
Dołącz do Premium – czytaj całe teksty! >>
Piotr Alabrudziński: Jaki mecz koszykówki oglądałeś przed naszą rozmową?
Łukasz Cegliński: Śląsk Wrocław – HydroTruck Radom. Ale pewnie chodzi ci o Mazowszankę, więc… Dobre pytanie, bo trochę się ich ostatnio naoglądałem. Najświeższy z nich to rewanżowy mecz półfinału Pucharu Koracza, czyli Tofas Bursa – Mazowszanka Pekaes Pruszków.
Trudno się poruszać między tymi światami? Bieżącą i retro PLK?
Oczywiście to są dwie różne koszykówki, dwa różne style i sposoby gry. Moglibyśmy bardzo dużo mówić o tym, jak zmieniała się gra przez te 25 lat, ale nie mam problemu z przeskakiwaniem między tymi epokami. Może dlatego, że na pewno inaczej oglądam te mecze. Gdy oglądam czy komentuję spotkania Energa Basket Ligi to nimi żyję, mówię o tym, co się dzieje, jestem do tego przygotowany po rozmowach, staram się czytać grę i opowiadać historię.
Oglądając mecze Mazowszanki z lat 90. patrzę też na to, co dzieje się poza boiskiem. Słucham komentarza Wojciecha Zielińskiego, który był absolutnie wyjątkowy. Staram się wychwytywać, jak realizator pokazuje trybuny czy to w Bursie, Pruszkowie, czy Przemyślu. Szukam ciekawostek, transparentów, tego jak są ubrani ludzie, gdzie siedzą, jak zachowują się trenerzy. Nie robię statystyk, choć początkowo myślałem o tym, ale wtedy zakopałbym się w robocie.
Oglądam te mecze dla przyjemności, żeby poczuć atmosferę, ale oczywiście analizuję też przykładowo dlaczego Piotr Szybilski tak dobrze upycha się pod koszem, albo jakie są ulubione akcje Jeffa Masseya. To jednak zupełnie inne oglądanie: z obecną ligą jestem na bieżąco, w przypadku lat 90. odświeżam pewne rzeczy i chłonę tamte czasy, tak bym to nazwał.
W ten sposób, okrężną drogą, doszliśmy do podstawowego pytania: skąd pomysł na napisanie książki o Mazowszance Pruszków? Czy to kwestia lokalnego patriotyzmu?
Jestem z Pruszkowa i jako nastolatek, który zaczynał grać w kosza w MKS MOS w naturalny sposób chodziłem na mecze drugoligowej wówczas drużyny. Obserwowałem, jak awansowała, utrzymała się, jak przyszły do niej gwiazdy. Dla mnie i dla moich kolegów nie było dyskusji – wszyscy interesowali się drużyną, a wolne chwile spędzali na jej treningach lub meczach. Z jednej strony zatem faktycznie jest to dla mnie coś sentymentalnego. Przypominam sobie i odświeżam wszystko to, czym żyłem będąc nastolatkiem, a do tego zawsze fajnie się wraca.
Po drugie chciałem historię ekstraklasy w Pruszkowie trochę ocalić od zapomnienia. Nie chcę, żeby to zabrzmiało górnolotnie, ale gdy zacząłem pisać pierwszą książkę o Witoldzie Zagórskim i jego drużynie z lat 60., to łapałem się na tym, że niewiele wiem o tamtych czasach i tej świetnej drużynie. Chciałem po prostu opowiedzieć jej historię i właśnie ocalić ją od zapomnienia. Nie byłoby fajnie, gdyby o wyjątkowych czasach polskiego basketu pozostały tylko suche fakty, tabelki i wyniki, jakieś strzępki informacji.
Do tematu Mazowszanki podchodzę tak samo. Kiedy wrzucam jakieś informacje czy ciekawostki na Twittera lub Facebooka, zdaję sobie sprawę z tego, że młodsi kibice, mający teraz 20, 25 lat, odbierają to tak, jak ja w latach 90. odbierałbym opowieści o Wybrzeżu Gdańsk, albo Resovii, które zdobywały mistrzostwo w latach 70.
W Pruszkowie grała masa wybitnych zawodników i z Polski, i z zagranicy. Moim zdaniem ich historia nadaje się do opowiedzenia w wymiarze o wiele większym niż przywołanie wyników.
Zresztą lata 90. to był przełomowy czas nie tylko w koszykówce, ale po prostu w Polsce.
Opowieść w opowieści?
Wczesne lata 90. to czas wielkich przemian, które miały swój wydźwięk również w baskecie. Weźmy choćby otwarcie granic. Na przełomie lat 80. i 90. obcokrajowcy przyjeżdżali do nas głównie zza wschodniej granicy, z ówczesnego ZSRR lub, później, jego byłych republik. Ale nagle, bardzo szybko, bo w ciągu dwóch sezonów, z tych liczących się graczy został już tylko chyba Igor Griszczuk, a zaczęli przylatywać Amerykanie, którzy coraz większą falą wchodzili do polskiego basketu.
