
Travis Trice był najlepszym rozgrywającym Śląska Wrocław od czasów Lynna Greera. Nie zapraszam do dyskusji, bo nie ma o czym.
To żaden cytat. To moja myśl, którą chciałem wrzucić już na początku. Doskonale wiem, że to walka z wiatrakami. Nie ucieknę od porównywania Jeremiah’a Martina i Travisa Trice’a. Tak samo jak nie uciekną od tego tysiące kibiców wrocławskiego Śląska. Tych, którzy latem szturmowali biletowe kasy, blokując serwery, by tylko być świadkami jak Travis Trice podnosi do góry upragniony, osiemnasty mistrzowski puchar Śląska Wrocław. Tych, którzy teraz psioczą na jego następcę. Zaraz do tego dojdziemy.
Legenda powraca
To był transfer, który wywrócił ligową hierarchię do góry nogami. 64-letni wtedy Andrej Urlep podjął się niemożliwego. Słoweniec wracał po 14 latach do Wrocławia, gdzie zdobył na początku wieku cztery mistrzostwa Polski. Obejmował będący w rozsypce zespół po Pedragu Mijovicu. Ten wytrwał w Śląsku jedynie do października.
Urlep poszedł na zakupy. Najważniejsze stało się dla niego znalezienie nowego rozgrywającego, dyrygenta jego orkiestry. Wszystko potoczyło się tak szybko, że można przypuszczać, że trener był z zawodnikiem jeszcze po słowie, zanim sam podpisał kontrakt. Osiem dni po ogłoszeniu przyjścia Urlepa, klub poinformował o kontrakcie Trice’a.
Dalsza hagiografia nie ma sensu. To historia zbyt świeża. Do tej pory pamiętam jego kamienny wyraz twarzy po tym, jak bombardował kosze w serii przeciwko Zastalowi, Czarnym Słupsk czy Legii Warszawa. Artysta. Gracz jeden na dziesięć lat. Pomnik pod Halą Stulecia. Za te kilkadziesiąt meczów. Jak to pięknie zresztą się zgrało, że to właśnie tam wrocławianie ponownie obejrzeli koszykówkę z jego udziałem. „Teatr jednego aktora” – pisali dziennikarze Sportowych Faktów o jego wyczynach. To on sprawił, że we Wrocławiu wróciła moda na kosza. Trice wyjechał, moda została. Bożonarodzeniowe spotkanie ze Stalą Ostrów oglądało w Hali Stulecia ponad 4 tys. widzów.
Jeremiah Martin wybiegł na rozgrzewkę w seledynowych butach z czerwonymi sznurówkami. To szósty model butów Kobego Bryanta o nazwie „Grinch” – biały kruk kolekcjonerów obuwia, które w resellu (sprzedaż zakupionego wcześniej obuwia po wyższej niż sklepowa cenie) zaczynają się obecnie od 950 dolarów. Martin przejął mecz ze Stalą w rzadko spotykany sposób. Obroną. Wyskakiwał zza pleców kozłujących i zabierał im piłkę. Zaliczył osiem przechwytów. Dodał do nich 15 punktów, cztery zbiórki, cztery asysty i jeden efektowny blok. Śląsk przeszedł się trzeciej w tabeli drużynie z Ostrowa. W sezonie 2022/2023 zespół Andreja Urlepa nie przegrał jeszcze meczu. Ma imponujący bilans 13-0. Mimo ciągłego kręcenia nosem na Jeremiaha Martina.
[ihc-hide-content ihc_mb_type=”show” ihc_mb_who=”2,3,4″ ihc_mb_template=”1″ ]
Eurocup? Na pierwsze zwycięstwo musieliśmy czekać do grudnia. Śląsk pokonał przedostatnie w tabeli włoskie Trento, kontrolując mecz już od pierwszej kwarty. Dla Martina był to udany mecz, choć jeszcze dwa tygodnie wczesniej, w spotkaniu z Paris Basketball trener Urlep zatrzymał go na ławce na całą drugą połowę. Martin zrehabilitował się za swoją słabą postawę w meczu z Treflem Sopot. Rzucił 30 punktów z niesamowitą łatwością, później dominował także w meczu z Trento, choć niektórzy wypominali mu, że myśli na boisku tylko o sobie. Najważniejsze jednak było zwycięstwo. – Mieliśmy już dość przegrywania. Trener podkreślał, jak ważne jest granie na odpowiedniej intensywności przez czterdzieści minut. Mieliśmy grać twardo i wygrać zbiórkę, to nam się udało. Nie daliśmy szansy na ponawianie akcji. Dobrze zastawialiśmy deskę. Na to też uczulał nas coach. Mamy szansę na wygranie meczu, jeśli ograniczymy ich do jednego rzutu w akcji – mówi Jeremiah, z którym rozmawiam w puściutkiej Hali Stulecia, w towarzystwie ekipy sprzątającej po meczu. Po parkiecie chodzi Kodi Justice, który dzwoni do swojej żony Lily w Arizonie. On i Justin Bibbs to nieodłączni kompani Martina, dla którego jest to pierwszy (i pewnie ostatni) sezon we Wrocławiu. – Kontrowaliśmy tempo tego meczu. Nie chcieliśmy do niego wracać. Graliśmy swoją koszykówkę. Pchaliśmy piłkę do przodu, mieliśmy sporo łatwych punktów – mówi o meczu z Trento.
