Dołącz do Premium – czytaj całe teksty i graj w Fantasy Lidze! >>
Pamela Wrona: Jak przyrządzić idealną kawę?
Daniel Grujić: Wszystko zależy od metody. Moją bazą jest kawa z ekspresu kolbowego. Na przygotowanie dobrego espresso składa się kilka czynników, które muszą wystąpić, aby nasza kawa była dobra – woda, która musi być odpowiednio przefiltrowana oraz wysokiej jakości kawa.
Młynek do kawy, precyzyjne zmielenie ziarna pod daną metodę jest bardzo istotnym elementem, żeby wyciągnąć z kawy to, co ma w sobie najlepsze. Jeżeli ziarno używane do przygotowania espresso będzie zmielone zbyt grubo, to podczas procesu ekstrakcji nie wytworzy się odpowiednie ciśnienie w kolbie, co spowoduje, że woda nie będzie równo przenikać przez zmielone ziarna. Kawa wyjdzie po prostu zbyt kwaśna, a cały napój będzie słabej jakości.
Ekspres jest bardzo ważny, ale nie najważniejszy w całym procesie. Te ze średniej półki cenowej też robią dobrą kawę. Na sam koniec potrzebne są podstawowe umiejętności i wiedza, by połączyć wszystkie te elementy.
Zaczyna pan dzień od kawy „po turecku”?
Nie, nie piję takiej kawy. Nie przepadam za typową „parzuchą” jak to mówi Kamil Chanas. Mam zasadę, że pierwszą kawę u siebie zawsze piję ja, a dopiero później obsługuję klientów, aby wyregulować sprzęt i sprawdzić na sobie.
Podobno to właśnie Serbowie rozpowszechnili turecką tradycję picia kawy w Europie.
Można zapytać, czego oni nie rozpowszechnili? Kawa to u nich tradycja narodowa. Nie wiem czy w domu, ale filiżanka espresso na mieście jest obowiązkowa. Koszykarze nie zawsze mają czas na chodzenie po kawiarniach, natomiast taki obraz się tworzy, że w tych stronach kawa jest tym, od czego zaczyna się dzień.
Pan kim się czuje?
Mam korzenie polsko-serbskie i podwójne obywatelstwo. Wydaje mi się, że jestem po środku – czuję się w połowie Polakiem, w połowie Serbem, chociaż to z Polską jestem bardziej związany. Mój tata pochodzi z Serbii, a mama jest Polką. Jak na tamte czasy, czyli lata 90-te, nie było to tak powszechne jak teraz. Ja urodziłem się w Polsce, w Gdańsku. Nie licząc krótkich epizodów, całe życie mieszkam tutaj.
Rodzice już są po rozwodzie. Poznali się kiedyś na wakacjach. Ojciec przyjeżdżał do Polski, mama jeździła do niego. To fajna historia, ale sądzę, że różnica kultur miała na pewno duże znaczenie, szczególnie, że nie mogli dogadać się w kwestii miejsca zamieszkania. Ojciec nie czuł się tu dobrze i chciał być u siebie, nie był gotowy na takie zmiany.
To były dwa inne światy. Szczególnie kiedyś, te strony wydawały się bardzo egzotyczne. Same stereotypy, że kobieta jest odpowiedzialna za wszystko w domu i tak naprawdę nie ma innego życia i nic jej się nie należy. To standardowy model, traktowanie jakby były na marginesie. To już się zaciera i wyrównuje, zmienia się podejście, podział obowiązków. Spojrzenie jest bardziej europejskie, jest większy szacunek do kobiet.
Jak z boiska trafił pan do food trucka z kawą?
Zajawkę złapałem zupełnie przypadkowo. 2 lata temu grając jeszcze w Energa Kotwicy Kołobrzeg, miałem kontrakt na 10 miesięcy. Skończył się sezon, zostałem trochę wypchnięty z domu przez żonę.
Nasi znajomi znali Tomasza Mrożka, który w Kołobrzegu prowadzi dwie kawiarnie i zapytali go, czy nie potrzebuje pomocy. Tak się zaczęło, poszedłem na rozmowę i podjęliśmy dwumiesięczną współpracę. Poszedłem tam tylko zarobkowo, nie wiązałem z tym żadnej przyszłości. We wrześniu, gdy skończyłem pracę w kawiarni, przeglądając Internet trafiłem na ogłoszenie ze sprzedażą małego food trucka. Pomyślałem w pierwszej chwili, że może będę sprzedawać z niego kawę?
