
Swojego pierwszego rzutu do kosza nie pamięta. Był za mały. Będzie to zdanie słyszał przez resztę swojego życia. Przyzwyczai się do tego, zahartuje. Na zdjęciu, które leży w rodzinnym albumie siedzi w kołysce z piłką do koszykówki.
– To była piłka Philadelphii 76ers. Miałem pretensje do rodziców, że gdzieś się zgubiła. Teraz byłaby z tego świetna pamiątka – mówi Kacper Gordon, rozgrywający klubu z Torunia. – Grałem od bobasa! – śmieje się.

Nie było innej opcji. Pochodzi z koszykarskiej rodziny. Jego ojciec Maciej Gordon, to były koszykarz m.in. Skry Warszawa a obecnie trener koszykarek Polonii Warszawa. Naturalne było więc, że mały Kacper chodził z tatą na treningi.
Grał też w szkolnej drużynie podstawówki o numerze 341 na warszawskim Bemowie, która mieści się przy ulicy Oławskiej. To była normalna szkoła, bez sportowych klas, z naciskiem na piłkę ręczną. Gordon i spółka (szczypiorniści) wygrali nawet mistrzostwo Warszawy w szóstej klasie.
– Mecz się kończył 44:40, a ja rzucałem 39 punktów. Poziom był śmieszny, ale świetnie się to dziś wspomina – opowiada.
Tata
Z mieszkania na Bemowie miał do szkoły niecałe dziesięć minut piechotą. – Do klubu poszedłem, jak miałem sześć lat. To oczywiście na początku była zabawa. Tata w moją grę nie ingerował, ale chodziłem na Konwiktorską, gdzie prowadził klub SKS 12. Rzucałem sobie na boczne kosze oraz zacząłem także uczęszczać do sekcji Polonii. Karol Gryko, Dariusz Sworst i Adam Latos – tych trzech trenerów pamiętam najmocniej – wspomina.
– Oni spędzili ze mną mnóstwo czasu i włożyli sporo w mojej wyszkolenie techniczne – opowiada Kacper. Tata przyglądał się z boku, ale to miało zmienić się z wiekiem, gdy koszykówka stawała się w życiu młodego chłopaka z Bemowa coraz poważniejsza.
– Nic nie robiliśmy na siłę. Czekał, aż sam zacznę pytać go o rady. Teraz praktycznie każda nasza rozmowa jest o koszu – śmieje się młody rozgrywający. Dodaje, że ojciec doskonale wie, kiedy może sobie pozwolić na telefon. Nie naciska, czeka, wie doskonale, kiedy będzie odpowiedni moment i synowi minie złość po przegranym meczu czy słabym występie.
Pudzian
Gordon zawsze był najmniejszy w grupie. Na pierwsze zajęcia uczęszczał z rocznikiem 1998. Wszyscy chłopcy byli od niego starsi o cztery lata, a co za tym idzie wyżsi i silniejsi. – Wołali na mnie Pudzian – opowiada Kacper. Miał nawet koszulkę rozgrzewkową z tą ksywką na plecach.
Dnia w którym zdał sobie sprawę, że koszykówka może być czymś więcej w jego życiu też nie pamięta, bo takiego nie było. – Długo bawiłem się nią. Traktowałem to jako coś, co sprawia mi ogromną radość. Od początku jakoś czułem, że to stanie się kiedyś moim sposobem na życie i zarabianie pieniędzy. Spodziewałem się tego – tłumaczy.
Łączył granie w Polonii Warszawa z nauką w szkole. Mama, z zawodu nauczycielka języka polskiego, pilnowała, by odrabiał lekcję i przynosił dobre oceny. Prymus. Aż do klasy maturalnej zawsze wracał w czerwcu do domu z czerwonym paskiem na świadectwie.
Pierwsze powołanie do kadry dostał zanim skończył 14 lat. Jego trenerem był Roman Prawica, a na zgrupowanie pojechał do Gniewina.
– Powołano aż 32 zawodników. Trenowaliśmy dwa razy dziennie podzieleni na mniejsze grupy. Dzięki temu obozowi udało mi się przebić do meczowej dwunastki i pojechać na turniej do Poznania, gdzie graliśmy m.in. przeciwko mocnemu rocznikowi WKK Wrocław. Pamiętam z tego turnieju Mateusza Kaszowskiego [rozgrywający MKKS Żaka Koszalin – przyp. red.]. Do tej pory mamy kontakt ze sobą. Wtedy WKK nas młodszych o rok chłopaków pokonało. To była fajna lekcja, pokazała jak wiele przede mną pracy – opowiada.
