Dołącz do Premium – czytaj całe teksty i wygrywaj nagrody w Fantasy Lidze! >>
Pamela Wrona: „Życie jest krótkie. Graj twardo!” – taka dewiza była z panem przez koszykarską karierę?
Maciej Guzik: Rzeczywiście, na początku mojej przygody ze sportem to hasło się przewijało. Jestem wychowankiem klubu sportowego Baildon Katowice, który już nie istnieje. Natomiast jestem bardziej kojarzony z Zagłębiem Sosnowiec lat 90-tych, kiedy graliśmy w ekstraklasie.
Jeśli mowa o mojej koszykarskiej perspektywie (z ang. „Life is short, play hard”), to z upływem czasu wydaje się, że była to jedyna droga, by w jakiś sposób zaistnieć na tym najwyższym poziomie. Potwierdzam, że te słowa mi wówczas towarzyszyły.
Maciej Guzik równa się kontrowersyjny zawodnik?
Na poziomie ekstraklasy byłem tak zwanym „zadaniowcem”. Zazwyczaj chodziło o wytyczne, jakie trener nakreślał w kontekście danego meczu, głównie w kontekście zadań dotyczących obrony kluczowych zawodników drużyn przeciwnych. Byli gracze nastawieni na zdobywanie punktów, ale byli i tacy, którzy byli nastawieni na „uprzykrzanie” życia przeciwnikom.
Jeśli zawodnik, którego kryłem rzucał przykładowo dwadzieścia punktów na mecz, moim celem było, żeby „nie wyszedł” z dziesięciu i tak dalej. Byłem obrońcą, nominalną „dwójką” i takie było moje zadanie – w pierwszej kolejności obrona, dopiero później zdobywanie punktów w ataku.
Wyróżniał się pan w obronie, ale ubarwiał pan ligowe występy oryginalnymi fryzurami.
Rzeczywiście, do dzisiaj, niejednokrotnie podczas rozmów kibice o tym wspominają z uśmiechem. To była spontaniczna decyzja. Graliśmy wtedy z „Zagłębiem” o utrzymanie w ekstraklasie, pomyślałem: „dobra, trzeba coś wymyślić żeby to poszło do przodu”. I okazało się, że tak się stało.
Ci, którzy myślą o tego typu ekstrawagancjach wyróżniających ich spośród otoczenia, powinni mieć świadomość, że za tym musi iść pewnego rodzaju wiedza merytoryczna, umiejętności. To nie było na zasadzie zabawowej, zrobienie sobie fryzury, będzie fajnie, zwrócą na mnie uwagę. Za tym szły umiejętności sportowe i sądzę, że dlatego to się sprawdziło.
Przestrzegam tych, którzy w taki sposób próbują na siebie zwrócić uwagę, nie mając argumentów merytorycznych, bo może być to odebrane zupełnie odwrotnie. U mnie zostało to zaakceptowane i stało się elementem rozpoznawalnym. Czasy młodości, ale jak mówią, wszystko ma swój czas. Teraz czas na garnitur i raczej nie na maszynkę do strzyżenia głowy „na zero”.
Często stosował pan trash-talking? Mówiono, że wdawał się pan w zaczepki, przepychanki i dyskusje z arbitrami.
Raczej incydentalnie (śmiech). Nie były to sytuacje, abym komuś negatywnie zaszedł za skórę. Bardziej chodziło o podejście, grę z pasją, typowo koszykarskie przełożenia. Ale oczywiście, zdarzało się, że wulgarne słownictwo się pojawiało. Raz, czy dwa razy nawet chyba zostałem „odesłany do szatni”, mówiąc językiem przepisów (śmiech). Bez tego nie ma gry. Szczególnie rozumieli to Ci zawodnicy, którzy wtedy grali w naszej lidze. Bardzo fajnie się to układało w kontekście tego, co na parkiecie, a z drugiej strony poza boiskiem.
Gdy ktoś rozumie grę, to wie, że to co na parkiecie, zostaje na parkiecie. Tak też to wyglądało. Nie byłem jakimś wielkim „trash-talkerem”, angielski znałem, kryłem zwykle punktowego lidera zespołu przeciwnika, a że niejednokrotnie był to obcokrajowiec, trzeba było sobie pogadać i wymienić się spostrzeżeniami. Natomiast, jeżeli była konieczność, w jakiś sposób trzeba było walczyć o swoje. Ta maksyma „życie jest krótkie, graj twardo” się sprawdzała, pozwalając zagrać na najwyższym poziomie.