Nie nosimy głowy wysoko
Pytam się o to, jak to się dzieje, że w Polsce idą przez ligę niczym walec, jednocześnie będąc walcowanym co tydzień w Europie. Z czego wynika ta duża różnica. Martin zastanawia się kilka sekund. Po czym uśmiecha się i mówi. – Poziom gry. Nic więcej. To największa różnica – po chwili dodaje. – Ale my wcale nie gramy swojej najlepszej koszykówki w polskiej lidze. Nie przegraliśmy jeszcze meczu, ale to nie oznacza, że tutaj gramy jakoś super. W polskiej lidze mamy problemy z wygraniem zbiórki. Tu także nie gramy swojej gry przez czterdzieści minut. Nie gramy tak, jak wydaje mi się, że moglibyśmy grać. To jednak wciąż początek sezonu. Nie nosimy naszych głów wysoko, bo nie przegraliśmy spotkania – tłumaczy.
Porównania z Tricem były i będą. Nie uciekniemy od nich. Więc sprawdźmy, bo liczby powiedzą nam nieco więcej, niż test oka. Pewnie po kilku miesiącach Trice jeszcze urósł w naszych oczach. Nawet nie musimy gonić po zaawansowane statystyki. Od Martina był lepszy w kilku rzeczach, liczby to potwierdzają: rzuty wolne – 88% do 66%, trójki 42% do 22 % (największa pięta achillesowa Martina, furtka do Euroligi zamknięta), statystyka +/- 4 do 6. Martin natomiast robi kilka rzeczy lepiej od Trice’a – przechwyty 3 do 1, zbiórki 6 do 4, wymuszanie fauli 6 do 5, rzuty z gry 49.8% do 45%. Trice był lepszym kreatorem gry, Martin jest lepszym obrońcą, którego nie trzeba ukrywać w systemie. I tutaj chyba należałoby postawić kropkę.
Co u Travisa Trice’a? Gra średnio po 23 minuty w meczu w 11. zespole ligi hiszpańskiej UCAM Murcia. Jego średnie skuteczności poszły w dół i bliżej im do 35% z gry, ale nadal jest w stanie rzucać po 13 punktów w meczu, spędzając na parkiecie tylko 23 minuty. Błysnął w październiku, gdy Manresie zaaplikował 32 oczka. Jego rywalem na tej samej pozycji jest doświadczony Thad McFadden, który od lat gra w Hiszpanii. Wygląda na to, że przed Tricem również sporo lat grania na tym lub zbliżonym poziomie. Liga hiszpańska nie okazała się za mocna na jego umiejętności. Pasuje tam. A Martin?
– Podoba mi się od samego początku. Jest szybki i agresywny. Zaskoczył mnie, że tak umiejętnie dostaje się na swoje ulubione klepki z półdystansu. Za trzy obrońcy go odpuszczają, na dalekim półdsystansie jest bardzo regularny. Czasami mam wrażenie, jakby się zacinął i za dużo grał pod siebie. Ostatnio jednak w meczu z Ostrowem ładnie dzielił się piłką. Nie widzę osoby, która w Polsce mogłaby go zatrzymać – mówi były rzucający Śląska Kamil Chanas. Nie spodobała mu się słynna już wypowiedź, w której Martin przyznał, że nie wie czyje koszulki wiszą w Hali Stulecia. – Chłopaki już pewnie mu wytłumaczyli. Fajnie, gdyby widział, kibice na pewno by to docenili – dodaja.
Dla Martina to jego pierwszy sezon w Eurocupie. Pytam się go, czy ma tutaj coś do uwodnienia, czy chce się pokazać na większej scenie niż dotychczas na Starym Kontynencie. W końcu zdarzały mu się mecze na poziomie NBA, gdy rzucał więcej niż 20 punktów dla grających w „bańce” Brooklyn Nets. Przyjazd tutaj to jednak przestawienie się na inny rodzaj koszykówki. Cała zabawa zaczyna się od nowa.
– Szczerze? Traktuje tak samo Eurocup, jak i polską ligę. Budzę się codziennie rano i czuję, że mam coś do udowodnienia. Jestem z dala od mojej rodziny, z dala od mojej ukochanej córki. Nie widziałem mojej mamy, siostry i przyjaciół od kilku miesięcy. Staram się utrzymywać kontakt poprzez FaceTime. Przed chwilą również odebrałem mnóstwo telefonów. Wszyscy się cieszyli, że w końcu udało nam się wygrać. Wracając do udowadniania. Codziennie staram się to robić. Staram się cieszyć tym, co robię. Nie mogę budzić się zły, bo wtedy moje dni staną się dłuższe. Po prostu cieszę się z grania w koszykówkę oraz z tego, że właśnie w ten sposób poznaje świat. Nie mam prawa narzekać – tłumaczy.
