
Zarejestruj się w Premium – czytaj teksty i graj w Fantasy Ligę! >>
Pamela Wrona: Mówi się, że człowiek uczy się całe życie. Czego uczy pana koszykówka?
Jarosław Krysiewicz, trener Zetkamy Doral Nysy Kłodzko: Po moich ostatnich przejściach, zdecydowanie pokory. Wydawało się, że wszystko będzie dobrze, a rzeczywistość okazała się zupełnie inna.
Miał pan momenty, kiedy zastanawiał się „na co to wszystko?”
Przez ostatni czas jest dużo miejsca na przemyślenia. Różne myśli przychodziły do głowy. Nie ukrywam, że zastanawiałem się już, czy zostać w koszykówce, czy szukać innego pomysłu na życie. Myślałem, czy nie lepiej będzie już pójść inną drogą.
Kiedy?
Przez ostatnie miesiące. Nie dość, że najpierw to nieszczęsne Kutno, a następnie koronawirus. To zostawiło w głowie mocny ślad.
Ale jednak niewiele pan zmienił.
To jest pasja, miłość. To jest wszystko. Koszykówka to po prostu całe moje życie. Jest ze mną od 8. roku życia, bo wtedy poszedłem na swój pierwszy trening. Chęć przebywania na parkiecie, gwizdek w ręce, te emocje, cały czas wygrywa i jest na pierwszym miejscu. To prawdziwe uczucie, chociaż miałem moment zawahania, zacząłem wątpić, zadawać wiele pytań.
Trudno wyobrazić sobie żeby miało jej nie być?
Absolutnie. Może przyjdzie ten moment, być może już za rok? Ale na pewno ciężko byłoby funkcjonować bez niej, nawet w innej formie. Myślałem o stanowisku prezesa, działacza czy dyrektora sportowego. Mam doświadczenie na tym polu w rozmawianiu o pieniądzach.
Mógłby pan wieść spokojniejsze życie?
Raczej tak. Mam 54 lata. Kilka lat temu mówiło się jeszcze „młody trener”. Nie ukrywam, że priorytety się zmieniają. Jestem starym ojcem, bo młodszy syn ma 15 lat, ciągnie go do koszykówki. Mam dużo przemyśleń. Czy przydałaby się chwila spokoju? Na pewno.
Pieniądze, zdrowie, czas – Czego pan stracił więcej przez te wszystkie lata w Polfarmeksie Kutno?
Straciłem wiele. Pieniądze są oczywiście już nie do odzyskania. Brak pensji przez kilka miesięcy miało wpływ na moje przemyślenia na temat przyszłości. Znalazłem się już w takiej sytuacji, że zastanawiałem się, czy nie sprzedać domu i nie kupić mieszkania, bo brakowało na normalne, codzienne życie. Później, przez duży stres, pojawiły się poważne problemy zdrowotne, bardzo się to na mnie odbiło. Musiałem położyć się w szpitalu, przeszedłem dwa zabiegi.
To była dla mnie następna nauka i cenna lekcja. Z ludzi, z którymi pracowałem przez tyle lat nawet nikt się nie zapytał, czy wszystko jest ze mną w porządku.
Nie przeczuwał pan, że ta historia będzie miała takie zakończenie?
W Kutnie było pięknie, pierwsze 5 lat to była sielanka, toczyło się spokojnie, tak jak powinno, nie można było na nic narzekać. Później czar prysł, przez kolejne 4 lata zaczęła się walka o przetrwanie i wcześniej nic się na to nie zapowiadało.
Takie sytuacje zmieniają?
Zawsze człowiek myśli, że wszystko będzie dobrze. Pluję sobie w brodę, że zwłaszcza w tym ostatnim sezonie jeszcze raz zaufałem tym ludziom. Jak patrzę w lustro, zadaję sobie pytania, jaki musiałem być wtedy głupi i naiwny. Cieszę się tylko z jednej rzeczy… że nie namawiałem chłopaków do gry, bo każdy sam rozmawiał z prezesem i podejmował decyzje. Do dziś nikt nie powiedział „przepraszam”. Oni nie rozumieją, że zaburzyli chłopakom ich całe życie.