Dlatego później zamiast rzucać do kosza, zaczął pan biegać z gwizdkiem?
Myślę, że po prostu byłem dociekliwy. Można było odnieść wrażenie, że był to paradoks, że z taką przeszłością zawodniczą, jeśli chodzi o zachowanie, zostałem sędzią koszykówki. Natomiast okazuje się nawet z dzisiejszych, miłych rozmów z ówczesnymi sędziami, dzisiaj komisarzami, niejednokrotnie już na emeryturze, że miło wspominają nasze relacje sędzia-zawodnik. Zawsze byłem dociekliwy i starałem się walczyć o swoje.
Dlaczego? Szukałem argumentacji, dlaczego taka decyzja, a nie inna. W związku z tym, że trzeba było jakiejś argumentacji użyć, a tam gdzie sport, tam emocje i niejednokrotnie nie była to kulturalna pogaduszka. Takie rozmowy być może były toczone również z sędziami, ale nie było jednak najgorzej, skoro są wspominane z uśmiechem.
Jeżeli nie mógł pan zrozumieć sędziów, sam pan musiał się nim stać?
Co ciekawe, nigdy nie interesowało mnie to, żeby iść w stronę trenerki, tym bardziej w stronę sędziowania. Zawsze uważałem i nadal to podkreślam, iż jest wielu bardzo dobrych trenerów, szkoleniowców, sędziów, którzy wykonują swój zawód z wielką pasją i widać gołym okiem, że są dobrymi fachowcami. Ja na pewnym etapie „poczułem bakcyla”, jeśli chodzi o ten kierunek związany z dalszym rozwojem, czyli sędziowaniem.
Ponadto pomyślałem, że będąc sędzią koszykówki jestem w stanie zdecydowanie przedłużyć swoją ścieżkę i karierę sportową „na parkiecie” – jako zawodnik grałem kilkanaście sezonów, jako sędzia kilkanaście sezonów sędziowałem. Bez względu na pełnioną funkcję oraz szczebel, na jakim w danym momencie występowałem, zawsze interesował i nadal interesuje mnie najwyższy poziom.
Nie było to typowe zakończenie kariery zawodniczej.
Zazwyczaj po trzydziestce, jeżeli wszystko układa się harmonijnie i zgodnie z założonym planem, zawodnik osiąga swój najwyższy pułap w karierze – sportowy i finansowy – nadal się rozwija i poniekąd zaczyna dyskontować to, co wypracował wcześniej przez kolejne lata swojej kariery.
Jak grałem, zawsze powtarzałem, iż mogło by się wydawać, że naturalnym kierunkiem związanym z karierą zawodniczą powinno być to, aby wybrać uczelnię wyższą związaną ze sportem. W przypadku sportowców, najczęściej jest to AWF. Nigdy przez głowę mi nie przeszło, aby być trenerem. Nie czułem tego.
To jak pan nim został?
Sędzią zostałem trochę przez przypadek. Gdy grałem w „Zagłębiu”, na poziomie drugiej ligi, akurat w hali w Sosnowcu organizowany był kurs sędziowski. Zostałem zapisany, aby uzupełnić listę. Zawsze trzeba poprawiać swoje kwalifikacje i umiejętności, a wiedza sędziowska, znajomość przepisów, niuanse związane z interpretacjami, zdecydowanie pozwalają zawodnikom, trenerom i wszystkim, którzy są związani z daną dyscypliną, lepiej ją zrozumieć i stać się lepszym w swojej dziedzinie.
Dlatego zrobiłem ten kurs, ale okazało się, że dobrze się w tym czuję. Na początku była to zabawa, aż dostałem szansę, aby sędziować na szczeblu centralnym. Teraz jestem już komisarzem, natomiast ten etap bardzo mile wspominam.
Przedłużyłem naturalny okres, gdzie jestem na parkiecie. Ta ścieżka kariery dla jednych jest krótsza, dla drugich dłuższa, a jak się kończy, zazwyczaj przechodzi się na drugą stronę barykady, w naturalnym tego słowa znaczeniu, jako trener, bo ma się nadal kontakt z basketem. Gdy odchodzisz od sportu, zostają ligi amatorskie i śladowe ilości.
