Dołącz do Premium – czytaj całe teksty! >>
Niepisana zasada NBA głosi, że po 20 pierwszych meczach sezonu ziarna są już w oddzielnym zbiorniku zwanym czołówką tabeli, a plewy tłoczą się poniżej, walcząc do końca sezonu między sobą o to, by zająć ostatnie wolne miejsca w play-off.
W poprzednim sezonie w pierwszej czwórce Wchodu po 20 meczach byli wszyscy późniejsi półfinaliści. Tylko w odwrotnej kolejności – późniejsi finaliści NBA Miami Heat zajmowali czwarte miejsce. Na Zachodzie już po 20 meczach wszystko było jasne: Lakers wyprzedzali Nuggets, których później ograli w finale konferencji. Za ich plecami plasowali się Clippers i Rockets. Nuda.
Ponieważ obecny sezon jest skrócony, jego czwarta część już minęła. Czołówkę Wschodu tworzą Philadelphia, Milwaukee, Indiana, Brooklyn i Boston. Zachód? Utah, dwie drużyny z LA i Denver. Czy ktoś byłby szczególnie zdziwiony, gdyby komplet ośmiu półfinalistów konferencji pochodził z grona tych dziewięciu ekip?
Nuda, prawda? Faktycznie, w gronie tych drużyn aż do końca sezonu może być nudno. Emocje ich kibiców rozgrzać powinien głównie sezon na podpisywanie szukających swojego upragnionego pierścienia weteranów. PJ Tucker już przebiera w ofertach.
Rynek bayoutów uważam za największą niesprawiedliwość w NBA – to moment gdy bogatsi stają się jeszcze bogatsi – więc nie mam zamiaru się nim zajmować. Zresztą: to też nuda. Ale stworzenie rankingu Top10 drużyn, które – choć obecnie pogrążone w mniejszym bądź większym kryzysie – są w stanie wygrać serię play-off? To już ciekawsze zadanie, bardzo proszę.
W odwróconej kolejności.
„Za chęci”
- New York Knicks (9-11).
Naciągane? Trochę. Przez dłuższą chwilę nie mogłem się zdecydować na ten dziesiąty, najsłabszy zespół. Ale Immanuel Quickley zasłużył, by pojawić się w tym tekście. Coraz częściej jest po prostu bardzo dobry, a jego floater pozostaje ujmujący:
Zaloguj się aby zobaczyć dalszą część wpisu!Treść dostępna tylko dla
Użytkowników Premium!