
Oskar Mleczko: Kilka dni temu premierę miała druga część kultowego w pewnych kręgach albumu „Savage Mode”. Jak Twoje pierwsze wrażenia?
Jakub Nizioł: Zacznijmy od tego, że 21 Savage to mój ulubiony artysta (w tym momencie Kuba ściąga bluzę pokazując koszulkę z podobizną 21 Savage). Czekałem na ten album bardzo długo i muszę przyznać, że przez ostatnie dni zarówno w aucie jak i na słuchawkach leci w zasadzie tylko „Savage Mode II”.
Zajawka na jego muzykę zaczęła się w Stanach czy jeszcze w Polsce?
21 Savage to w ogóle dość długa historia, bo zaczęła się jeszcze w Śląsku, kiedy wraz z Oscarem Sannym słuchaliśmy go zawsze przed meczami. Potem w Stanach siłą rzeczy kontynuowałem tę zajawkę ma amerykańską muzykę, więc w zasadzie 21 Savage jest ze mną od zawsze. „Savage Mode” to klasyk, a numery takie „No Heart” czy „X” lecą u mnie regularnie do dziś. Jak wspomniałem to jest mój ulubiony artysta, więc większość kawałków znam na pamięć.
Przed meczem preferujesz słuchawki czy głośnik w szatni?
Słuchawki. Mam swoją playlistę na której oprócz 21 Savage’a można znaleźć takich gości jak NBA YoungBoy, Gunna czy Young Dolph, którego najnowszy album jest raczej średni, ale jego starsze piosenki bardzo lubię. Oprócz tego na pewno Lil’ Baby czy Blueface.
Jeśli natomiast chodzi o mniej rapowe rzeczy, to na pewno jednym z moich faworytów jest The Weeknd. Muzyka pełni duża rolę w moim życiu, bo najczęściej to jest tak, że wstaję włączam głośnik i cały dzień mi coś gra – na słuchawkach, w aucie czy na głośniku.
Wszedłeś w sezon bardzo dobrze. Trener Gronek obdarzył cię dużym zaufaniem i mimo wszystko dość niespodziewanie stałeś się jednym z liderów Astorii, a ostatnio zostałeś wybrany do najlepszej piątki kolejki. Czy twoje przygotowanie do sezonu różniło się w jakiś sposób względem poprzednich lat?
No na pewno było inne. Poprzedni sezon zakończyliśmy na początku marca, więc ten offseason trwał niemal 5 miesięcy. Ja starałem się pozostać w formie, co umożliwiły mi treningi na WKK Sport Center pod okiem trenera Tomasza Niedbalskiego i to na pewno miało duży wpływ na to jak obecnie się prezentuję. Oprócz tego robiłem w zasadzie to co zawsze i zwyczajnie ciężko trenowałem po to, żeby być w dobrej formie od początku sezonu. Trener Gronek dał mi duży kredyt zaufania, a ja robię wszystko, żeby go spłacić.
Słyszałem, że dużo większą wagę zacząłeś przykładać do tego co jesz. To prawda?
Jeśli chodzi o jedzenie to korzystam z diety pudełkowej, więc to zdecydowanie ułatwia sprawę. Na pewno ograniczyłem cukier, bo nie ukrywam, że w przeszłości spożywałem go w dużych ilościach. Bardzo pomaga obecność w szatni Michała Chylińskiego – zarówno na boisku jak i poza, który pokazuje nam jak powinno wyglądać życie profesjonalnego koszykarza i pomaga dokonywać wyborów, jeśli chodzi o jedzenie.
Przykład sprzed kilku dni – do tej pory specjalnie nie zwracałem uwagę na cyferki na jajkach, a od rozmowy z Michałem kupuję już tylko te oznaczone jako „0” lub „1”. Jest to naprawdę fajny kolega, dobry lider i można się od niego wiele nauczyć.
Wspomniałeś o kompleksie obiektów WKK, w którym pomiędzy sezonami przewija się wielu zawodników zarówno w 1. ligi jak i ekstraklasy. Z zewnątrz przypomina to campy rozgrywane w Stanach na których spotykają się zawodnicy z różnych drużyn NBA. Jak oceniasz taki system przygotowań do sezonu?