Bycie sędzią było dla mnie komfortem, nie było stresu, jak mają zawodnicy po zakończeniu kariery – to się kończy, muszą zaczynać od początku. Ja też zaczynałem, ale cały czas była koszykówka i to duży bonus tego, że wybrałem tę drogę, a nie inną.
Znany śląski arbiter skomentował to: „Gdyby ktoś mi wtedy powiedział, że zostanie sędzią, to bym nie uwierzył”.
Być może (śmiech).
Jak zmieniło się postrzeganie koszykówki po tym, jak został pan sędzią?
Oczywiście, to zupełnie inny punkt widzenia. To niebo a ziemia, jeśli chodzi o „interesy”, które są do ugrania. Bo jeżeli jestem zawodnikiem, to wykorzystuję wszystkie argumenty w kontekście rywalizacji po to żeby wygrać „dla mnie” i mojej drużyny. Sędzia, jest po środku dwóch stron. Trzeba to wypośrodkować i podjąć decyzję tak, aby była zgodna z przepisami. Trzeba pamiętać, że zawsze ktoś wygrywa, jednocześnie ktoś przegrywa. To największa różnica, to wypośrodkowanie.
Jako zawodnik grasz o swój interes, w konsekwencji o zwycięstwo. A jako sędzia pilnujesz, żeby gra toczyła się zgodnie z przepisami, które są takie same dla wszystkich, poniekąd zarządzasz emocjami uczestników zawodów, starasz się pilnować dyscypliny i traktujesz wszystkich równo. Wszyscy muszą być świadomi przepisów i sytuacji odgórnych, których sędzia musi przestrzegać.
Oczywiście, zdarzają się błędy, sytuacje, w których mimo najszczerszych chęci czegoś nie zauważysz, są złe decyzje, ale to elementy, które trzeba brać pod uwagę zarówno z perspektywy zawodnika, trenera, jak i sędziego.
Czym jest pasja?
Pasja to coś, co kojarzy mi się z tym, że wykonując jakąś czynność nie sprawia ci to najmniejszego problemu i robisz to z wielką przyjemnością. Jeżeli robisz coś z pasją, podchodzisz do tego z radością, poświęceniem, pomimo iż w wielu sytuacjach zdarzają się różne przeciwności.
Pytam, bo poznał pan koszykówkę już z kilku różnych stron.
W moim wypadku, tak to się potoczyło. Aktualnie dosyć mocno jestem kojarzony jako spiker PZKosz i reprezentacji Polski, natomiast to, że jestem w tej chwili w takim miejscu akurat nie jest to przypadek. Trzeba podkreślić, że akurat w tej dziedzinie (spikerka) mocno szukałem swojej szansy. To fajny temat, przygoda, gdy szukamy swojej drogi pozasportowej, gdy ta zawodnicza powoli zaczyna się kończyć.
Okazało się, że mam dobrą dykcję i pomyślałem, że fajnie byłoby to wykorzystać. To przychodzi samo. W międzyczasie pojawił się Eurobasket 2009 w Katowicach, wcześniej imprezy sprawdzające, mniejszej rangi. Już wtedy, po tym, jak okazało się, że ówczesne mistrzostwa Europy odbędą się w Polsce, faza finałowa w Katowicach, miałem cel, aby się dobrze zaprezentować i spikerować te zawody. Krok po kroku, a ta przygoda trwa nadal.
.
Zatem jak wygląda praca spikera?
To duży komfort. Spiker jest osobą, która funkcjonuje w przestrzeni przy samym parkiecie. Przede wszystkim, zawsze podkreślam, że spiker obserwuje mecz z miejsca usytuowanego najbliżej parkietu. To lepsze niż najdroższa loża „VIP”, ma się dosłownie „na wyciągnięcie ręki” całe widowisko, drużyny, zawodników, trenerów, niejednokrotnie z najwyższej, europejskiej czy światowej półki. Dzięki temu, jeśli człowiek zna się na swoim fachu, można się prawdziwie delektować.
Nie poszedłem w stronę spikerowania innych dyscyplin, wciąż jestem przy koszykówce. Bardzo miło się te mecze ogląda.
Z jednej strony może się wydawać, iż jest to obciążająca emocjonalnie praca.
Prowadzenie prezentacji, błędy językowe, problemy techniczne ze sprzętem nagłaśniającym, konferencje prowadzone „na żywo”, czy tłumaczenie niuansów, „idiomów” językowych, rzeczywiście mogą sprawiać takie wrażenie. Niemniej, jeśli ktoś to czuje, może być to właściwa droga. Lubię to robić, dlatego przychodzi mi to z łatwością.
