
Dołącz do Premium – czytaj całe teksty i graj w Fantasy Lidze! >>
„No ale halo, jak on tak może? Najpierw było mu nie po drodze z Westbrookiem i Durantem w OKC. Później, już w Houston, chciał koniecznie grać z Chrisem Paulem. Dwa lata później zażądał, by wymienić CP3 na Westbrooka.
Teraz wymyślił, by za Westbrooka wziąć Johna Walla, a na koniec zażądał, by wymienić jego samego i po ośmiu latach uwolnić od – uwaga, teraz jeden z bardziej nieadekwatnych przydomków amerykańskich miast – smętnych ulic „Clutch City”.
No i?
Mało? Bardzo, bo to wyświechtane argumenty sportowe, a na sporcie świat się nie kończy.
Zamiast „biegać linie” na pierwszym treningu drużyny, James Harden celebrował kilka dni temu życie – na oczach wszystkich! Po całości. Najpierw w, odbierającej z roku na rok Los Angeles coraz więcej celebrytów, Atlancie. Później bardziej klasycznie – w strip-clubie w Vegas. Wciąż mało? Rozdawał pieniądze kumplom, obsypywał nimi ciężko pracujące kobiety. Skwapliwi „dziennikarze” policzyli, że puścił 300 tysięcy dolarów. I dodali ze zgrozą: w czasach Covid-19 nie stać go było na gest zakupu/założenia maseczki!
Aha, w tych niepewnych czasach, każdy zawodnik NBA, gdy kto tylko może, podpisuje nowe kontrakty. Dłuższe niż zwykle. Nie tylko Paul George. Także Anthony Davis. Ba, Lebron James! A Harden? Odrzucił proponowane przez Houston Rockets dwuletnie przedłużenie umowy o wartości, bagatela, 100 mln dol.
I ja to rozumiem!
Żeby była jasność: nigdy go nie lubiłem. Nieprawdopodobnie utalentowany pozer. Nie budzący choćby cienia sympatii mruk. Wydmuszka, a nie przywódca w szatni. Wątpliwej klasy lider w najważniejszym meczach play-off. Nieprawdopodobny talent, ale totalnie nie z mojej bajki.
Ale to obecne wieszanie psów? A właśnie, że fajnie. A właśnie, że Harden miał prawo powiedzieć wszystkim „walcie się!”.
[ihc-hide-content ihc_mb_type=”show” ihc_mb_who=”2,3,4″ ihc_mb_template=”1″ ]
Zasłużył na to na pewno jego pracodawca, właściciel Houston Rockets. Tilman Fertitta w ciągu trzech lat spowodował, że kibice Houston Rockets nie tylko zdążyli zatęsknić za statecznym Leslie Alexandrem, ale nawet za Beyonce, która w 2017 roku stała na czele konkurencyjnej grupy kapitałowej, która walczyła o kupno klubu.
Właścicieli NBA można dzielić na lepszych i gorszych w kilku płaszczyznach, ale najważniejsza pozostaje jedna – chęć płacenia podatku od luksusu. Szczególnie w gronie właścicieli drużyn z mistrzowskimi aspiracjami. Tilman Fertitta podczas minionych trzech lat nie zapłacił z tego tytułu ani dolara.
Aby nie musieć uszczuplać swojej kasy regularnie osłabiał zespół pod względem sportowym. W 2018 roku, chwilę po tym jak Rockets byli o jedną kwartę od zostania faworytem finału NBA, pozwolił odejść Trevorowi Arizie. Za nic. Dla oszczędności. Rok później, by pozbyć się kontraktu Brandona Knighta, oddał wybór w pierwszej rundzie draftu. Dla oszczędności.
Fertitta, zwany swego czasu najbogatszym restauratorem świata, może być po prostu dusigroszem. Równie dobrze może być być jednak… spłukany. Gdy w 2017 roku kupował za 2,2 mld dol. Rockets, Forbes oceniał, że w gotówce posiadał zaledwie 300 mln dol. Pandemia mu nie pomogła pomnożyć majątku. Restauracje ledwie przędą, a drugą część swojego imperium zbudował dzięki inwestycjom w kasyna.