Kupiłem go i zaryzykowałem. Zawsze myślałem o czymś takim, ale nie miałem na to pomysłu. I tak zaczęła się moja przygoda z „Kawowym Odlotem”.
.
Jak dwumetrowy mężczyzna wytrzymuje kilka tygodni w tak małej przestrzeni?
Rzeczywiście, w zeszłym sezonie miałem małe autko, w którym było bardzo mało miejsca i nie mogłem się wyprostować. Po dwóch miesiącach bolał mnie kręgosłup do tego stopnia, że pół miesiąca ciężko było mi wstać z łóżka i czułem się jak emeryt. To był minus, bo odbijało się to na moim zdrowiu fizycznym, ale zaciskałem zęby.
W tym sezonie zmieniłem food trucka, który jest teraz większych rozmiarów. Asortyment został ten sam. Mam większy komfort pracy i nie jestem tak zmęczony jak rok temu.
Kiedy w pana życiu pojawiła się koszykówka?
Pojawiła się na samym początku szkoły podstawowej, zupełnie przypadkowo. Trafiłem na zajęcia do Pałacu Młodzieży w Gdańsku. Chciałem się poruszać, spędzić aktywnie czas. Klub nazywał się Pałac Młodzieży, a później Meduza Gdańsk. Zaczynałem u trenerów Piotra Kloski oraz Jarosława Królikowskiego ale to były tylko treningi, nie było możliwości, by rywalizować ze swoimi rówieśnikami.
Na osiedlu była grupa chłopaków, którzy grali w piłkę nożną i czasami przyłączałem się do nich jak wychodziłem z domu. Jeden z nich ciągnął mnie do Lechii, żebym sprawdził się w piłce nożnej… i z koszykówki przeszedłem na piłkę nożną. To była 3 klasa podstawówki. Przetrenowałem 3 lata u trenera Marka Szutowicza, podobało mi się to. Nie byłem wielkim talentem, właściwie byłem ambitnym pracusiem, lecz bez większych umiejętności technicznych. Szybko biegałem, grałem na lewym skrzydle, ale byłem średniakiem.
Pod koniec podstawówki okazało się, że mam zapalenie płuc. Było to na tyle poważne, że ponad miesiąc spędziłem w domu, nie trenowałem. Pamiętam, że koledzy na mnie czekali i mnie wspierali. Lekarz jednak odradził jakiejkolwiek aktywności. Powiedział, że to mało prawdopodobne, bym normalnie jeszcze trenował i lepiej byłoby gdybym sobie odpuścił, sport odsunął na bok. Tak zrobiłem.
Po jakimś czasie zadzwonił do mnie trener Kloska, proponując powrót do koszykówki. Zgodziłem się. W koszykówce też nie byłem kimś, kto się wyróżniał, ale coś już potrafiłem. Po takiej przerwie nie potrafiłem nawet złapać równowagi, zacząłem od zera. Zapisałem się do klasy sportowej, ale to była jeszcze zabawa.
Kiedy przestało być zabawą?
Nie chciałbym zostać źle zrozumiany. W koszykówce udało mi się zawsze przebić, gdzieś dostać. W Szkole Mistrzostwa Sportowego w mojej klasie było około 30 chłopaków, którzy grali już w kadrach, mieli swoje pierwsze stypendium. Ja nigdy w tym wieku licealnym nie dostałem ani złotówki, a jeszcze mama musiała dokładać. Nigdy nie czułem, że to jest mój czas i muszę to wykorzystać. Byłem bardziej na uboczu.
Maturę zdało czterech, mieli aspiracje, byli talentami, którzy mieli w przyszłości stanowić o sile polskiej koszykówki. Praktycznie nikt teraz nie gra. Jestem ja, choć w takim zawieszeniu.
Udało mi się skończyć liceum, cały czas trenując. Nie dawało to jednak żadnej gwarancji. Trafiłem do Asseco Gdyni, podpisałem kontrakt za pierwsze, niewielkie pieniądze. Byłem nieświadomy wielu rzeczy. To były złote czasy Asseco, które mogłem podziwiać z bliska. Siedzieliśmy za ławką, mijaliśmy się z naprawdę świetnymi zawodnikami. Nie docierało to do mnie i chyba do dziś mam tak, że czuję, że nie zrobiłem tego kroku naprzód.
Z czego to uczucie może wynikać?