Spójrzmy też na koszykówkę w dużych miastach. Gdańsk, Kraków, Warszawa, Poznań – to wszystko szło trochę w dół. Nawet wielki Śląsk Wrocław, który w latach 90. zdobył mnóstwo tytułów, też miał kryzysy. Do ligi weszły wtedy miasta takie jak Włocławek, Pruszków, Przemyśl, Stargard, i one od razu zaczęły grać o medale. Wydaje mi się, że warto sobie tę historię odświeżyć.
Te mechanizmy, które sobie przypominam lub nawet poznaję pisząc czy szukając informacji, utwierdzają mnie w przekonaniu, że Mazowszanka Pruszków wstrzeliła się w bardzo barwny okres transformacji i tę szansę wykorzystała. A może nawet inaczej: nie tyle wstrzeliła się, co właśnie dzięki przemianom i nowej rzeczywistości miała szansę wypłynąć i wyskoczyć do sukcesów.
Nie będzie to zatem tylko książka dla kibiców Mazowszanki?
Dla kogoś, kto tak jak ja dorastał w Pruszkowie, miał okazję obserwować te 10 lat basketu w ekstraklasie z bliska, samo przypomnienie historii, najważniejszych meczów, będzie ciekawe. Chciałbym jednak, żeby kibice spoza Pruszkowa też znaleźli coś dla siebie.
Pisząc o tych sezonach staram się w każdym z rozdziałów zawrzeć jakiś motyw przewodni. Tę zmianę profilu obcokrajowca w polskiej ekstraklasie, o którym mówiłem, czy ukazanie kontekstu, miejsca, w którym była wtedy koszykówka w naszym kraju. To był drugi sport po piłce nożnej.
Przeglądam archiwa z tamtego okresu i znajduję mnóstwo potwierdzeń tego, jak popularny był basket. Przykładowo Jerzy Owsiak, który dopiero rozkręcał WOŚP, miał w telewizji program “Dziura do kosza”. Ludzie przesyłali mu zdjęcia jak grają u siebie na podwórkach, a on rozwoził im zestawy do gry w koszykówkę. Takich wątków pokazujących to, co działo się wokół basketu i w tamtym baskecie chciałbym zawrzeć więcej.
Mógłbyś przytoczyć jeszcze jakiś przykład?
Ciekawe jest to, że sędziowie w sezonie 1993/94, a nawet bardziej w kolejnym, nie umieli interpretować stylu gry i zachowań amerykańskich zawodników, którzy grali bardzo fizycznie. Chodziło głównie o graczy wysokich, jak choćby Martin Eggleston. Z rozmów, które odbyłem z sędziami, dowiedziałem się, że robili sobie takie małe szkolenia, burze mózgów, jak te obowiązujące u nas przepisy stosować w przypadku graczy, którzy wykorzystywali siłę fizyczną na niespotykaną dotychczas skalę.
Weźmy też reprezentację Polski i miejsce, w którym wtedy była. Mam wrażenie, że zapamiętaliśmy lata 90. jako dobry okres, a tak naprawdę to był tylko jeden dobry turniej z siódmym miejscem w 1997. We wcześniejszych latach byliśmy na dnie europejskiej hierarchii. Żeby dostać się na Eurobasket w Hiszpanii musieliśmy grać w eliminacjach do eliminacji, a te właściwe eliminacje zaczęliśmy od trzech porażek: w Szwecji, na Litwie i u siebie z Belgią. Eugeniusz Kijewski dopiero budował tę kadrę i ostatecznie zbudował fajny zespół, w którym byli też zawodnicy Mazowszanki Pruszków. Takich połączeń i wyskoków z Pruszkowa w ogólny obraz polskiego basketu, chciałbym w książce pokazać więcej.
Skoro pojawił się temat popularności koszykówki, da się zapewne odczuć różnicę wielkości bazy kibicowskiej.
W Pruszkowie jest grupa kibiców, którzy kibicują Zniczowi w 1. Lidze, wspierają koszykarki, czy chodzą na mecze MKS, ale absolutnie nie można tego porównać z szałem, który był w latach 90. Polska liga koszykówki, choć jeszcze się tak nie nazywała, bo przecież nie było spółki, tak jak cała Polska otworzyła się na Zachód.
Gloryfikowaliśmy to, co amerykańskie: MTV, seriale, no i oczywiście NBA. Wszystko to chłonęliśmy, a ci Amerykanie, którzy przyjeżdżali do nas grać, przywozili ze sobą namiastkę tej NBA, którą oglądali chyba wszyscy kibice sportu, nie tylko koszykówki. No i Amerykanie tacy jak Tyrice Walker, Jeff Massey, Ben Seltzer, Martin Eggleston, Tyrone Thomas – przywozili nam trochę tej Ameryki do Polski.