Polonijne gimnazjum
Został na ostatni rok w polonijnym gimnazjum koszykarskim. Wstawał o 5:15, szedł na tramwaj, o godz. godz. 6:15 przyjeżdżał do hali by porzucać przed obowiązkową siłownią o 7:00. – Sam zapalałem światło w pustej, ciemnej hali. Wszystko wyglądało jak na filmach! – śmieje się.
Po siłowni gimnazjaliści od 8:30 do 10:30 trenowali na parkiecie. Poźniej szli na lekcje i wracali do hali.
– Te trzy lata sporo mi dały. Mocno wtedy trenowałem i dzięki temu otworzyły mi się drzwi do poważnego grania – wyjaśnia.
Do Kacpra jeszcze przed ostatnią klasą gimnazjum odezwał się Tomasz Jankowski, trener młodzieżowego Śląska Wrocław. Koszykarz poprosił, by mógł skończyć szkołę w Warszawie i do liceum poszedł już na Dolnym Śląsku.
[ihc-hide-content ihc_mb_type=”show” ihc_mb_who=”2,3,4″ ihc_mb_template=”1″ ]
Wrocław
Do Wrocławia przeprowadził się w 2019 roku. Wtedy trenerem pierwszego zespołu był Radosław Hyży.
– To było naprawdę coś, bo odezwała się do mnie legendarna drużyna. Wtedy w młodzieżowym Śląsku grali Maksymilian Zagórski, Olek Dziewa, Sebiastian Bożenko czy Jan Malesa – tłumaczy. Trafił do drugoligowych rezerw. – Trener Jankowski chciał, żebym dużo grał na piłce, rozwijał się, popełniał błędy. To wszystko dostałem – opowiada Gordon.

Na drugoligowych parkietach rywalizował z zespołami Obry Kościan, Sudetów Jelenia Góra czy Nysy Kłodzko. Pierwszy sezon to było zderzenie z seniorską koszykówką. – Miałem wtedy 17 lat. Byłem dużo szczuplejszy niż teraz. Ważyłem maksymalnie 70 kilogramów. Walczyłem, jak mogłem. Starałem się bazować na swojej szybkości. Dawałem sobie radę – wspomina.
W debiucie przeciwko Nysie Kłodzko miał 10 punktów i 6 asyst, Sudetom w Jeleniej Górze rzucił 20 punktów do przerwy.
W kolejnym, przerwanym przez COVID-19 sezonie, wygrali grupę D. Gordon dostał statuetkę MVP rozgrywek tej grupy, w grupie A zaś wygrał wspomniany wcześniej Mateusz Kaszowski. Rozgrywający Śląska wystąpił w 21 meczach drugiej ligi. Zdobywał w nich średnio 20,2 pkt, miał 4 zbiórki, 4,2 asysty oraz 1 przechwyt na mecz.
Podpisał wtedy kilkuletnią umowę ze Śląskiem Wrocław.
Mieszkał na Szczepinie razem z Kacprem Marchewką. Do miasta czy hali mieli 20 minut. Kontakt utrzymują do dziś. – Z Olkiem Dziewą i Sebastianem Bożenko także jesteśmy dobrymi kumplami. Podobnie jest z Maksem Zagórskim czy Jaśkiem Malesą – wspomina.
Ekstraklasa
W seniorskiej koszykówce dostał szansę od serbskiego trenera Olivera Vidina, który dał mu szansę debiutu w ekstraklasie.
– Powiedział, że na razie nie podpisują drugiej jedynki i mam sobie poradzić. Wtedy pierwszą jedynką był Strahinja Jovanović. To była nieustanna wojna na treningach. Faulowaliśmy się nawzajem, pressowaliśmy na całym, trenerzy nic nie gwizdali. To bardzo wiele mi dało – wyjaśnia.
Śląsk zajął wtedy trzecie miejsce i był rewelacją rozgrywek. Vidin odszedł do Zielonej Góry, a Gordon został w Śląsku jeszcze na rok. Grywał głównie w pierwszej lidze, gdzie miał dużą rolę.