Brakowało mi tego ukierunkowania na jedną rzecz, na to co chcę robić. Tego trzeba być pewnym. Zawsze trzeba mieć trochę szczęścia, trochę talentu. Cechy na boisku nabywa się do pewnego momentu, później bazując już na tym, czego się dotychczas nauczyłeś.
Do Gdyni trafiłem jako gracz z niewielkim stażem, przyszedłem do drużyny ekstraklasowej, zaczynając w drugiej lidze. Doświadczeni zawodnicy zwracali mi uwagę, a wtedy, mając 24 lata mnie to denerwowało. Teraz wiem, że to były dobre rzeczy.
Z tym, że człowiek jest zacięty trzeba się urodzić. Zaangażowanie to nie jest chyba coś, czego można się nauczyć. W sporcie trzeba mieć to „coś”. Myślę, że wypracowałem to właśnie w Gdyni. Przemysław Frasunkiewicz był jeszcze aktywnym koszykarzem, dał mi sporo cennych rad. Chciał, abym stawał się lepszym.
Idąc tam myślałem, że coś umiem, ale szybko dowiedziałem się, że jednak nic nie umiem. Dostałem inny pogląd na koszykówkę, za co jestem mu wdzięczny.
Jak zmienił ten obraz koszykówki?
Inaczej wygląda koszykówka na drugoligowym poziomie, a wyżej – od przygotowania motorycznego, po przygotowanie taktycznego. Wszystkie niższe poziomy między ekstraklasą różnią szczegóły jak kultura gry, szybkość rozgrywania akcji czy jasny podział ról na boisku. Każdy musi znać swoje miejsce. Na niższych szczeblach często jest z tym problem, każdy chce w pojedynkę wygrać mecz.
Przemysław Frasunkiewicz wziął mnie pod skrzydła jako takiego „świeżaka” z drugiej ligi. Motywował, żebym chodził dodatkowo na siłownię, czy na salę oddawać rzuty, nadgonić stracony czas. Miałem wtedy 24 lata, ale mój poziom doświadczenia sportowego był zdecydowanie niższy, jak na poziomie polskiego 18-latka.
Na ile pan z tego skorzystał?
Dużo dała mi rywalizacja z lepszymi. Może gdybym się wówczas bardziej zaangażował, moja przygoda z koszykówką potoczyłaby się inaczej? Myślałem o tym wiele razy, szczególnie wtedy, kiedy nie otrzymałem propozycji przedłużenia umowy na kolejny rok. Czy mogłem zrobić coś więcej? Na pewno, ale tak potoczyło się życie i pretensje mogę mieć tylko do siebie.
Gdy myśli pan „Kotwica”, to co przychodzi do głowy?
Przeciętne sezony w Kołobrzegu, w którym skład był obiecujący, ale zawsze brakowało kropki nad „i”. Zmiany personalne trenerów nie wpływały na pewno pozytywnie. Na początku sezonu byliśmy zespołem do bicia, a później ratowaliśmy się w ostatnich kolejkach.
Wychodziło to fajnie. Z perspektywy kilku lat Kotwica była w tym mistrzem. Było wiadomo, że koniec końców, zawsze się utrzyma. Zawodnicy z przeciwnych drużyn mówili „Byleby nie trafić na Kotwicę”, bo nie było łatwo. Nie jest to powód do satysfakcji, ale potrafiliśmy wyjść z naprawdę beznadziejnych sytuacji.
Był pan przygotowany do ostatniego sezonu?
Pracując w sezonie, nie mogłem trenować, a przygotowanie fizyczne jest przecież bardzo istotne. Całymi dniami robiłem kawę, więc jak przychodziłem do domu to byłem już zmęczony. Ciężko było przygotować się do tego, co faktycznie chciałem jeszcze kontynuować. Nie ma co ukrywać, źle wszedłem w sezon, zespół miał bardzo słabe wyniki, na co nałożyło się wiele czynników. Zwycięstwa budują atmosferę.
Trener Mariusz Karol na początku widział we mnie większą rolę i było wiadomo, że ktoś straci pracę, bo efektów nie było. Miałem świadomość, że nie jestem przygotowany.
I roszady zaczęły się od pana.
Zarząd miał dość słabych wyników. Klasyczną metodą jest zwolnienie trenera bądź zawodnika, który nie spełnia oczekiwań.
Rzadko się zdarza, by zatrudniono kogoś ponownie jeszcze w tym samym sezonie.