Popularność czy jakiś sentyment do koszykówki można też znaleźć w Twoich mediach społecznościowych.
Wydaje mi się, że na rzeczy, które tam udostępniam reagują przede wszystkim ludzie, którzy lubili kosza, gdy byli nastolatkami. To wtedy grali w streetball, rzucali do kosza zawieszonego na drzewie, oglądali pierwsze w Polsce transmisje NBA, nagrywali mecze na ScreenSporcie lub Eurosporcie, chodzili na mecze we Włocławku, Stargardzie, Przemyślu, Bytomiu, Pruszkowie.
Dzisiaj mają pewnie tak jak ja około 40 lat i po prostu lubią z sentymentem wracać do tego, co było kiedyś, do tych najlepszych licealnych, nastoletnich czasów, często związanych z koszykówką. Może nie wszyscy byli freakami, ale każdy tego basketu dotknął. Śmieję się, że aktywne w mediach społecznościowych są moje koleżanki, które chociaż nigdy nie grały i pewnie od 20 lat nie obejrzały żadnego meczu, to wtedy chodziły na Mazowszankę i zapamiętały ją bardzo dobrze. Myślę, że ten sentyment jest całkiem spory.
Biorąc pod uwagę znaczenie mediów społecznościowych nie myślałeś o tym, że może lepiej byłoby przedstawić tę historię na YouTube? Dlaczego książka jako nośnik?
Bo umiem ją napisać, tak bym odpowiedział najprościej. Wydaje mi się, że to akurat potrafię, a do tego sprawia mi to radość, ale zgadzam się też z Tobą. Gdybym chciał, mówiąc językiem korporacyjnym, uzyskać większe zasięgi, przebić się dalej w Internecie, prawdopodobnie powinienem zrobić serię półgodzinnych podcastów, w których mecze z pruszkowskiej telewizji kablowej tnę na klipy, wycinam najlepsze akcje, wrzucam plansze ze statystykami, łączę się na Skypie z Tyricem Walkerem, Jeffem Masseyem czy Chrisem Elzeyem i słucham ich wspomnień.
To pewnie dobry pomysł i fajnie by było, gdyby ktoś to zrobił. Mi jednak większą przyjemność sprawia pisanie książki. Gdy piszesz, zagłębiasz się w dany temat. Jesteś ty, ekran, twoje myśli.
Pisanie przychodzi mi z łatwością, a gdybym miał wszystko przygotowywać, nagrywać, montować, załatwić oprawę graficzną, przypuszczam, że chodziłbym poddenerwowany, bo musiałbym robić coś, w czym nie jestem dobry. Skupię się na książce i spróbuję napisać ją jak najlepiej, a być może ktoś kiedyś zrobi taki multimedialny tasiemiec o latach 90. i Nobilesie Włocławek, Polonii Przemyśl czy Komforcie Stargard Szczeciński.
A jak jest z odbiorem książek o polskiej koszykówce? Czy przy pisaniu poprzednich książek miałeś swój cel, który chciałeś osiągnąć?
Cel pierwszy to, jak już mówiłem, ocalić pewne historię i przekazać je ze swojej perspektywy. Drugim celem był i jest dobry odbiór. W większości spotkałem się z fajnymi reakcjami, co było przyjemne. Trzeci cel, ten sprzedażowy, też jest ważny, ale myślę, że dobrze pokazują go nakłady. “Srebrnych chłopców Zagórskiego” wydrukowaliśmy 2000 egzemplarzy i wszystkie się rozeszły. Oczywiście nie w miesiąc czy dwa. Nie tonęliśmy w zamówieniach, ale jednak nie mam teraz tej pozycji zalegającej na półce poza swoim egzemplarzem.
Nie mam złudzeń, że książka o historii polskiej koszykówki, bo chyba tak ją należy traktować, będzie hitem sprzedażowym, ale wydaje mi się, że jest w Polsce grupa ludzi, która po taką literaturę, takie wspomnienia i ujęcie tematu sięgnie. Myślę, że jest grupa właśnie tych 2-3 tysięcy czytelników. Ale to też nie jest tak, że dla mnie celem samym w sobie jest napisanie książki, którą kupi 5-10 tysięcy osób. Samo pisanie, rozmowa z byłymi koszykarzami, trenerami, oglądanie meczów, siedzenie nad archiwami, to ogromna frajda.
Jasne, gdyby nie było żadnego zainteresowania i powiedzmy książkę kupiłoby 200 osób, czułbym się przegrany. Ale nawet wtedy miałbym satysfakcję, że historię opisałem.
Masz kogoś, jakieś autora, który jest dla Ciebie inspiracją w pisaniu?