Z Wrocławia trafił do Torunia na zasadzie wypożyczenia przed obecnym sezonem. Odszedł, bo chciał jak najwięcej grania. Czy dobrze trafił? W sezonie 2020/2021 rozegrał na parkietach ekstraklasy 120 minut, tyle samo dostał w sezonie 2021/2022. W obecnym ma już ponad 400 minut w nogach. Średnie 7 zamienił na 17 minut.
– To była bardzo dobra decyzja. Chciałem grania i je dostałem. Trener Mirtović dawał mi sporo grania, a trener Heitz również tego nie zmienił. Obawiałem się tej zmiany, ale wydaje mi się, że udało mi się udowodnić swoją przydatność na treningach. Od zawsze musiałem coś komuś udowadaniać. Zawsze byłem za mały czy za słaby – tłumaczy mierzący 186 cm (w butach!) zawodnik.
Trafił pod skrzydła Bartosza Diduszki i Aarona Cela. Ten ostatni pomagał Kacprowi w wyborze rocznicowej kolacji na drugą rocznicę związku z Natalią, z którą poznali się jeszcze we Wrocławiu.
– To po prostu świetni ludzie. Cały zespół może na nich polegać – mówi o dwójce weterenów.
W trakcie sezonu w Twardych Piernikach Milosa Mitrovića zastąpił Francuz Cedric Heitz, który stanął przed arcytrudnym zadaniem utrzymania drużyny w ekstraklasie. Sprowadził Tylera Personsa, któremu oddał klucze do ataku drużyny, jednak nie zapomniał o 20-letnim Gordonie.
– Moją mocną stroną jest rzut i kreowanie przewag na boisku. Jestem szybki, mam dosyć dobry kozioł. Muszę poprawić podejmowanie decyzji, gdy mijam pierwszą linię. Cały czas się waham, czy mam wtedy rzucać czy podać do kolegów. Muszę oczywiście pracować nad moją „ramą”. PLK jest mocna fizycznie. Filip Matczak wygląda jak kulturysta, Przemek Żołnierewicz tak samo. Koszykówka idzie w tę stronę. Po meczu z fizycznym Treflem Sopot, gdzie na zmianę bronili mnie Cameron Wells, Jean Salumu i Garrett Nevels, to po meczu nie mogłem chodzić – tłumaczy.
Gordon nie jest wybitnym obrońcą. Pytam więc szczerze, czy odczuwa, że drużyny polują na niego w ataku.
– Zdarza się. Gdy graliśmy w Ostrowie, to Aigars Skele atakował mnie na low poście. Tak samo było, gdy na boisku pojawił się Mateusz Zębski. Zaciskam jednak zęby i walczę. Brakuje mi centrymetrów i kilogramów, ale nie brakuje mi charakteru. Ktoś kiedyś powiedział, że obrona to w 70% charakter. Pracuje mocno także nad defensywą. Mam nadzieję, że to pójdzie do przodu wraz rozwojem mojego ciała – wyjaśnia.
Z polskich zawodników podpatruje Andrzeja Mazurczaka. – W tym sezonie robi niesamowitą robotę. Jest bardzo szybki. Potrafi łączyć granie z zespołem i zdobywanie punktów. Czytanie gry na wysokim poziomie oraz ma świetny rzut – wyjaśnia.
Poza koszykówką studiuje w trybie niestacjonarnym (media design i marketing wizerunkowy na Dolnośląskiej Szkole Wyższej) ogląda seriale, z których wymienia The Office (ulubiony bohater to Jim Halpert) oraz Grę o Tron.
W środę czy czwartek ciężko go wyciągnąć z domu. Wtedy znowu koszykówka wraca na pierwszy plan. – To dni, w które gra Euroliga. Wtedy wszyscy wiedzą, że po prostu mnie nie ma. Podglądam grę Kostasa Sloukasa czy Tamira Blatta – wyjaśnia.
Za pięć lat chciałby grać tam gdzie oni. – Czemu nie? Trzeba mierzyć wysoko! – mówi Gordon.
Zanim jednak to nastąpi, musi pomóc Twardym Piernikom w walce o ekstraklasę. Jego zespół jest ostatni w tabeli, ale przed najważniejszymi meczami sezonu, wcale nie stoi na straconej pozycji.
[/ihc-hide-content]
Kosma Zatorski