To co się wydarzyło, nigdy nie powinno mieć miejsca. Wszyscy mieli ogromny żal, czuli złość. Na szczęście, wszyscy po kilku meczach w Kutnie znaleźli nowe miejsce, w którym mogli dograć ten sezon. Byliśmy w tym razem. To nie było po naszej stronie, że toczyliśmy taką walkę. Skierowałem sprawę do prokuratury, aby Ci ludzie nikogo więcej nie oszukali.
Myślał pan później, że za bardzo się angażował?
Tak to wyglądało, walczyłem o klub do samego końca i naprawdę niewiele zabrakło, by ta historia mogła skończyć się inaczej. Mogłem odpuścić, ale zrobiłem to dla zawodników, postawiłem wszystko na jedną kartę. Jestem przekonany, że klub mógłby dotrwać do momentu przerwania sezonu przez koronawirusa, a może i nawet udałoby się spłacić część długów.
Nie było to nam dane. 2 tygodnie walki, napięcia, bez snu, ciągłej pracy, także przełożyło się na moje zdrowie. Mimo tych okoliczności, mogliśmy namieszać w lidze, wszystko szło w dobrym kierunku. Nie udało się, ale trudno. Mam przynajmniej czyste sumienie.
Łatwiej było być koszykarzem?
Dobre pytanie. Dużo na ten temat rozmawiałem z kolegami, którzy są trenerami, a kiedyś sami uprawiali koszykówkę. Z perspektywy czasu widzimy, jak my ocenialiśmy naszych trenerów, jak to wyglądało, gdy się stoi po drugiej stronie. Prawdę mówiąc, nie wiem co jest łatwiejsze. Wydaje się, że być zawodnikiem. Są określone cele, zadania, które trzeba wykonać, po meczu można szybciej o tym zapomnieć, choć zależy jak kto do tego podchodzi.
Natomiast jeśli się jest trenerem – i obojętnie na jakim poziomie – wydaje mi się, że jest to coś zupełnie innego, bo odpowiada się nie tylko za siebie, a za całą grupę ludzi, których ma się pod sobą. Nie można ich zawieść, trzeba być przygotowanym na każdy trening i mecz, to nieustanna praca. Bycie trenerem to zdecydowanie więcej stresu.
Przyzna pan, że niemal każda ławka trenerska jest jak gorące krzesło?
Oczywiście, coś w tym jest, że człowiek ma to z tyłu głowy. Chociaż ja nigdy nie miałem z tym problemu. Miałem to szczęście, że – poza trzecim sezonie w Kutnie, gdy byliśmy w PLK i nam nie szło, na co złożyło się wiele czynników i sam zrezygnowałem – nie miałem takiego przypadku, aby ktoś mnie zwolnił.
To nawet nie jest obawa przed utratą pracy. To obawa, żeby nie zawieść tych zawodników, których chciało się mieć w swoim zespole, przynajmniej ja podchodzę do tego w ten sposób. Można stracić posadę, ale inaczej patrzy się, gdy ktoś chce grać dla konkretnego trenera. To jest duża niepewność.
Są różni działacze, a czasami ludzie, którzy zarządzają klubami nie za bardzo się na tym znają. To specyfika tego zawodu. Zawsze zadziwiała mnie jedna rzecz…
Jaka?
Jak prześledzi się karierę niektórych polskich trenerów, tych z ekstraklasy, można dojść do wniosków, że w momencie kiedy się ich zwalniało i sprowadzano szkoleniowców najczęściej z byłej Jugosławii, to nagle okazywało się, że polski trener musiał pracować z określonym budżetem i zasobami ludzkim. A gdy przychodził trener zza granicy, pojawiały się pieniądze na 2-3 zawodników.
Mnie, jako trenera i kolegów po fachu zawsze zastanawiało, jak to się dzieje, że polski trener nie może, a po zmianie pojawiają się gracze z wyższej półki? Pamiętam sytuację, że jak sam podałem się do dymisji w Kutnie, podziękowałem koszykarzom, wsiadłem w samochód i jechałem do domu. Po godzinie, gdzie ledwo opuściłem miasto, dostałem informację telefoniczną, że już jest przymierzany nowy zawodnik. I faktycznie, za 2 dni już był w zespole. Nie wiem skąd nagle prezesi wykopują te pieniądze (śmiech).