Jest to świetna inicjatywa trenerów Niedbalskiego i Potocznego, a także pana Przemysława Koelnera. Z jednej strony są campy dla zawodników na profesjonalnym poziomie, ale z drugiej młodsi zawodnicy też mają szansę ćwiczyć tam podczas przerwy między sezonami. Pełnią one fajną alternatywę wobec treningów, które każdy może robić we własnym zakresie. Ja jestem z Wrocławia, ale zawodnicy, którzy przyjeżdżają z innych części Polski mają ten komfort, że hotel czy jedzenie w WKK Sport Center jest zorganizowane i nie trzeba się o nic martwić. Oprócz tego trzeba pamiętać, że Wrocław jest miastem, w którym jest co robić i to podczas offseason też stanowi dodatkowy plus.
Jeśli chodzi o aspekt sportowy, to dla zawodników jest to fajna forma sprawdzenia się na tle rywali z którymi gra się na co dzień w lidze. Jednym z największych plusów takich campów jest fakt, że gierki 5na5 są rozgrywane pomiędzy zawodnikami z ekstraklasy oraz 1. ligi i to jest coś, czego brakowało.
Kto pojawił się na nim w tym roku?
W różnych okresach czasu przewinęli się m.in. Marcel Ponitka, Adrian Bogucki, Szymon Kiwilsza, Igor Wadowski czy Michał Michalak. Oprócz tego zawodnicy WKK, jak choćby Piotrek Niedźwiedzki, trenowali tam na co dzień, a zawodnicy z innych miast przyjeżdżali na tydzień lub dwa.
Twój tata w latach 1999 – 2007 grał w Spójni Stargard. Muszę więc spytać – jesteś dzieckiem Śląska czy Spójni?
Całe dzieciństwo spędziłem w Stargardzie, ale jeśli chodzi o sport w tamtym czasie, to chodziłem na pływanie i tenis ziemny. Do Wrocławia przenieśliśmy się w momencie, gdy szedłem do 6. klasy, a mój tata został trenerem rocznika ’95 i wtedy zacząłem swoją przygodę z koszykówką, ale nie poświęcałem temu wówczas 100% swojego czasu i uwagi. Koszykówkę zacząłem trenować na poważnie w gimnazjum pod okiem trenera Grudniewskiego w Śląsku Wrocław.
Ze statystyk pierwszych sezonów w rozgrywkach młodzieżowych nie wynika, żebyś był liderem swojego zespołu. Czy tak było w rzeczywistości?
Jeśli chodzi o Śląsk Wrocław to w tamtym czasie mieliśmy bardzo zbilansowany skład. Było dwóch wysokich, którzy mieli potencjał do grania. Oprócz tego Dawid Kołkowski, który przyjechał z Wałbrzycha, gdzie rzucał średnio 40 punktów na mecz. To był wyrównany team bez specjalnych liderów, a jeśli chodzi o mnie to, z tego co pamiętam, pierwsze wyróżnienie, które otrzymałem miało miejsce w u16, zostałem wybrany do pierwszej piątki turnieju finałowego, gdy zdobyliśmy brązowy medal.
Swoją drogą w meczu o 3. miejsce pokonaliśmy WKK i jest to mecz, który zdarza mi się wypominać kolegom z Wrocławia (śmiech). Wydaje mi się, że moja fizyczność nie pozwalała mi na to, aby na początku rozgrywek młodzieżowych być czołowym graczem drużyny. Zawodnicy więksi i silniejsi mieli nade mną wówczas dużą przewagę.
Byłeś typem późnorozwojowca?
Przede wszystkim zacząłem późno grać w koszykówkę. Wiadomo – mój tata grał, ja chodziłem z nim na salę, rzucałem do kosza, ale nigdy nie grałem w minikoszykówkę, nie brałem udziału w turniejach dla dzieci. Treningi na poważnie zacząłem mając 13-14 lat, trener Grudniewski stawiał na mnie i tak to się zaczęło.
