poświęcała, żebym ja mógł grać i trenować. Z drugiej strony niezwykle przeżywała nasze występy, bardzo też zżyła się z pozostałymi dziewczynami. Zyskamy więcej czasu dla siebie, ale myślę, że będzie tęsknić za Sokołem równie mocno jak ja.
Słusznie przyjęło się, że naturalnym kierunkiem sportowca byłoby pozostanie przy sporcie?
Wspaniale byłoby mieć stały kontakt z koszykówką, słyszeć dźwięk odbijanej czy wpadającej do siatki piłki. Rozwiązaniem byłoby trenowanie i praca z młodzieżą. Prowadzenie dorosłej drużyny byłoby raczej zbyt stresujące. Współpracowałem już jednak rok z dziećmi i na własnej skórze przekonałem się, jak wymagające jest to zajęcie. Jest też ogromną różnicą grać, a umieć nauczyć grać innych. Żeby być kompetentnym, musiałbym zacząć od podglądania w pracy innych trenerów, wziąć udział w szkoleniach.
16 sezonów, niecałe 500 meczów, prawie 5000 punktów. Jaką recenzję wystawiłbyś sam sobie?
Ciężko mi siebie oceniać. Łatwo przesadzić i być nieskromnym, czego nie cierpię. Nie chciałbym też sobie ujmować i czegoś zabierać. Ocenę muszę zostawić innym. Mam nadzieję, że przez cały ten czas uczciwie wykonywałem swoje obowiązki i byłem w porządku wobec otaczających mnie ludzi. Gdy spotykam osoby, które towarzyszyły mi przez ten cały czas czuję, że łączą nas dobre relacje. Nie z powodu zdobytych przeze mnie punktów a właśnie przez szacunek i życzliwość, jakimi darzyliśmy się przez wszystkie te lata.
Jaki był chłopak, który trafił do Łańcuta 15 lat temu?
Do Sokoła przenosiłem się z trzeciej ligi. Dla mnie zawodnicy grający wtedy na zapleczu ekstraklasy byli niczym herosi. Byłem bardzo nieśmiały, cichy, na pewno nie pchałem się przed szereg. Z czasem zyskiwałem pewność siebie, a moja rola w drużynie rosła.
Sport hartuje. Nie nazwałbym siebie twardzielem, ale czas spędzony na parkiecie na pewno wzmocnił mój charakter. W Łańcucie usamodzielniłem się, dojrzałem, a z zawodnikami zawiązałem wręcz braterskie relacje. Wspólne wylewanie potu i walka ramię w ramię bardzo zbliżyły nas do siebie. To trochę jak w wojsku. Nauczyłem się też nie poddawać. Porażka może załamać, ale może też być najlepszą motywacją.
Gdybyś mógł zmienić jedną rzecz, co by to było?
Żałuję, że nigdy nie udało mi się z Sokołem wygrać ligi. Mieliśmy swoje sukcesy, wiele razy byliśmy blisko, ale nigdy nie stanęliśmy na najwyższym szczeblu podium. Wycisnąłem z koszykówki, ile się dało.
[ihc-hide-content ihc_mb_type=”show” ihc_mb_who=”2,3,4″ ihc_mb_template=”1″ ]
Nie żałujesz, że ten „ostatni taniec” nie nastąpił w asyście kibiców?
Zdecydowanie żałuję. Nie tylko nie było okazji się pożegnać, ale w ogóle cały sezon bez kibiców sprawił, że ten sezon był nijaki. Mecze przypominały sparingi, a nie walkę o ligowe punkty. Mieliśmy zwyczaj, że po ostatnim gwizdku zatrzymywaliśmy się przy najgorętszej z trybun i wspólnie śpiewaliśmy. Ten ostatni raz pewnie ryczałbym jak bóbr, ale czuję, że byłaby to dla mnie niesamowita chwila.
Kim byś był, gdyby nie koszykówka?
Podejrzewam, że niewysokim brunetem, z długimi, troszkę kręconymi włosami (śmiech). A tak na poważnie, człowiekiem byłbym pewnie tym samym, choć koszykówka na pewno pewne cechy u mnie uwypukliła. Boję się, że gdyby nie koszykówka i przyjazd do Łańcuta, mógłbym nie poznać Ani, nie założyć tu domu i rodziny. Otrzymałem dzięki grze wspaniałe życie. Teraz, gdy wielu ludzi dziękuje mi za wszystkie te lata, nie zdają sobie sprawy, jak wiele to ja zawdzięczam im. To dzięki Wam, to jest teraz moje miejsce na ziemi.
Literka P, literka T, literka G, jak PTG..
Rozmawiała Pamela Wrona, @Pamela_Wrona
[/ihc-hide-content]