Faktycznie, po miesiącu podpisałem drugi kontrakt. Zatrudniono wtedy trenera Nikołaja Tanasiejczuka.
To zawodnicy grają i zdobywają punkty, ale nie ma co ukrywać, trener jest motorem napędowym zespołu. Tutaj czegoś brakowało. Mimo że trzon zespołu został zachowany, dokonano kilku korekt, ale wydaje mi się, że nie dawaliśmy tej jakości co przedtem, a ze strony trenera brakowało wsparcia.
Gdy trener Mariusz Karol w poprzednim sezonie zastąpił w połowie rozgrywek Dawida Mieczkowskiego, ugasił pożar. Współpraca układała się pomyślnie i nie mogę powiedzieć złego słowa. W kolejnym, miał wolną rękę w budowaniu składu i było to już coś zupełnie innego. Ciężko było nawiązać nam normalną relację.
Często narzucał pan swoje zdanie?
Mówiłem tylko co myślę, proponowałem inne rozwiązania, kiedy coś naprawdę nie skutkowało. Trener miał swoją wizję, był bardzo zamknięty. Z pełną odpowiedzialnością powiem, że nas nie słuchał. W koszykówce zespół to jeden organizm. Sądzę, że głównym problemem było to, że nie było współpracy na linii trener-zespół.
Po kilku kolejkach, widziałem, że nie było żadnej poprawy, a zaczynaliśmy mając 2 zagrywki – rozwiązania z szybkiego ataku z kilkoma opcjami, ale to nie było coś, co by nam pomogło, bo brakowało do tego tej koszykówki tradycyjnej. To jest fajne na chwilę, ale nie jest wystarczające na całe spotkanie. Tak się przeważnie mecze kończyły, że były na styku, przeciwnicy zaraz to odczytywali i pewnym momencie odchodzili wynikiem, kopiąc leżącego.
Serbski temperament?
Z perspektywy czasu wiem, że jestem ciężką osobą, szczególnie na boisku. W pewnych sytuacjach nie uznawałem kompromisu i musiałem postawić na swoim. Mogę powiedzieć, że poniekąd to minus.
W życiu codziennym mam inne podejście. W koszykówce chciałem, aby wszystko było po mojemu. Może nie zawsze pokazywałem to w odpowiedniej formie szczególnie młodszym kolegom, ale nigdy nie chciałem źle.
Między wami były konflikty. Trener sądził, że buntuje pan resztę zespołu.
Rzeczywiście był taki moment. Ale to była bzdura. Nikogo nie podburzałem, po prostu tak czuł zespół, normalnie rozmawialiśmy między sobą, bo każdy był już tym wszystkim zmęczony. Nie brałem nikogo na strony i nie namawiałem do buntu przeciw trenerowi.
Natomiast przyznaję, że to ja napędziłem tę spiralę. Była sytuacja, kiedy trener powiedział, że młodzi zawodnicy krzyczą na niego, bo obserwują to u mnie. Byłem osobą, która mówiła najgłośniej co jej się nie podoba na boisku, co trzeba zmienić. Pojawiła się bezsilność, bardzo napięta atmosfera. Jeden z nas musiał się odsunąć. Zabierając głos czułem, że to na mnie spadnie odpowiedzialność.
Trenerzy raczej nie lubią takich graczy.
Oczywiście, nawet w codziennym życiu tak jest. Też nie chciałbym żeby ktoś przychodził do mojej pracy i mówił mi jak mam robić kawę, mimo że jestem jeszcze amatorem. Nikt nie lubi, gdy podważa się jego zdanie i kwestionuje wybory. Tak jest w sporcie.
Frustracja?
Nie było wyników, mieliśmy ostatnie miejsce w lidze. Frustracja narastała po obu stronach. Gdy mieliśmy już na koncie tyle porażek, ciężko było się zmotywować. Pewien format niekiedy już się wyczerpuje i choćby trener wymyślił 100 nowych zagrywek, motywował nas najlepiej jak potrafi, to nie zawsze to coś zmieni. Na miesiąc mnie odsunięto, rozwiązano ze mną kontrakt. Ściągnięto Jakuba Dłoniaka, pod koszem była dziura i nie było wielkiej różnicy, z całą sympatią do niego. Efekt nowej miotły był chwilowy i nadal wyglądało to źle.