Po kilku latach w Śląsku przeszedłeś do lokalnego rywala – WKK. Czy biorąc pod uwagę fakt, że byłeś liderem swojego zespołu, przejście do rywala zza miedzy nie stanowiło to dla ciebie dużej trudności? Nie odbiło się to na relacjach z kolegami ze Śląska?
Mogę śmiało powiedzieć, że nie miało to żadnego wpływu na moje relacje z kolegami ze Śląska. Tam miała miejsce specyficzna sytuacja, o której chłopaki ze Śląska wiedzieli. Po ostatnim sezonie w Śląsku prowadziłem rozmowy ze Stelmetem Zielona Góra i ze Szkołą Mistrzostwa Sportowego w Cetniewie. Wspólnie z rodzicami zdecydowaliśmy, że najlepszą opcją dla mnie będzie pozostanie w tym samym liceum i zdanie matury we Wrocławiu. Trener Niedbalski widział mnie u siebie w zespole i myślę, że w tamtym czasie to była najlepsza możliwa dla mnie decyzja.
W WKK zagrałeś tylko jeden sezon, w którym razem z Igorem Wadowskim i Szymonem Kiwilszą byliście zdecydowanymi liderami tego zespołu, ale sezon nie zakończył się tak jakbyście sobie to wymarzyli. Uważasz, że w sezonie 14/15 było was stać na coś więcej niż 5. miejsce w rozgrywkach U20?
Pamiętam ten turniej bardzo dobrze. W początkowej, najważniejszej fazie turnieju miałem coś w okolicach 2/21 za 3. Wszyscy pokładali w nas duże nadzieje, ale należy pamiętać, że to był turniej dla rocznika ’95 – ja z Igorem byliśmy rok młodsi, Szymon dwa lata i niestety nie udało nam się zdziałać nic większego. Z tego co pamiętam przegraliśmy mecz o wejście do półfinału z Poznaniem, w którym grali m.in. Michał Marek i Filip Preufer.
To co zapamiętałem z tego turnieju, to na pewno również Przemek Żołnierewicz, który rzucał po 40 punktów na tej małej hali w Gdyni, natomiast na pewno nie był to turniej, który mogę zaliczyć do udanych.
Po maturze wyjechałeś do Stanów – konkretnie do Howard College w Teksasie. Jak do tego doszło?
Wyglądało to tak, że trener Niedbalski powiedział, że jeśli chcę, to powinienem wyjechać do Stanów i on mi w tym pomoże. Początkowo miałem od razu iść do I dywizji do drużyny Montana Grizzlies, gdzie byłem już dogadany z trenerami, ale delikatnie spóźniliśmy z przesłaniem świadectwa, przez co oni powiedzieli, że muszą wysłać mnie na rok do Junior College’u, po którym dołączę do zespołu. W tym czasie oni jednak podpisali innego chłopaka na moją pozycję, więc oferta stała się nieaktualna.
Po sezonie w Howard w dalszym ciągu nie za bardzo wiedziałem, na czym polega amerykańska koszykówka, ale dostałem dwie propozycje – od uczelni Texas Arlington w której grał Karol Gruszecki i od Cal Poly. Gdybym wiedział, jak dokładnie się to rozgrywa, to zostałbym jeszcze rok w Teksasie i poczekał na inne propozycje.
Co masz na myśli?
Ja byłem w Howard College rok, ale standardowo do Junior College’u idzie się na dwa lata. Było to dla mnie dosyć dziwne, bo w trakcie pierwszego roku w Howard dostałem listy od kilkunastu uniwersytetów, ale po sezonie żaden z nich się nie odezwał. Dopiero po podpisaniu wniosku o stypendium w Cal Poly, dowiedziałem się, że inne szkoły nie były świadome, że ja po roku w Junior College’u będę odchodził.
To jednak przeszłość – w tym momencie w ogóle tego nie żałuję. Cieszę się z tego, w którym miejscu się znalazłem obecnie i z tego jak to wszystko się ułożyło.