To co jest najtrudniejsze w zawodzie spikera?
Przede wszystkim, nie nazwałbym tego zawodem, bo jest to bardziej zajęcie dodatkowe. Natomiast, najtrudniejsze jest to, aby w sytuacjach kryzysowych nie tracić zimnej krwi, na przykład kiedy podczas prezentacji zespołów „wysiądzie” ci mikrofon, czy kiedy pomylisz nazwisko jakiegoś bardzo znanego trenera czy zawodnika. Zawsze magiczne słowo „przepraszam” zamyka temat i „gra toczy się dalej”.
Niektórzy, mniej doświadczeni, mogą pokazywać emocje w sytuacjach około meczowych, kiedy związani są z daną drużyną. A spiker powinien być bezstronny, powinien szanować wszystkich uczestników danych zawodów, traktować wszystkich tak samo, pomimo, iż niejednokrotnie emocjonalnie związany jest z jedną ze stron widowiska sportowego. Myślę, że dla niektórych to może być kłopotliwe. Ja nigdy się nad tym nie zastanawiałem.
Jedynie niuanse podczas pomeczowej konferencji, gdzie trzeba tłumaczyć obcokrajowców – i świadomość, że tak jak podczas FIBA Europe, czy FIBA World, idzie to poza nasz kraj mogą powodować delikatny niepokój, czy wszystko będzie OK.
Niejednokrotnie trener może być zdenerwowany po przegranym spotkaniu, coś się źle zrozumie i tak dalej. Takie coś może podciąć skrzydła, jeśli ma się słabą konstrukcję i odporność psychiczną, ale generalnie nie widzę czegoś takiego w prowadzeniu funkcji spikera, co może spędzać sen z powiek.
Jak w Polsce postrzega się to zajęcie– czy to wyobrażenie jest często mylne?
Specyfika naszej dyscypliny. Prowadzę zajęcia dla spikerów z ramienia Polskiego Związku Koszykówki i dostrzegam, że „im dalej w las”, tym PZKosz bardzo mocno akcentuje, aby zwracać uwagę na to, że spiker to jest pewnego rodzaju pośrednik pomiędzy tym wszystkim, co dzieje się na parkiecie a ludźmi,
którzy oglądają mecz na trybunach, a nawet między zawodnikami czy trenerami.
Często na mecze przychodzą osoby, które niekoniecznie znają się na koszykówce, kibice, którzy się znają, ludzie, którzy w jakiś sposób związani są z dyscypliną i znają przepisy, ale często są to ludzie przypadkowi, którzy chcą spędzić miło czas i trzeba zrobić tak, żeby im się spodobało, żeby zostali i jeszcze wrócili. Jest to mocno akcentowane.
Należy zwracać uwagę również na to, że tak naprawdę nie ma znaczenia, kto kim jest na co dzień – bo oczywiście, zdarza się, że spiker jest prezesem klubu – ale trzeba mieć świadomość rangi spikera. Jego się słucha, a to co mówi, musi być w należyty sposób odbierane i interpretowane, ma to wpływać na zawody pozytywnie. Ale może wpływać też negatywnie.
Jest coś takiego jak dekalog spikera?
Spiker reprezentuje podmiot, jakim jest np. FIBA, Polska Liga Koszykówki, czy Polski Związek Koszykówki. Spiker nie może w dowolny sposób interpretować faktów oraz tego, co dzieje się na boisku. Spiker w żadnym wypadku nie może nikogo wyróżniać na boisku, jeśli chodzi o negatywne emocje. Oczywiście, nie mówimy o tym, że spiker jest bezpłciowy, jeśli chodzi o wyrażanie emocji.
Bardzo często jest związany oraz kojarzony z daną drużyną i to jest jak najbardziej pozytywne. Natomiast z punktu widzenia głównego elementu, który staramy się przekazać, to jest to, by pozytywnie wpływał na te zawody i był łącznikiem pomiędzy organizatorem rozgrywek a kibicami, zawodnikami, trenerami, którzy na parkiecie, pomimo mocnej rywalizacji w danym momencie, zawsze są równi.
Jakie wydarzenia najbardziej utkwiły w pana pamięci?