Swoją drogą, w Kutnie jak okazało się, że trzeba zapłacić dwóm koszykarzom, którzy nie chcieli podpisać ugody, to w ciągu kilku godzin potrafili znaleźć pieniądze, tylko po to, aby otrzymać licencję i wystartować, a po dwóch miesiącach zamknąć klub.
Czyli trzeba mieć jeszcze szczęście?
Zdecydowanie. Ja nie mam ostatnio szczęścia, jeżeli chodzi o finanse i wybory. W Lesznie byłem już dogadany, że poprowadzę zespół w sezonie 2020/21. Sądziłem, że się odbiję, natomiast ostatecznie klub nie zgłosił się do rozgrywek.
Później nie było łatwo – trafił pan do żeńskiego basketu, by za moment, przez wirusa, zakończono wszystkie rozgrywki.
Kolejna kłoda. Jak trafiłem do żeńskiej koszykówki, niektórzy mówili żebym popukał się w czoło.
Dlaczego?
Człowiek przez ostatnie lata był na poziomie pierwszej ligi, ekstraklasy. I pojawiały się pytania, dlaczego się cofam, że jak tam pójdę, to już się nie wydostanę.
Drugi raz podjąłby pan taką samą decyzję?
To co spotkało mnie w Warszawie, to miód na moje serce po tym ciężkim okresie, który był przedtem. Teraz wiem, że to była najlepsza decyzja, jaką mogłem podjąć. Nie czekałam na inne oferty, chociaż były zapytania. Wszyscy kazali czekać. Prezes Polonii Warszawa okazał się przede wszystkim prawdziwym prezesem.
Zaproponował pracę w klubie, który jest na wysokim poziomie organizacyjnym, wszystko dopięte na ostatni guzik. Była jasna sytuacja czego chcemy. Koszykówka jest taką grą, że czy to męska czy żeńska, gdy człowiek chce się zaangażować to emocje są takie same, niezależnie od poziomu rozgrywek. To były fajne miesiące w zespole, który chciał pracować, a każdy trening to był mały krok do przodu.
Odetchnąłem psychicznie. Efekty było widać na boisku i śmiem twierdzić, że gdyby nie koronawirus, myślę, że może moglibyśmy zameldować się w ekstraklasie. Nie ukrywam, że trochę żałuję, że nie udało się przedłużyć współpracy, ale wynikało to już z możliwości finansowych.
Teraz, po 13 latach wraca pan do Kłodzka. Taka bezpieczna przystań, stabilizacja, której pan potrzebuje?
Tak, wiele rzeczy się na to złożyło. Z prezesem Sierakowskim znamy się bardzo dobrze, wyszedł z propozycją i nie było nad czym się zastanawiać. Ci sami ludzie otworzyli halę i byli w niej obecni, wszystko jest tak samo. Miałem wrażenie, jakbym cofnął się do tamtych lat. Ten czas zapamiętałem pozytywnie.
Kłodzko jest małą miejscowością, nie ma wielkiego przemysłu. A przez ostatnie lata udaje się utrzymywać drużynę na poziomie pierwszej i drugiej ligi, a zawsze sezon kończy się tak samo, że nie ma żadnego zadłużenia i zawsze jest czyste konto. W takim mieście to jest naprawdę sztuka. Im się to udaje, prezes tego pilnuje i to wielki atut tego miejsca. Może nie ma wielkich pieniędzy, ale słowo prezesa jest ważne niż cokolwiek innego, można czuć się bezpiecznie.
Jaka osoba odchodziła z Kłodzka 13 lat temu?
Odchodząc z Kłodzka, wiedziałem, że będę trenerem w żeńskiej ekstraklasie. Rozpoczynałem wówczas przygodę z koszykówką na tym najwyższym poziomie. Z perspektywy czasu, gdy sobie przypomnę swoje zachowania, to czasami pojawia się uśmiech.
Co ma pan na myśli?
Podejście do koszykówki, rozumienie jej jako trener – to jest wszystko zupełnie inne. Wcześniej wszystko było oparte bardziej na emocjach, teraz człowiek ma tyle doświadczenia, że podchodzi już do tego inaczej. Jak znajdę jakąś płytę – bo wtedy to były czasy płyt CD – i widzę jak pajacowałem przy linii, wydzierałem się i kłóciłem…
Ale bywało to potrzebne. Teraz człowiek trzyma nerwy na wodzy, podchodzi z chłodną głową. To także za sprawą ogromnych możliwości, wiedzy i lepszego przygotowania.