Podróż
Koszykówka zaprowadziła go do Memphis, gdzie grał na uczelni. Później odwiedził Cleveland i Nowy Jork, grał też w Nowej Zelandii dla tamtejszych Breakers oraz w niemieckim Gottingen. Wrocław to kolejny przystanek na mapie jego podróży. – No właśnie, mówi się „basketball is a journey”. Utożsamiasz się z tym hasłem? – pytam. – Moja córka ma na imię Journey! – śmieje się Jeremiah. Mecz z Trento miała oglądać z trybun Hali Stulecia, ale nie przyleciała do Polski. Rodzinę Martina zatrzymały kłopoty z wyrobieniem jej paszportu. Przyleci w nowym roku.
Do tego czasu Martinowi muszą wystarczyć rozmowy na wideoczacie. Może więc poświęcić się w stu procentach na koszykówce. – Zawsze gdy wychodzę na boisko, robię wszystko, by wygrać. Nieważne przeciwko komu gramy – mówi. Podoba mu się we Wrocławiu. – Razem z Kodim i Justinem Bibbsem cały czas łazimy na miasto coś zjeść. Często zaglądamy do Whisky in the Jar oraz do dwóch innych miejsc, których nazwy nie jestem sobie w stanie przypomnieć. Wrocław nie jest za duży, ma dobre restauracje i galerie handlowe. Podoba mi się tutaj. Chciałbym tylko, żeby moja rodzina była tu ze mną – tłumaczy. ’
Jeremiah ma nadzieję, że podczas okienka FIBA trener Andrej Urlep da im trochę wolnego i będzie mógł polecieć na chwilę do domu. W koszykarskim środowisku słychać głosy, że trener Andrej Urlep się zmienił. Nie jest już furiatem obsesyjnie skoncentrowanym na obronie. Dało się to zauważyć już podczas jego pracy w Zielonej Górze. Zmieniła się koszykówka, ale najstarszy w lidze szkoleniowiec świetnie zaadaptował się do tych zmian. Nie będzie nigdy błyszczał w telewizyjnych wywiadach, ale przecież nie z tego rozliczają go sternicy Śląska.
Na razie pewnie za wcześnie na oceny, ale wydaje się, że trafił z budową składu. Czepiać można by się dobru środkowego. Nie wiadomo, czy do stylu Martina i Łukasza Kolendy nie pasowałby bardziej ktoś zbliżony charakterystyką do Cirila Langevine’a. A może trener Urlep wie, że gdy w play-offach gra zwolni, będzie mógł liczyć na doświadczenie Artioma Parahouskiego? Sezon przyniesie nam odpowiedzi. O Urlepie mówi się także, że daje swoim graczom swobodę w podejmowaniu decyzji, w czytaniu tego, co dzieje się na boisku. Aż dziw bierze, że to ten sam trener, na którego Rajmondas Miglinieks spoglądał co akcję, gdy wyprowadzał piłkę, by usłyszeć co gramy.
– Zawsze powtarza nam, żebyśmy pchali piłkę do przodu i zdobywali łatwe punkty [w oryginalnej wypowiedzi „cheap points” – przyp. red]. Chce grać najszybciej, jak możemy, oczywiście pod kontrolą tego, co robimy. W każdym meczu mówi do mnie „Push the ball, push the ball” [pchaj piłkę do przodu]. Większość drużyn chce grać wolno, chce grać ustawianą koszykówkę na połowie rywala. My tacy nie jesteśmy. Naszą dewizą jest szybkie granie – tłumaczy 26-letni Amerykanin.
Jeremiah Martin nigdy nie będzie drugim Travisem Tricem. Ten drugi miał, oprócz olbrzymich umiejętności, także szczęście z odpowiednim trafieniem w moment. Przyszedł do klubu, którego sezon nadałaby się na filmowy scenariusz. Legendarna organizacja przeżywa kryzys, sięga po trenerską legendą z nadzieją, że ten poprwadzi zespół do wyczekiwanego latami 18-tego tytułu mistrza Polski. Trener zaś stawia na zawodnika, który mimo pochlebnych recenzji, dopiero buduje swoją markę w Europie. W pewnym momencie dochodzi do konfliktu, ale udaje się go załagodzić, obaj panowie chowają dumę do kieszeni, by zdobyć dla Wrocławia upragnione mistrzostwo. W ćwierćfinałowej serii z Zastalem przegrywają już 0-2, by odwrócić jej losy. Przez resztę rund idą jak burza.
Prawda, że brzmi dość filmowo? Trice wycisnął ze swojego pobytu maksimum. Porywał tłumy. Martin tego nie zrobi. To już było. Ale nadal może zrobić dokładnie to samo, co on – poprowadzić Śląsk do mistrzostwa kraju, a przy okazji urwać kilka zwycięstw w Eurocupie.
[/ihc-hide-content]
Kosma Zatorski