Na pewno, bezwzględnie finał Eurobasketu w Katowicach w 2009 roku. Podczas fazy finałowej, gdzie występowały drużyny bałkańskie, Serbowie, Słoweńcy, czy Hiszpanie można było spokojnie odczuć, że – poza prezentacją przed meczem – spikera może w ogóle nie być w hali. Nawiązując do nazwy hali, atmosfera w katowickim „Spodku” była po prostu „kosmiczna”!
Mecze w ramach eliminacji do MŚ i ME, wywalczone awanse, wreszcie, ostatnio pobity rekord frekwencji, ponad dwanaście tysięcy widzów podczas meczu kadry z Izraelem w Gliwicach, to mecze, które dla mnie są ważnymi wydarzeniami, które będę zawsze pamiętał i miło wspominał.
To mecze z najwyższej półki, ale są spotkania mniejszej rangi, które wydają się być mniej jaskrawe, a są mocno charakterystyczne. To mecze, kiedy drużyna wygrywa przegrany mecz, wyszarpuje ważne zwycięstwo.
Innym razem mecze, kiedy widzisz po przeciwnej stronie parkietu – jak na przykład z Litwinami w ramach kwalifikacji w Ergo Arenie – zawodników, którzy występują w NBA i łącznie ich wartość, jeśli chodzi o wysokość kontraktów to grube miliony dolarów, a ty masz ich na wyciągnięcie ręki i mówisz sobie: „nieźle to wygląda”. Są różnice w kontekście graczy, którzy osiągnęli naprawdę duży sukces. To zapada w pamięci i bardzo to lubię.
Jakie to są emocje?
Emocje są inne niż te zawodnicze. Zawodnik ma ścieżkę kariery nastawioną na wygraną. Raz przegrywasz, raz wygrywasz, jest stres, euforia i sytuacje, które powodują, że jesteś nieustannie w gotowości, bo jest zupełnie inny system i charakter wykonywanej pracy.
Spiker ma emocje bardziej pozytywne, które pozwalają się tym cieszyć, delektować się grą, będąc jej częścią.
Spotkania są różnej rangi. Domniemam, że podejście jest jedno, ale jest może inna świadomość?
Tremę mam taką samą przed każdą prezentacją, czy to w Katowicach na rynku, podczas turnieju 3×3, w Ergo Arenie podczas eliminacji do MŚ, czy podczas turnieju finałowego Pucharu Polski na warszawskim Ursynowie. Zawsze ręce się pocą, a szacunek jest do każdego – niezależnie od wielkości imprezy i od tego, czy jest 5 osób, 12 tysięcy, czy tak jak teraz, nie ma nikogo na trybunach.
Okazuje się, że podczas „streamów”, gdzie słychać głos spikera, trzeba się tak samo spinać, jak w sytuacji, gdzie jest pełna hala. Owszem, jest inna otoczka i przełożenie, jeśli chodzi o mecze, na przykład w ramach organizacji meczów niższej rangi, a spotkań w ramach eliminacji ME reprezentacji Polski.
W tle jest to, że każdego szanujemy, zawsze jest ten sam dreszczyk i nerwy, żeby się nie przejęzyczyć, nie pomylić i nie popełnić większych błędów. Powtarzam tym, którzy bawią się w spikerkę, że szanować można kogoś, wyraźnie czytając nazwiska, poprawnie je odmieniając. To się później docenia.
Na co dzień, siedzi pan za mikrofonem w ekstraklasowym klubie GTK Gliwice.
Tak, współpracujemy już czwarty sezon. Gliwice swego czasu bardzo efektywnie wykorzystały szansę żeby zagrać w ekstraklasie i w tej chwili GTK rozgrywa swój czwarty sezon na poziomie ekstraklasy. Pierwotnie to miał być jeden mecz inauguracyjny, na nowej, dużej hali Arena Gliwice.
Byłem wtedy czynnym sędzią PZKosz i jednocześnie spikerem reprezentacji. Było mi bardzo miło, na zapytanie odpowiedziałem: „Panowie, jestem do waszej dyspozycji podczas meczu inauguracyjnego”, i tak się ułożyło, że kontynuujemy owocną współpracę do dziś (śmiech).
Dla mnie to wielka przyjemność i szansa, bo nie żyję od meczu kadry do meczu kadry, a na co dzień, nie tylko podczas wydarzeń związanych z reprezentacją Polski oraz oficjalnych imprez firmowanych przez PZKosz i PLK jestem w centrum koszykarskich wydarzeń, jednocześnie mogę szlifować i dopracowywać swój warsztat spikerski, a należy powiedzieć, że zawsze jest coś do poprawy i ulepszenia.