Nie mam autora, natomiast przeczytałem kiedyś książkę, która zainspirowała mnie do pisania już nie artykułów, a właśnie książek o koszykówce. Całe życie pisałem dłuższe lub krótsze teksty, robiłem wywiady, aż nagle trafiłem na historię mistrzowskich sezonów New York Knicks, “When the Garden was Eden”. Napisał ją Harvey Araton, który przez wiele lat pisał w “New York Times” o koszykówce szeroko pojętej, nie tylko o Knicksach. W tej książce opisał drużynę Knicks z początku lat 70. i ja się w tej opowieści zakochałem. Walt Frazier, Bill Bradley, później polityk partii demokratycznej, Phil Jackson, Willis Reed, no i ten Nowy Jork wczesnych lat 70. – chłonąłem te historie.
Przyznam się, że pomysł na “Srebrnych chłopców Zagórskiego” ściągnąłem trochę stamtąd. Chciałem opisać ważny turniej z podziałem na rozdziały, w których historię każdego zawodnika pokazuję w kontekście jakiegoś meczu. Wydaje mi się, że udało się to w miarę zgrabnie połączyć, właśnie dzięki “When the Garden was Eden”. Przeczytałem ją dwa razy, ale gdzieś ją niestety zgubiłem. Nie pamiętam, komu ją pożyczyłem, muszę ją kupić, bo chciałbym ją przeczytać raz jeszcze.
To nie była pierwsza książka o koszykówce, którą przeczytałem, ale to po niej zacząłem myśleć, że przecież można coś takiego zrobić. Zresztą sam tytuł, “When the Garden was Eden”, jest znakomity! Jego brzmienie, to, co w sobie niesie, trafiony idealnie. Do tego ujęcie tematu, w którym sport jest przyczynkiem do przedstawienia historii, osią, na której można zaznaczyć ważne ludzkie opowieści. Nie wiem, czy tak mi to wyjdzie z Mazowszanką, bo koncept jest trochę inny, ale to była ogólna inspiracja do pisania książek o koszykówce.
Lata 70. dla Knicksów, a lata 60. dla koszykówki w Polsce? To był najlepszy czas dla naszego basketu?
Jeżeli spojrzymy na wyniki to na pewno. Tutaj nie ma o czym dyskutować. To jednak były inne czasy. Nie można porównywać popularności, jakichś pojedynczych transmisji z najważniejszego turnieju, z tym, co mamy teraz. Ocena zależy od tego, jaką przyjmiemy miarę. Wyniki sportowe są na korzyść lat 60., popularność koszykówki to jednak zdecydowanie przełom wieków, koniec lat 90.
Jeżeli zaś chodzi o poziom stricte sportowy to z jednej strony trudno to ocenić, bo koszykówka się zmienia pod każdym względem. Ale z drugiej strony wiadomo, że obecny Zastal Zielona Góra radziłby sobie łatwo z drużynami z lat 90.
Oglądając mecze Mazowszanki widzę, że obrona było momentami umowna. Akcje pick and roll w sezonach, które staram się dokładniej obserwować, czyli w latach 1994-98, to pojedyncze wyjątki. Nie widać systemowego grania, skautingu. Obecne drużyny wygrywałyby z tamtymi, zresztą przecież już w latach 90. mieliśmy rewolucję, kiedy do Polski, do Wrocławia przyjechał Andrej Urlep. Wprowadził systemowe granie, defensywę opartą na rotacjach, w ogóle inne podejście do myślenia o obronie, pojawił się skauting, który zaczął być ważny.
Tymczasem w 1997 roku Wojciech Krajewski, ówczesny trener Mazowszanki, przed rewanżowym spotkaniem z Tofasem Bursa, o którym wspomniałem na początku, zapytany o to, czy drużyna oglądała na wideo pierwszy mecz obu zespołów, powiedział, że nie było to potrzebne, bo w zasadzie wszystko z niego pamiętają. Wcześniej, jadąc na mecz ⅛ finału do Kayseri, Mazowszanka nic nie wiedziała o rywalu. Trenerzy wiedzieli mniej więcej, kto tam gra. Pod tym kątem basket się bardzo zmienił. Teraz właściwie możemy rozłożyć na czynniki pierwsze pojedyncze akcje każdego gracza, a wtedy nie widzieliśmy nawet żadnego meczu. Przypuszczam, że Turcy mogli być w podobnej sytuacji.
Przychodzi tutaj na myśl fragment wypowiedzi Piotr Szybilskiego, który niedawno opublikowałeś w mediach społecznościowych. “Nawet do głowy nam nie przyszło, że może nam się nie udać”
To akurat specyficzna sytuacja. Jak wiesz, były dwie mistrzowskie Mazowszanki: z 1995 i 1997 roku. Ta pierwsza, moim zdaniem, wiedziała, co się da, a czego się nie da. W składzie miała wielu weteranów. Byli Marek Sobczyński, Jerzy Binkowski, Keith Williams, Adam Wójcik już całkiem doświadczony, choć ledwie 25-letni.