Jaką funkcję w Stanach pełnią community college? Jest to pewien rodzaj prep school?
Jest to szkoła dwuletnia, która jest dużo tańsza, niż klasyczny uniwersytet. Dla Amerykanów, którzy nie dostali stypendium jest to szansa na uzyskanie wykształcenia. Po dwóch latach możesz przenieść się do normalnego college’u, gdzie uzyskasz ten sam stopień naukowy, ale koszty są zdecydowanie mniejsze, ponieważ tylko 2 lata spędzasz w szkole, która jest dużo droższa. W community college jest łatwiej niż na normalnym uniwersytecie, zajęcia nie są na takim wysokim poziomie.
Dla mnie to była forma przygotowania się do zajęć przed studiami w college’u, natomiast Amerykanie, którym oceny w szkole średniej nie pozwoliły się dostać na klasyczny uniwersytet, używają go po to, by poprawić oceny i mieć możliwość przebicia się.
Big Spring, w którym mieściło się Howard, to niespełna 30-tysięczne miasteczko. W jednym z wywiadów użyłeś sformułowania, że „nie jest to miejsce, w którym człowiek chciałby założyć rodzinę”. Jak ciężkie były twoje początki i co sprawiało cię największą trudność?
Jeśli chodzi o język to trzeba zacząć od tego, że angielski i amerykański to praktycznie dwa różne języki, a już na pewno jeśli chodzi o angielski, jakiego uczy się w szkole, który w 90% nie przydaje się do tego jak używa się go w Stanach. Ja miałem o tyle dobrze, że w Teksasie miałem coś na kształt rodziny zastępczej, z którą spędzałem weekendy, święta i każdą inną wolną chwilę. Bardzo pomogli mi w dostosowaniu się do tej zupełnie nowej rzeczywistości w Stanach Zjednoczonych.
Big Spring było miastem w którym znajdował się Wallmart, sala do koszykówki, stołówka i pokój. Gdyby nie rodzina o której wspomniałem, koledzy z Europy – bo oprócz mnie był jeszcze Serb, dwóch Turków i dwóch Francuzów, z którymi się trzymałem to myślę, że byłoby naprawdę ciężko.
Formuła rozgrywek w USA jest zupełnie inna, niż w Polsce. Wiem, że w szkole średniej często przybierają one formę różnego rodzaju turniejów. Jak to wyglądało u ciebie?
Wyglądało to dokładnie tak jak w normalnym college’u. Graliśmy 2 mecze w tygodniu przez 3 miesiące. W marcu odbywa się ichniejsze „March Madness” z którego wyłania się krajowego zwycięzcę.
Rozumiem, że po roku spędzonym w Teksasie nie miałeś problemu ze zrozumieniem słynnego „redneck accent”?
Nie. Ludzie stamtąd używali bardzo często „y’all”, ale nie miałem większych problemów jeśli o to chodzi. Przyzwyczajenie do innego języka zajęło mi około 2-3 miesięcy, ale tak jak mówię – było nas 6 Europejczyków i wszyscy mieli ten sam problem, więc często po prostu wspólnie uczyliśmy się języka. Zdarzało się, że Amerykanie czasem się z nas śmiali, ale ogólnie z nimi też dało się dogadać (śmiech)
Po roku w Teksasie przeniosłeś się do Kalifornii, a dokładnie do Cal Poly State University. Jak duży wpływ na twoją decyzję miała osoba Pawła Mrozika, który zaczął pełnić w tamtym czasie funkcję asystenta w Cal Poly?
Na pewno duży. W momencie przejścia do Cal Poly ja nie byłem nawet do końca pewny czy trener Mrozik na pewno będzie tam trenerem. Wiem, że na moją pozycję dogadany był już jakiś Portugalczyk, ale trener Mrozik wstawił się za mną i wiem, że na pewno to miało duży wpływ na to, że ostatecznie wylądowałem w Cal Poly.
Czy długo zajęło ci podjęcie tej decyzji?