Łączy to pan z funkcją komisarza – to kolejny etap na pana ścieżce?
Bycie komisarzem to kolejny etap. W związku z tym, że jestem zaangażowany w sprawy organizacyjne związane z promocją i popularyzacją koszykówki w regionie, szczególnie wśród najmłodszych. Ponadto, jako Zarząd Śląskiego Związku Koszykówki aktywnie współpracujemy z PZKosz, dlatego był to naturalny kierunek rozwoju. Otrzymałem nominację komisarską, przyjęto mnie w poczet komisarzy. Teraz jestem komisarzem technicznym PZKosz i od tej drugiej strony oceniam widowisko, sprawdzam czy wszystko jest OK. Dobrze się w tym czuję. Starczy tego sędziowania i teraz czas na sprawy organizacyjne.
Rozwój to sposób, by czuć się spełnionym?
Zdecydowanie. Każdy może czuć się spełniony na swój sposób. Uważam, że każdy musi iść w swoim kierunku. Mam to szczęście, że mogę pełnić funkcje, które mi odpowiadają i wiążą się z moimi predyspozycjami.
Dlaczego akurat koszykówka?
Tutaj nie będę jakoś odkrywczy, w moim przypadku to lata 80-te i kierunek, o którym wszyscy koledzy doskonale wiedzą, to znaczy ówczesny „boom” na NBA, które było w telewizji, a w szkole tak zwane SKS-y. Jestem rocznik 75 i moje pokolenie to jedno z ostatnich pokoleń, które dużo czasu spędzało na placach zabaw, uprawiając każdą dyscyplinę, w zależności od pogody, czy pory roku. Każdy coś trenował.
Mój wybór akurat głównie wiąże się z tym, że nauczyciel wychowania fizycznego był pasjonatem koszykówki, więc wybrałem koszykówkę. Pochodzę z Katowic, a tam w zależności od dzielnicy, gdzie, na co dzień się mieszkało, było blisko na stadion, lodowisko, czy halę sportową.
Ktoś został piłkarzem, ktoś koszykarzem, jeszcze ktoś inny wybrał siatkówkę i tak dalej. Tak się złożyło, że my mieliśmy koszykówkę. To było fajne. Jeśli chodzi o mnie, był to trochę przypadek, trochę warunki fizyczne, determinacja, etc.
Nie bez powodu mówi się, że te najlepsze rzeczy przychodzą niespodziewanie.
Szanse trzeba brać, niejednokrotnie nie mając świadomości, że są to szanse. Będąc zawodnikiem, który jest wybitny, każdy zwraca na niego uwagę, ale jeżeli nie jesteś wybitny, dostajesz niekiedy jedną szansę i albo ją dobrze wykorzystać, albo nie. Szansę koszykarską dostałem, awansowałem do ekstraklasy i samemu ją sobie wykreowałem.
Jeśli chodzi o spikerowanie, to nie było tak, że od razu otrzymałem propozycję komentowania meczów na wysokim poziomie. Najpierw prowadziłem turnieje młodzieżowe w Katowicach, wszyscy się dziwili, że mówiłem ciągle raz po polsku, raz po angielsku, a w głowie miałem to, że będzie zaraz duży turniej i wykorzystując niuanse FIBA, NBA, słownictwo używane w grach komputerowych, wszystkie sformułowania wykorzystywałem i to było kluczem. Ale przyszedł sprawdzian, gdy były mecze kontrolne w Atlas Arenie i jechałem pół Polski, aby pospikerować dwie kwarty meczu kadry przeciwko Chorwacji.
Był tam przedstawiciel FIBA, który podejmował decyzje, kto się nadaje. Takie szanse trzeba wykorzystywać. Gdybym nie pojechał, najprawdopodobniej nie rozmawialibyśmy teraz miło o koszykówce, ze wskazaniem na spikerkę.
Pana siostra (Anna Guzik – przyp.red) poszła jednak w kierunku aktorstwa.
Ania zawsze podkreśla, że jest po ścieżce sportowej – do kariery juniorskiej grała w piłkę ręczną. To nie była zabawa, a poważne młodzieżowe granie. W którymś momencie pojawił się moment wyboru, została aktorką. Wybrała swoją „ścieżka kariery”. Poszła tą drogą, ale można powiedzieć, że wywodzi się ze sportu (śmiech).