Oba biznesy, wyceniane „na górce” nawet na ponad 4 mln dol, są obecnie, delikatnie mówiąc, w odwrocie. Efekt? Wiosną Fertitta, chcąc utrzymać firmy na powierzchni, zaciągnął kredyt. W wysokości… 300 mln dol.
Czy będąc Jamesem Hardenem, chcąc zdobyć pierścień mistrzowski, naprawdę byłbyś spokojny o swoją przyszłość z takim właścicielem? Szczególnie, jeśli to człowiek o dość wątpliwej klasie. Taki, który po słabszych meczach niezbyt szczególnie kryje się z kąśliwymi uwagami nt. postawy zespołu. Prawie jakby był anonimowym kibicem z czwartego rzędu trybun za koszem, który czuje się uprawniony do krzyknięcia po porażce „oddajcie za bilety”.
Czy będąc Jamesem Hardenem, chcąc zdobyć pierścień, byłbyś spokojny o swoją przyszłość po tym, jak z klubem pożegnał się menedżer, któremu latami ufałeś (Daryl Morey), a jego następcą został debiutant w branży (Rafael Stone). Ten sam, który kilka tygodni temu oddał drugiego najlepszego zawodnika drużyny w play-off (Robert Covington) za przyszłe wybory w drafcie, by w jego miejsce podpisać bardziej lukratywną umowę z zawodnikiem, który nie dość, że w play-off jeszcze nigdy nie grał, to jeszcze przed poprzednim sezonem nie miał gwarantowanego kontraktu nawet z Detroit Pistons koszykówki?
Czy będąc Jamesem Hardenem i chcąc zdobyć cokolwiek (choćby kolejny tytuł MVP) byłbyś spokojny, że doprowadzi cię do tego debiutujący na stołku Stephen Silas? Czy wolałbyś, aby trenerem wciąż był Mike D’Antoni, który do sięgnięcia po MVP doprowadził nie tylko ciebie, ale także (dwukrotnie) Steve’a Nasha. Ten sam, który już rok temu usłyszał od Fertitty „o tam są drzwi”. Powód? Długo by pisać, ale Silas jest tańszy.
Czy w zaistniałej sytuacji, będąc Jamesem Hardenem – i zamawiając w Vegas lokal na swoje sierpniowe 32. urodziny – siedziałbyś cicho i czekał, aż duet Fertitta-Stone pozwoli ci kiedyś odejść?
Też mógłbym skusić się na kilka niezłych imprez i pokazanie Houston Rockets klasycznego fucka.
Nie tylko ze względu na ostatnie zmiany kadrowe. Zrobiłbym to myśląc o swoim, zapewne jeszcze maksymalnie 3-letnim prime. Im większym wrzodem na tyłku obecnego pracodawcy Harden się stanie, tym niższa będzie jego cena rynkowa. Efekt? Drużyna, która ostatecznie prędzej lub później go pozyska, oddając mniej w rozliczeniu Rockets, już z Hardenem na pokładzie będzie bliższa walki o tytuł.
Gdyby Carmelo Anthony w 2011 poczekał cztery miesiące dłużej i Knicks nie oddali za niego do Denver połowy składu, historia jego kariery w Nowym Jorku potoczyłaby się inaczej. Lepiej. Harden momentami sprawia wrażenie jakby ogarniał rzeczywistość jedynie w stopniu umiarkowanym, ale jestem pewien, że z tego zdaje sobie akurat sprawę.
No tak – grzmią wszyscy; jak jeden mąż; zgodnie i aż do znudzenia gremialnie – ale przecież transfery Rockets w ostatnich latach, CP3, Westbrooka i teraz Walla były dokonywane za namową Hardena, więc pozbawiają go moralnego prawa do opuszczania tonącego statku! Gówno prawda. Taka sama, jak to, że Harden był zwolennikiem sprowadzenia Walla. Idę o zakład, że miał w nosie kogo Rockets pozyskają za Westbrooka.