Pamiętam, że dostałem zaproszenie na dwudniową wizytę, po której wiedziałem na 100%, że chcę grać dla Cal Poly. To był mój pierwszy raz w Kalifornii, zostałem wówczas zabrany do takich miejsc, że jestem przekonany, że każdy kto by tam pojechał z Polski i dostał propozycję życia, uczenia się i grania tam w koszykówkę przez kolejne 3 lata, też by się na to zdecydował.
Cal Poly znajduje się w połowie drogi pomiędzy San Francisco, a Los Angeles…
Zjeżdzając z trasy Pacific Coast Highway, która łączy oba te miasta, możesz w ciągu kilkunastu minut znaleźć się na kampusie Cal Poly. Do plaży również mieliśmy blisko, więc jeśli komuś na tym zależało, to mógł nawet i codziennie kąpać się w oceanie.
Po zmianie uczelni zawodników czeka „redshirt” czyli zawieszenie, które standardowo trwa cały sezon. W twoim przypadku było to jednak tylko 7 meczów.
W moim przypadku sytuacja była inna. Rozgrywki w junior college’u i w NCAA to dwie oddzielne ligi, które ze sobą nie współgrają, dlatego po transferze z NJCAA do NCAA redshirt nie obowiązuje. Zawieszenie dotyczy tylko sytuacji, gdy zawodnik przechodzi z jednego zespołu występującego w NCAA do innego jak np. Maciek Bender czy Dominik Olejniczak.
7-meczowa pauza o której wspomniałeś spowodowana była tym, że po przyjechaniu do Cal Poly na tle kolegów z drużyny wyglądałem bardzo słabo fizycznie i wspólnie z trenerem podjęliśmy decyzję, że może faktycznie lepiej będzie poświęcić ten sezon na pracę indywidualną, a przede wszystkim wzmocnienie fizyczności po to, by dołączyć do drużyny w następnym sezonie.
Po rozpoczęciu sezonu prezentowałem się na treningach jednak na tyle dobrze, że trener zaprosił mnie do siebie i powiedział mi, że chce mnie włączyć do drużyny już teraz. Od tamtej pory regularnie zacząłem dostawać minuty.
Superbet – najlepsze kursy na koszykówkę. Cashback 500 i 50 zł na start. Sprawdź! >>
Jak wygląda standardowy dzień koszykarza na uczelni w Stanach?
Pobudka o 6:30, następnie od 7:00 do 8:30 obowiązkowa nauka dla wszystkich zawodników. Standardowo zajęcia zaczynaliśmy koło 9:00, które trwały do 12 albo od 12 do 14.
Od 14 do 17:30 byliśmy w hali, gdzie zaczynaliśmy od godzinnej siłowni, następnie był video-metting, a od 15:45 zaczynaliśmy trening w sali. W zależności od tego, jak wyglądał plan zajęć to po treningu były jeszcze jakieś zajęcia na uczelni, albo wolne.
Cal Poly występuje w Big West Conference. Jaka wygląda droga do tego, aby zakwalifikować się do turnieju krajowego?
Sezon wygląda tak, że pierwsze 15 meczów to mecze, które rozgrywa się przeciw drużynom z całych Stanów i one nie liczą się do bilansu. Są to sparingi ustalone przed sezonem, które mają na celu jak najlepiej przygotować do sezonu ligowego, który rozpoczynał się w mojej konferencji najczęściej w Nowy Rok. W międzyczasie rozgrywany jest również turniej z okazji Święta Dziękczynienia.
Sezon konferencyjny składał się z 16 meczów, po którym 8 pierwszych drużyn z konferencji grało turniej o awans do turnieju krajowego. Ponieważ Big West nie jest specjalnie wysoko w rankingu krajowym, to jedynie zwycięzca tego turnieju kwalifikował się do turnieju krajowego NCAA.
W 2014 Cal Poly osiągnęło dotychczas największy sukces, którym był awans do turnieju krajowego. Czy w trakcie twojego 3-letniego pobytu w Kalifornii byliście blisko awansu do March Madness?