Aktor, spiker – ma to ze sobą coś wspólnego?
Spiker, oczywiście w odpowiednich proporcjach, podobnie, jak aktor to też pewnego rodzaju umiejętność wykorzystania swoich predyspozycji, dykcji, trochę psychologii, trzeba umieć zachować się przed kamerą, kamuflować emocje. Jest wielu aktorów, którzy angażują się w projekty konferansjerskie. Na pewnej płaszczyźnie są to pokrewne elementy.
Można powiedzieć, że zdecydowanie łatwiej jest aktorowi zostać spikerem, niż spikerowi aktorem (śmiech)
Czy jest coś, co można wciąż udoskonalać?
Cały czas do przodu. Myślimy o nowych rozwiązaniach. A ja dość mocno, zwracam uwagę na pewne klocki tej układanki zwanej „koszykówką” i okazuje się, że czasy się zmieniają, a pewne elementy są niezmienne. Czytaj: pokolenia koszykarzy. Jedni zaczynają, drudzy kończą. Ale nie zmienia się jedno… że kariera zawsze się kończy.
I trzeba zacząć od nowa.
Jako były zawodnik, aktualnie członek zarządu Śląskiego Związku Koszykówki bardzo mocno staram się akcentować wszelkiego rodzaju seminaria, zajęcia i szkolenia dla sportowców dotyczące planowania ścieżki kariery. Uważam, że im większa świadomość sportowców, tym później większy potencjał, jeśli chodzi o moment zakończenia kariery. To bardzo duże pole, biorąc pod uwagę przemyślenia. Nie zamykam się na koszykarzy, dlatego, że wszyscy sportowcy są równi. Współpracuję w tym zakresie z różnymi dyscyplinami, federacjami, klubami sportowymi. Niekiedy są to rodzice.
Ścieżka kariery nastawiona na tak zwaną „dwutorowość” daje zdecydowanie większe pole manewru w sytuacji, gdy myślimy o zakończeniu czynnej kariery sportowej i o tym bezwzględnie należy pamiętać – bo jesteś zawodnikiem, ale za chwilę to się skończy i jeśli musisz zaczynać od zera, to może być problem. Ważne jest, by szczególnie uświadamiać to młodym ludziom, bo są bardziej „chłonni” i na początku sportowej drogi łatwiej jest im w naturalny sposób koncentrować się na sportowej drodze, jednocześnie zdobywając dodatkową wiedzę, uzupełniając edukację, etc.
Jak wygląda to uświadamianie?
Zawsze staram się „między wierszami” przekazać to w ten sposób: Życzę Ci tego, abyś grał jak najlepiej, jak najdłużej, żebyś zarobił jak najwięcej. Gwarantuję Ci, że w momencie, gdy skończysz grać, przyjdzie stres, a gdy nie masz pomysłu na siebie, będziesz mieć problem. Mimo że jesteś spełniony, jako sportowiec, który nawet wygrał wszystko, co było do wygrania i zarobił wszystko, co było do zarobienia, jeśli myślisz „jednotorowo” i masz tylko sport, pojawią się pytania: Co teraz, co dalej? A nie będziesz już najprawdopodobniej miał wiele czasu, żeby „testować” różne pomysły na siebie i dokonywać nowych wyborów. To może powodować frustrację” – staram się właśnie to podkreślać.
Ważne jest, aby gracz czuł wsparcie, nie na zasadzie „tylko trenuj”. Często nie wszyscy zwracają uwagę na czynniki poza boiskowe. To szalenie ważne i na tym się koncentruję. Każdą ścieżkę trzeba sobie wydreptać.
Co jest na końcu, na tym szczycie pana ścieżki?
Może kiedyś Polska zorganizuje mistrzostwa świata, igrzyska olimpijskie? To szczyt wszystkich szczytów. Fajne, z ambicjonalnego punktu widzenia byłoby to, gdybym taką imprezę mógł obsłużyć od strony spikerskiej. Byłoby to ogromne wyróżnienie. Gdybym mógł poprowadzić kiedyś zawody NBA. Jeśli pojawi się szansa, zdecydowanie postaram się, żeby marzenia stały się rzeczywistością.
Rozmawiała Pamela Wrona, @Pamela_Wrona