Wszelkie znaki na niebie i ziemi wskazują, że on pierwszy wysłał do duetu Fertitta-Stone gołębia pocztowego z karteczką „trade me!”. A że nie był to wcale gołąb pokoju; że po drodze odwiedził też karmnik na parapecie Russa; że w związku z tym Westbrook błyskawicznie wykrzyczał właścicielowi Rockets prosto w twarz to samo?
Nade wszystko: czy ktoś kazał Rockets spełniać transferowe zachcianki Hardena? Czy Harden kiedykolwiek obiecywał, że będzie dobrym doradcą ws. ruchów kadrowych? Trudno być jednocześnie twórcą i tworzywem.
Że Harden nie chce ponosić odpowiedzialności? Rockets tolerowali go latami. Ze wszystkimi wadami i zaletami. Wiedzieli doskonale na co się piszą. Ich pretensje typu „James, dlaczego jesteś jaki jesteś, a nie taki, jak my byśmy chcieli, abyś był?” są warte tyle samo, co moje do grudnia, że nie chce zapewnić 30-stopniowego upału w Warszawie.
Sytuacja pana Fertitty jest nie do pozazdroszczenia. Morey przez lata wydrenował zasoby klubowe, dokonując kolejnych transferów na zasadzie „więcej talentu, jeszcze więcej talentu, liczy się tylko suma talentu, relacje międzyludzkie w szatni i poza nią są przereklamowane”. Grał z tego pokera przez wiele lat, momentami całkiem nieźle, ale po minionym sezonie został przy stole bez choćby jednego żetonu.
– A teraz zrobię dłuższą przerwę, odsapnę nieco – powiedział właścicielowi Rockets, kończąc współpracę.
Dziesięć dni później był już menedżerem Philadelphia 76ers. Tych samych, którzy obecnie mogą złożyć najbardziej atrakcyjną propozycję Houston Rockets. Byłbym w szoku, gdyby Morey regularnie nie dzwonił do Fertitty/Stone’a/kogokolwiek, kto podejmuje tam decyzje. Jak może wyglądać jego propozycja?
– Tilman, no głupio wyszło z tym rozstaniem, ale naprawdę nie mogłem 76ers odmówić. Wiem, nie zdobyliśmy tytułu. Na dodatek rok temu tak rozwścieczyłem Chińczyków, że straciłeś w Azji setki milionów klientów i dziesiątki milionów dolarów też. Sorry, nie chciałem. Ale teraz mogę coś naprawić. Za Jamesa Hardena, określanego przez niektórych mianem najbardziej utalentowanego ofensywnie gracza w historii NBA, jestem gotów oddać ci Bena Simmonsa. On wprawdzie nie umie rzucać, ale i tak nikogo lepszego w zamian obecnie nie dostaniesz. To jak?
W Houston mają problem. Duży. Ale James Harden ma rację, mówiąc „wali mnie to!”. Nie on pierwszy.
Pierwszy był Wilt Chamberlain. W 1965 roku jako pierwsza gwiazda NBA zażądał transferu.
– Wrzód na dupie, gość, którego można znienawidzić. Ludzie przychodzili na mecze, by patrzeć jak przegrywa – komentował ówczesny właściciel, porzucanych przez Wilta, San Francisco Warriors.
Następców „Szczudło” miał wielu. Kareem wyrwał się Milwaukee, Bill Walton z Portland, Vince Carter z Toronto, a Kahwi z San Antonio. Gdyby nie pandemia, gdyby nie maseczki, zachowanie Hardena nie wyróżniałoby się niczym szczególnym. Przecież byli w historii NBA zawodnicy tak zdeterminowani do zmiany barw klubowych, że potrafili dusić trenera. Własnego! Dosłownie (Latrell Sprewell). I ostatecznie stawiali na swoim.
Tilman Fertitta może mieć problem, by znaleźć lepszą ofertę sprzedaży Hardena od tej, którą może zaproponować Morey. Jeśli zdecyduje się sprawę przeciągać, a Harden zamiast grać, będzie snuł się a to po parkiecie, a to po strip-clubach, właściciel Rockets będzie miał jeszcze jedno wyjście – przestać płacić pensję gwarantującą 41 mln dol za najbliższy sezon.
O ile stać go na dobrych prawników.
Michał Tomasik
[/ihc-hide-content]