Mazowszanka z 1997 roku, co jest niesamowite, miała średnią wieku nieco ponad 24 lata, gdy zdobywała mistrzostwo. Najstarszy był Dariusz Parzeński, 29 lat, potem Jacek Rybczyński, 27, i Tyrice Walker, 25. Reszta – Szybilski, Dryja, Sidor, Suski, Karwowski i Czubek z podstawowej rotacji – to byli młodsi gracze.
Ten fajny cytat Piotrka Szybilskiego, moim zdaniem dotyka dokładnie tamtej sytuacji, tamtej drużyny. To była ekipa takich głodnych gości, już trochę z nowego pokolenia, którzy – tak jak powiedział Szybilski – byli za głupi na to, żeby wiedzieć, czego nie potrafią, więc po prostu robili to, co potrafią. I udawało się.
Pozwól, że porozmawiamy teraz trochę o Tobie. “Zostałem dziennikarzem, bo nie udało mi się zostać koszykarzem”. Tak było?
Gdy miałem 10, 11 lat w pruszkowskich szkołach wuefiści zachęcali do chodzenia na koszykówkę i zainteresowanie było ogromne. NIe ma tu żadnej magii, niczego wyjątkowego: drużyna MKS MOS grała dobrze, awansowała do ekstraklasy, hala była na moim osiedlu, więc my też graliśmy. Moim pierwszym trenerem był Tomasz Ziembiński, czyli kapitan tamtego zespołu. Grałem dopóki się nadawałem, z tym że nadawałem się na tyle, żeby sobie pograć w kadetach, juniorach i być gdzieś na doczepkę w drugiej drużynie. Jak kogoś nie było, to ja jechałem na mecz rezerw. Raz udało mi się zagrać na wyjeździe z Rosiem Pisz, ale to nic wielkiego.
Później natomiast mam świetne wspomnienia z AZS UW. Udało mi się załapać do pierwszej drużyny, zdobyliśmy nawet trzecie miejsce na mistrzostwach Polski uniwersytetów, wygrywając po drodze z drużyną AZS Uniwersytet Szczeciński, w której był m.in. Marek Łukomski – kilka dni po swoim słynnym triple-double w PLK. Z tamtego czasu mam świetne wspomnienia koszykarskie i towarzyskie.
Dziennikarstwo przyszło naturalnie, patrząc na przykład z góry?
O tyle naturalnie, że mój tata jest dziennikarzem. Jego główną dyscypliną było zawsze kolarstwo, pisał też trochę o piłce nożnej, natomiast z racji tego, że mieszkaliśmy w Pruszkowie i tu nagle pojawiła się dobra drużyna, zaczął zajmować się koszykówką. Potem powstał tygodnik “Basket”, który z każdej hali, z każdego meczu publikował krótkie notki. Ojciec nie miał czasu się tym zajmować, a ja chodziłem na wszystkie mecze, więc zaproponował lubelskiej redakcji, że ja będę pisał, on sprawdzał i tak będziemy robić. To zaczęło się w liceum i trwało z sezonu na sezon.
Wreszcie przyszedł taki moment na początku XXI wieku, kiedy w ekstraklasie grały jednocześnie Legia, Polonia i Pruszków, wtedy już jako Old Spice, czyli w swoim ostatnim sezonie ekstraklasowym. W “Gazecie Wyborczej” ktoś odszedł z działu sportowego, brakowało dziennikarza w redakcji stołecznej. Adam Romański, którego już znałem z meczów, zapytał mnie, czy nie napisałbym relacji z meczu Old Spice. Napisałem raz, drugi, potem w “Wyborczej” zaczął się sezon urlopowy, a było losowanie europejskich pucharów, w których grała Polonia, więc miałem zadzwonić do kogoś z klubu i napisać krótko o tym losowaniu.
Sprawdzałem się w tym pisaniu, więc dostawałem nowe polecenia i tak kropla drążyła kamień, aż w końcu zostałem zatrudniony w “Wyborczej” i stałem się dziennikarzem sportowym.
Gdybyś miał wybrać jedną specjalizację z dziennikarstwa: pisanie relacji, komentowanie lub dłuższą formę, co byłoby dla Ciebie najważniejsze?
Trudno to rozgraniczyć. Książka, pisanie dłuższych historii zajmuje wiele czasu. Na długi artykuł potrzebujesz czasem dwóch, może trzech tygodni zbierając informacje czy wypowiedzi. Nad książką można pracować kilka miesięcy, a nawet lat.
Przy samych dłuższych formach raczej bym nie został, bo komentowanie, relacjonowanie na bieżąco jest świetne, gdyż pozwala ci żyć chwilą. Tu i teraz jest mecz. Musisz się do niego przygotować, obejrzeć inne mecze, a całą energię i wiedzę, którą posiądziesz w ciągu danego tygodnia musisz sprzedać w dwie godziny. To stymuluje, daje energię. Różnie mi to wychodzi, bo i mecze są różne. Zdaję też sobie sprawę z tego, że nie zawsze wszystko mi wychodzi tak jak tego chcę, ale praca tu i teraz daje dobry impuls.