Dwukrotnie awansowaliśmy do turnieju konferencji – raz z 7. a raz z 8. miejsca, w jednym roku byliśmy dość blisko, żeby awansować do półfinału, a w drugim przegraliśmy dość wysoko. Można powiedzieć, że nie byliśmy specjalnie blisko gry na turnieju krajowym.
W trakcie 3 lat w Cal Poly trenerem był Joe Callero, a jego asystentem wspomniany wcześniej Paweł Mrozik. Możesz powiedzieć jak układała się wasza współpraca?
Trener Mrozik był asystentem tylko przez pierwsze 2 lata i miałem z nim świetne relacje, ze współpracy z nim byłem mega zadowolony. Jeśli chodzi o trenera Callero to, z mojej perspektywy, bywało różnie. Pod koniec mojego trzeciego roku, na 3 mecze przed końcem sezonu został on zwolniony, jednak w Stanach panuje dziwna zasada, na podstawie której nawet jeśli trener został zwolniony, to może on prowadzić drużynę do końca sezonu i tak też było w jego przypadku. Po sezonie rozstaliśmy się i każdy poszedł w swoją stronę.
Co masz na myśli mówiąc „różnie”?
Były to różnego rodzaju kwestie, o których nie za bardzo chcę mówić publicznie. Nie chcę stawiać trenera w złym świetle, wydaje mi się, że on również nie powiedziałby nic złego na mój temat. Współpracowaliśmy przez niemal 3 lata i ta współpraca nie zawsze wyglądała tak, jakbyśmy tego chcieli. Tyle.
Przerwę między sezonami spędzałeś w Polsce czy Stanach?
Po pierwszym roku wróciłem do Polski, a w kolejnych latach zostawałem w Kalifornii. Oprócz treningów poświęcałem czas na „summer school”, dzięki czemu w nadchodzącym roku akademickim po zakończeniu sezonu byłem już wolny, jeśli chodziło o sprawy związane z nauką. Wyszło mi to na dobre, ponieważ dużo czasu poświęcaliśmy na treningi indywidualne z trenerami, którzy byli całe wakacje na miejscu.
Jaki kierunek realizowałeś na studiach?
Komunikacja społeczna i social media.
Turnieje i mecze przedsezonowe dały ci możliwość podróżowania po Stanach. Najbardziej magicznym miejscem wydają się Hawaje. Czy w ciągu tych kilku sezonów, podczas których graliście przeciwko tamtejszemu zespołowi, była szansa, by zatrzymać się na kilka dni i spędzić tam trochę czasu?
Na Hawaje lot z Kalifornii trwa 5 godzin, do tego dochodzi 3 godziny zmiany czasu. Zawsze lataliśmy 2 dni wcześniej. Pierwszy dzień na miejscu był dla nas i mogliśmy go spędzić tak, jak chcieliśmy. To było naprawdę świetne. Jeśli chodzi o plaże to Hawaje zdecydowanie wygrywają zarówno z Florydą jak i Kalifornią. Coś pięknego.
Dzięki przygodzie w Cal Poly zobaczyłem naprawdę dużą część USA. Byliśmy na Alasce, w Nowym Jorku, na Florydzie, w Texasie i wiele innych. Koszykówka dała mi możliwość zobaczenia Ameryki z każdej strony. Świetnie wspominam Nowy Rok w Nowym Jorku i fakt, że udało nam się zobaczyć słynną kulę noworoczną. Co roku na Times Square odbywa się wielka impreza, coś jak Sylwester z Jedynką, tylko zamiast Zakopanego jest Nowy Jork (śmiech). Tata mojego kolegi był policjantem w Nowym Jorku i pomógł nam wejść tam kilka godzin wcześniej. Jest to zdecydowanie jedno z najlepszych wspomnień.
Kto był najlepszym zawodnikiem, przeciwko któremu udało ci się zagrać?
Markelle Fultz. To był jego jedyny sezon w University of Washington. Do przerwy mecz był na styku, przegrywaliśmy bodajże 2 punktami. Fultz zagrał jeden ze słabszych meczów w sezonie, a i tak miał 14 punktów, 5 asyst i 3 zbiórki. Są pewne rzeczy, których nie da się przeskoczyć – skoczność, długość rąk, zwinność, szybkość. To wszystko było u niego na totalnie innym poziomie.