Nastąpiły kolejne zmiany, wróciłem do zespołu, przyszedł nowy trener, ale zabrakło czasu, by się rozkręcić, ponieważ sezon został przerwany przez COVID-19. Można gdybać, czy byśmy się utrzymali czy też nie, bo do końca zostały zaledwie 3 kolejki i przed nami były mecze o wszystko.
Od kolegów nie miał pan takich zarzutów?
W szatni atmosferę mieliśmy dobrą, pomimo sporej rozbieżności jeżeli chodzi o wiek. Ale na tyle się dogadywaliśmy, że jak to mówi Grzegorz Mordzak, można było wyjść po meczu na „garnek”.
W sezonie 2018/19 była napięta sytuacja, było więcej doświadczonych graczy, nikt nie chciał odpuścił i trzymał się swojego zdania. Były małe konflikty, potworzyły się grupki, nie byliśmy jak prawdziwa drużyna. Na boisku były złe emocje, ale przez sportowe ambicje. To było jednak do przełknięcia i te dwa sezony były zupełnie różne.
Teraz to bardziej przerwa na kawę, czy chce pan jeszcze wrócić do profesjonalnego grania?
Gra się tam, gdzie cię chcą, a nie tam gdzie chcesz. Chciałem zostać w Kołobrzegu, kontynuować naszą współpracę. Miałem możliwość spędzić 4 sezony w jednym miejscu, a nie wszyscy mają tyle szczęścia. Bycie sportowcem wiąże się z częstą zmianą miejsca. Wizja klubu często się zmienia. Koszykówka to biznes. Kiedyś często to powtarzano, ale chyba niewielu to rozumiało. Gdy dotknie cię to osobiście, też zaczynasz w ten sposób do tego podchodzić.
30 lat to nie za wcześnie, by kończyć karierę?
Chciałbym jeszcze pograć. W wakacje tego nie odczuwałem, ale teraz uświadamiam sobie już bardziej, że brakuje mi koszykówki. Mam więcej czasu, zaczęły się mecze, śledzenie wyników, ale na razie mogę tylko siedzieć z boku i czekać. Może będę miał jeszcze taką okazję, by wybiec na parkiet.
Te czasy, w których mógłbym poświęcić wszystko już się skończyły. Jeśli nie będzie konkretnego zapytania, nie rzucę wszystkiego. Moja sytuacja życiowa jest inna niż 10 lat temu.
Telefon milczał?
Nie dostałem żadnej konkretnej oferty pracy. Miałem nieśmiałe zapytania, w tym jedno z Pelplina. Z trenerem Bartoszem Sarzało rozmawiałem już w poprzednim sezonie, ale odmówiłem, bo czułem, że podpiszę jeszcze kontrakt w Kotwicy, chociaż wydawało się to niemożliwe. Tak się stało. W tych rozgrywkach był telefon, ale temat upadł i ja to rozumiem.
Nie jestem osobą, która szuka czegoś na siłę, wchodzi oknem, jak wyrzucą ją drzwiami. Niestety, musiałem schować buty. Żałuję tylko tego, że dwa sezony temu, kiedy dzwonił do mnie trener Łukasz Grudniewski z Górnika Trans.eu Wałbrzych, nie przyjąłem oferty.
Wyjście ze strefy komfortu mogło coś zmienić?
Po trzech latach mogłem zmienić otoczenie. To był chyba dobry czas na zmiany, ale nie z tego względu, że było mi źle. Sądzę, że sportowiec potrzebuje nowych bodźców, które będą go motywować. One są potrzebne, ale nie podjąłem tej decyzji, bo byłem już po słowie z Kotwicą i chciałem zachować się w porządku.
Teraz czuje pan komfort?
Szukam pomysłu na siebie. Na razie mój punkt mieści się przy samej kołobrzeskiej plaży w dzielnicy Podczele. Na samym początku próbowałem to rozkręcić, badałem grunt. Udało mi się ruszyć i po pierwszym sezonie byłem zadowolony. Sprawiało mi to radość, ale to nie było jeszcze to.
Dopiero w tym roku otworzyłem się w 100 proc. i poczułem, że chcę przy tym zostać. Moją kawę próbowali między innymi Szymon Szewczyk, Jakub Stanios czy Mateusz Stawiak. Sam Kołobrzeg jest specyficznym miejscem, które żyje głównie w okresie wakacyjnym. Rozglądam się za lokalem. Teraz patrzę bardziej w stronę kawy niż koszykówki.
Rozmawiała Pamela Wrona, @PamelaWrona