Z jaką wiedzą wraca pan dziś?
Wracam z większym bagażem doświadczeń – i to jest kluczowe przez te 13 lat.
Ale niekiedy trzeba dać upust swoim emocjom?
Niektóre zachowania przy ławce to kontrolowana gra. Robienie pewnych rzeczy ma na zadaniu pokazać, że jest się z drużyną na dobre i na złe, czasami trzeba sprowokować. Rzadko, ale nerwy puszczają. Chyba każdy tak ma. A jak sobie z tym radzić? Po meczu są takie same emocje, trzeba niekiedy dać upust.
Można spotkać się z przyjaciółmi, gdzieś pojechać, samemu obejrzeć dane spotkanie i wyciągnąć wnioski – wszystko wynika z możliwości. Po meczu na drugi dzień jadę do domu i mogę na chwilę zapomnieć o koszykówce, wyczyścić głowę bo bez tego nie dałoby się normalnie funkcjonować.
„Panowie, macie się napić i zacząć ze sobą rozmawiać” – powiedział pan kiedyś zawodnikom po kiepskim meczu. Ta rozmowa, budowanie relacji jest kluczowe?
To jest bardzo ważne. Mam świadomość, że niekiedy mówię aż za dużo. Namawiam, aby chłopaki więcej ze sobą rozmawiali, podczas posiłku nie korzystali z telefonów, tworzyli te relacje. Koszykówka to komunikacja. Jeśli nie nauczą się tego poza boiskiem i nie będą się lubić, to nie będzie tej chemii na boisku. W dawnych latach, gdy sam byłem zawodnikiem, to się sprawdzało.
W Śląsku, chociaż nie przegrywaliśmy zbyt często, ale jak już zdarzył się słabszy czas, postępowaliśmy właśnie w ten sposób. Po alkoholu człowiek jest odważniejszy. To w sporcie – wbrew pozorom – jest bardzo naturalne, trzeba powiedzieć co się myśli i iść do przodu, być drużyną, która po prostu chce ze sobą grać i to jest kluczem. Taki moment był właśnie wtedy.
Jakie są pana odczucia co do przyszłego sezonu? Można pokusić się o coś więcej niż zazwyczaj?
Kłodzko nie ma dużego budżetu, natomiast jest zawsze jeden kierunek. Klub nie kontraktuje zawodników z całej Polski, tylko opiera się na rynku lokalnym, ewentualnie najdalej do Wrocławia. To się wiąże z tym, że są niższe opłaty, bo nie trzeba wynajmować mieszkań. W skali sezonu są to spore oszczędności.
Gracze mogą dojeżdżać. Wszystko ma dwa końce. Z jednej strony jest to dobre dla klubu, z drugiej gorsze dla trenera, bo nie jest w stanie organizować dwóch treningów dziennie. Udało nam się stworzyć ciekawy zespół jak na możliwości finansowe Kłodzka. Słyszałem: „jak wam się to udało?”. To w dużej mierze szczęście, bo m.in. Tomasz Ochońko mieszka pod Wrocławiem nie chciał już jeździć po Polsce. Część naszych treningów odbywa się właśnie tam, a część w Kłodzku.
Zawsze jest coś za coś. Chcemy robić wszystko, aby wypaść jak najlepiej. Jesteśmy optymistycznie nastawieni. Może uda się zrobić coś więcej, niż z reguły, gdy często mówiło się o utrzymaniu. Chcemy pójść krok do przodu, mamy większe ambicje.
Niektóre kluby z pandemią radzą sobie znakomicie. Jest kilka klubów, które personalnie wyglądają naprawdę dobrze, a wydaje się, że liga może wejść na wyższy poziom sportowy. Dla Kłodzka nie jest to dobra informacja, chociaż lepiej grać z najlepszymi (śmiech). Najważniejsze, żeby omijały nas kontuzje, bo ze względu na długie przerwy, ten sezon może być związany z licznymi urazami.
I przyjdzie upragniony spokój?
Jeśli wszystko będzie po naszej myśli, będę spokojny.
Pamela Wrona