O książce z kolei świetnie się myśli. Mam takie momenty, że nie potrafię oderwać się od tego myślenia. Idę na spacer i mimowolnie zastanawiam się przykładowo nad tym, dlaczego Krzysztof Dryja nie zrobił kariery europejskiej, światowej. Siedzi ci to w głowie, ale nie musisz z tym walczyć, pośpieszać się jakoś wyjątkowo. Wiesz, że fragment o Dryi możesz napisać za miesiąc, a po drodze jeszcze coś fajnego wpadnie do głowy. To praca długofalowa.
Pytałem już o inspirację do pisania książek, a co z komentowaniem spotkań? Czy takim wzorem był Wojciech Zieliński?
Nie, wzorem na pewno nie był, nawet bym w ten sposób nie pomyślał. Nie wiem, na ile go kojarzysz, ale to był świetny komentator siatkówki, piłki nożnej, największych światowych imprez, którego kariera zawodowa tak się potoczyła, że znalazł się nagle w Warszawskim Ośrodku Telewizyjnym, czyli w telewizji lokalnej. Komentując sukcesy Mazowszanki mógł sobie pozwolić na to, żeby być nie tyle kibicem drużyny, choć ten kibic z niego wychodził, co komentatorem lokalnym, dla ludzi z Pruszkowa i Warszawy. Żył razem z drużyną.
Ja nie mógłbym sobie na to pozwolić, abstrahując od tego, że nie wiem, czy potrafiłbym komentować aż tak barwnie, kwiecistym językiem, z taką dozą emocji. Kiedy teraz odświeżam sobie te mecze z jego komentarzem to uważam – i powie ci to większość osób, która te mecze oglądała – że bez niego ten zespół nie byłby tak ekscytujący. Czasem zatrzymuję i cofam oglądany mecz, żeby zapisać sobie jakiś cytat, bo to są nieprawdopodobne momentami konstrukcje myślowe i uwagi, które przedstawia na antenie. Wojciech Zieliński i jego komentowanie meczów Mazowszanki Pruszków to historia sama w sobie.
Powróćmy do książek, które masz już na swoim koncie. Ile trwał proces ich powstawania?
“Srebrni chłopcy Zagórskiego” powstali w dwa lata. Najpierw był pomysł, wyobrażenie, jak to ma wyglądać, a potem w 2011 roku był turniej mistrzostw Europy do lat 18 we Wrocławiu, z którego pojechałem do Austrii do Witolda Zagórskiego, u którego spędziłem dwa dni.
Przegadaliśmy właściwie wszystko, co dało się przegadać. Wracając stamtąd wiedziałem już, że ta książka się pojawi i bardzo zależało mi, żeby zdążyć na rok 2013, czyli 50-lecie srebrnego medalu mistrzostw Europy. To mnie dopingowało. Nie ukrywam, że były tygodnie, może nawet miesiące, w których niewiele się działo, bo wszystko godziłem z pracą zawodową, ale zdążyłem.
Z “Mundialem pod koszem” z kolei było tak, że po awansie, czyli pod koniec lutego, Radosław Piesiewicz, prezes PZKosz, zapytał mnie, czy nie napisałbym takiej książki o reprezentacjach. I tutaj trzeba było się spieszyć. Myślę, że były to cztery miesiące pisania plus oczywiście korekta, skład, grafika, itd. To jednak była inna sytuacja, bo pisałem w dużej mierze o drużynie, która jest tu i teraz. Bardzo łatwo mogłem porozmawiać z Adamem Waczyńskim, umówić się przy jakiejś okazji z Mateuszem Ponitką, zadzwonić do AJ Slaughtera czy Mike’a Taylora.
Wszyscy byli bardzo otwarci. Wiedzieli o tym projekcie, wiedzieli, że jestem trochę w niedoczasie i naprawdę często szli mi na rękę, więc to też było inne pisanie niż grzebanie w archiwach i odświeżanie wspomnień osób, z którymi nie zawsze można się spotkać, a kontakt telefoniczny z oczywistych względów też jest inny. Pisanie może zatem trwać dwa lata, ale i cztery miesiące.
A jak było z książką “Pruszków Mistrz”? Kiedy pojawiła się konkretna myśl, że chcesz coś takiego napisać?
Pomysł pojawił się w 2015 roku. Pracując jeszcze w Sport.pl chciałem zrobić taki multimedialny materiał na dwudziestolecie pierwszego mistrzostwa Mazowszanki. Już wtedy zacząłem sobie pewne rzeczy układać w głowie, sprawdzać w archiwach. Wtedy też po raz pierwszy zadzwoniłem do Keitha Williamsa, Tyrice’a Walkera, Chrisa Elzeya, Jeffa Masseya, powstała pewna baza. Pomysł jednak gdzieś się rozmył, chyba mnie to wtedy przerosło.
Wracało do mnie jednak co jakiś czas, że już coś zacząłem, że chodziłem po czytelniach i przeglądałem stare gazety, jednak z różnych względów – życiowych i zawodowych – to odsunąłem. Nie przypomnę sobie dokładnie, co było impulsem teraz – może po prostu uświadomiłem sobie, że dzieci podrosły i wieczorem można spokojnie usiąść i spędzić po pracy czas nad przygotowaniem książki – ale mocno przyspieszyłem w połowie grudnia. Stwierdziłem: dobra, robię! Zacząłem dzwonić, rozmawiać z zawodnikami, trenerami, skompletowałem archiwum “Przeglądu Sportowego” z kilku lat, “Basketu”, mecze, wszystko ruszyło.
Wracając jeszcze do 2015, odbyłem wówczas bardzo fajną rozmowę z duetem trenerskim Jacek Gembal – Krzysztof Żolik. Umówiliśmy się razem w trójkę i oni opowiedzieli mi o tym, jak powstawała ta pierwsza drużyna. Krzysztof Żolik zmarł w roku 2017, kilka dni po Adamie Wójciku, ale bardzo cieszę się, że udało mi się z nim porozmawiać, bo był ważną częścią pruszkowskiego basketu.
Kiedy napisałeś pierwsze zdanie?
W 2015. Zresztą ono zostanie. Pierwszy rozdział będzie się zaczynał od zdania, które napisałem już wtedy, na samym początku. Przeczytam Ci jak ono brzmi teraz. “W połowie czerwca 1994 roku w redakcji Przeglądu Sportowego zadzwonił telefon. Ktoś z Włocławka, ktoś, kto przedstawił się jako Gall Anonim, powiedział piszącemu o koszykówce Krzysztofowi Bazylowowi, że z wicemistrzowskiego Nobilesu Włocławek do Pruszkowa odchodzą dwaj czołowi strzelcy.” Tę ciekawostkę wyszperałem w “Przeglądzie Sportowym”. Krzysztof Bazylow, też już nieżyjący dziennikarz, popełnił wówczas krótką notkę na ten temat. Od razu pomyślałem, że będzie idealnym początkiem.
Ile łącznie masz już napisanego tekstu?
Jeśli pytasz o ukończone rozdziały, to mam już wstęp, rozdział o Tyrice Walkerze, Chrisie Elzeyu, Jeffie Masseyu. W dużej mierze mam opracowane europejskie puchary. Do kolejnych czterech rozdziałów mam już dobrze zrobiony research i przemyślaną treść, którą muszę zebrać. Trzeba to tylko sfinalizować, co jest czasami dużo łatwiejsze niż wymyślanie konceptu danej części. Jeśli potraktuję te przemyślane rozdziały jako bliskie finalizacji to myślę, że jestem już za połową.
Czy można zatem spodziewać się jakiegoś terminu wydania?
Na pewno w tym roku, bo to musi się udać w tym roku. To tak w najszerszym ujęciu. W węższym – chciałbym, żeby książka była wydana przed wakacjami. Jeśli utrzymam takie zaangażowanie, jakie mam ostatnio, wraz z systematycznością i tempem pracy, to wydaje mi się, że realne jest, bym skończył pisać do końca kwietnia. Wtedy dopiero zacznie się cały proces wydawniczy, który również trwa kilka tygodni. Tak to mniej więcej widzę, ale to wciąż wstępne przewidywania, a nie plan.
Wybacz, bo jeszcze o to nie zapytałem: tylko mistrzowska Mazowszanka? Same wzloty?
Wzloty to dla mnie punkty kulminacyjne. Historie obu tych mistrzowskich drużyn, ich sezonów, ale też historie najważniejszych ludzi. Robię również krok wstecz, bo te sukcesy nie wzięły się z niczego. To efekt pierwszego sezonu, w którym drużyna się utrzymała, choć do przerwy ostatniego meczu barażowego nie było to jasne. Mazowszanka przegrywała z Wybrzeżem Gdańsk 11 punktami. Gdyby przegrała i spadła, nie rozmawialibyśmy teraz, bo ta drużyna już by do ekstraklasy nie wróciła, jak przypuszczam. Tamten sezon był dla mnie ważny, stąd Chris Elzey, pod wieloma względami ważny koszykarz w tym klubie. Wcześniej drużyna awansowała do ekstraklasy samymi wychowankami, ludźmi, którzy urodzili się w Pruszkowie, i Rosjaninem Aleksiejem Agiejewem, który był jedynym zawodnikiem, który koszykarsko wychował się poza Pruszkowem. To też jest moim zdaniem fenomen.
Ale Mazowszanka to oczywiście nie tylko wzloty. Finał z 1998 roku, jeden z lepszych w historii polskiej koszykówki, został przecież przegrany. Pekaes Pruszków kontra Śląsk Wrocław, 3:3, większość meczów obie drużyny wygrywają na wyjazdach. Mecz w Pruszkowie, tort czeka, wszyscy czekają na fetę, ale Andrej Urlep, jego defensywa i trójki Tomasza Wilczka z narożników sprawiają, że to Śląsk wygrywa mistrzostwo i walczy o Euroligę, zdobywa tytuły w kolejnych latach, a Mazowszanka od tego momentu, mimo dwóch wywalczonych jeszcze medali, schodzi powoli w dół.
Nie brakowało jednak wciąż barwnych postaci. Pierwszy amerykański trener w Polsce, Mike McCollow, pierwszy Polak w NBA, Czarek Trybański, leci tam z Pruszkowa, Richard Dumas, Oliver Miller, Ainars Bagatskis, Walter Jeklin, Mariusz Bacik, Andrzej Pluta, Adrian Małecki…. Pewnie wielu ważnych graczy tutaj nie wymieniłem. Oczywiście to nie będzie tak, że o każdym z nich napiszę osobny rozdział. Będę jednak starał się jak najlepiej opisać to, co działo się z zespołem po 1998 roku.
Te wszystkie perypetie, sezony gry na kredyt, kłopoty finansowe, wszystko to, co doprowadziło do tego, że drużyna, która zajęła szóste miejsce, Old Spice Pruszków, z dnia na dzień wycofała się i przepadła z ekstraklasy. Na pewno jednak więcej miejsca poświęcę wzlotom.
Wymieniłeś już wiele nazwisk graczy, ale zadam Tobie jeszcze to pytanie, które niedawno sam zadałeś na Facebooku. Twoja piątka najfajniejszych graczy Mazowszanki Pruszków to?
Dla mnie Tyrice Walker, Jeff Massey, Adrian Małecki, Marek Sobczyński i Piotr Szybilski. Z różnych względów, czasem to są pojedyncze wspomnienia.
Pamiętam jak Piotr Szybilski podpisał kontrakt w 1996 roku. Chodziłem wtedy na treningi drużyny i zobaczyłem gościa, który ma 207 cm wzrostu, biega w czarnej koszulce Providence, takiej obciętej, bez rękawów, który przy rozgrywaniu ataków trzy na dwa dostaje piłkę i po jednym koźle z dwutaktu ładuję ją do kosza z wielką siłą. To nie był lot a’la Adam Wójcik dwa lata wcześniej, ale taki mam obraz w głowie.
Marek Sobczyński w pierwszym sezonie, kiedy pomógł utrzymać się w ekstraklasie, był gwiazdą. Na rozgrzewkach podawałem mu piłkę, bo wychodził wcześniej porzucać, a ja wówczas byłem gościem, który wyciera parkiet szczotką, gdy ktoś się przewróci. Miałem klubowy dres i byłem dumny ze swojej roli.
Adrian Małecki to ogromny, ale niespełniony talent. Fascynujący, niepokorny koszykarz, który dla mnie wpisuje się między Macieja Zielińskiego i Mateusza Ponitkę. Oczywiście oni mieli dużo więcej innych atutów, których on nie miał, ale ta lekkość gry, umiejętność zdobywania punktów. Czysta przyjemność z oglądania.
Ok, a ławka trenerska?
To jest dobre pytanie. Widzisz, Jacek Gembal to pierwszy wybór. Gość z Pruszkowa, mieszkałem w tym samym bloku, co on. Myślisz: trener koszykówki z Pruszkowa, mówisz: Jacek Gembal. Ale Wojciech Krajewski miał w sobie coś niesamowitego. Zresztą jak prześledzisz jego wcześniejszą karierę czy to w Poznaniu czy we Włocławku, on po prostu umiał wygrywać ważne mecze. Miał niesamowity kontakt z drużyną, był zupełnie innym trenerem niż Gembal. Gdybym powiedział Jacek Gembal i asystent Wojciech Krajewski to byłoby niesprawiedliwe, bo obaj byli pierwszymi trenerami, więc pozostanę przy korzeniach. Duet trenerski Jacek Gembal i Krzysztof Żolik.
Myślisz o tym, co po zakończeniu pracy nad książką? Masz jakieś dalsze plany twórcze?
Nie mam takich planów, absolutnie. Od kilku lat chciałem zrealizować ten pomysł, świetnie się przy tym bawię i chcę to dokończyć z jak najlepszym efektem. Nie zastanawiam się, czy będę potem pisał jeszcze jakąś książkę. Nie mam pojęcia. Wiem, że dzisiaj muszę jeszcze pójść na spacer. Po powrocie chyba obejrzę sobie mecz z Benettonem, ten słynny z 1/16 finału Pucharu Saporty. W Pruszkowie wygraliśmy ośmioma punktami z wielkim zespołem Żeljko Obradovica. Na wyjeździe było 60:83, ale nie szkodzi. Kolejne piękne wspomnienie.
Rozmawiał Piotr Alabrudziński