Dobry był również Shake Milton, który aktualnie gra w 76ers, a wcześniej występował na uniwersytecie SMU w Dallas. Duże wrażenie robił też David Nwaba, z którym miałem okazję pograć 5na5 podczas przygotowań do sezonu.
San Luis Obispo, czyli miasto w którym znajdował się kampus Cal Poly, również nie jest zbyt duże. Niecałe 50 tysięcy ludzi. Wyjście na miasto specjalnie nie kusiło. Jak w takim razie wyglądał pomeczowy reset?
Wyjścia na miasta również były. San Luis Obispo jest w połowie zamieszkałe przez bogatych amerykańskich emerytów, a w połowie przez studentów. Aż 22 tysiące studentów, czyli collegowe miasteczko, ma swoje downtown, w którym znajdują się bary i kluby, które zdarzało się odwiedzić po meczu.
Miałeś szansę doświadczyć amerykańskiej domówki, która w europejskiej wyobraźni zawiera czerwone kubeczki, basen w ogrodzie i dziewczyny bez staników?
Nie wyglądało to dosłownie jak w „Projekcie X”, ale 4 chłopaków z naszej drużyny mieszkało razem w domu i tam rzeczywiście zdarzało się zrobić imprezę, na której faktycznie panował taki amerykański, filmowy klimat. Czerwone kubeczki są na każdej imprezie i to trzeba po prostu przeżyć, bo dla mnie to było coś, w co na początku nie mogłem uwierzyć. Wiesz, jako dzieciak oglądasz film, a kilka lat później uczestniczysz, w czymś co wygląda tak jak na tym filmie.
Jakie różnice dostrzegłeś pomiędzy polskimi a amerykańskimi dziewczynami?
Hmm… Myślę, że na pewno są bardziej bezpośrednie. Zwłaszcza jeśli jesteś zawodnikiem drużyny koszykarskiej, masz 2 metry wzrostu i pochodzisz z Europy. To na pewno wzbudza duże zainteresowanie tak samo jak zauważalny akcent, ale nie mogę na to specjalnie narzekać (śmiech).
Obecnie mam dziewczynę, którą poznałem na ostatnim roku studiów i uznaliśmy, że warto spróbować. W zeszłym roku przyjeżdżała do mnie dosyć często, w tym roku jest to utrudnione z wiadomym przyczyn, ale jak tylko sytuacja się uspokoi to jest plan, żeby przyjechała do Polski na dłużej i pracę, którą wykonuje w Stanach, wykonywała zdalnie w Polsce.
Jeśli chodzi zaś ogólnie o ludzi to istnieje zwyczaj „small talku”, który polega na tym, że pytasz „how is your day” nawet jeśli niespecjalnie cię to interesuje. W Polsce czegoś takiego nie ma. Amerykanie na pewno są dużo bardziej otwarci na drugiego człowieka.
W zeszłym roku wróciłeś do Polski. Wybór padł na Legię, ale poprzedni sezon dla Legii naznaczony był nieudanymi transferami, porażkami w złym stylu i często niezrozumiałą rotacją. Chyba nie tak wyobrażałeś sobie debiut w profesjonalnej koszykówce?
Na pewno wyobrażałem sobie to inaczej. Z zawodników, którzy debiutowali zawodowo w poprzednim sezonie, zostałem tylko ja. Reszta została zwolniona, albo wymieniona. Ciężko było złapać rytm w sytuacji, gdzie co mecz wychodziliśmy innym składem, albo inną rotacją. Dla wielu chłopaków był to również debiut w europejskich pucharach. Graliśmy 2 razy w tygodniu i często po prostu brakowało czasu na trening.
Jeśli chodzi o mnie to do momentu, gdy graliśmy w Europie, to czułem się dobrze, w FIBA Europe Cup rzucałem średnio około 9 punktów, a w PLK również dostawałem minuty. Wtedy przyszedł mecz ze Spójnią i od tamtego momentu moje minuty stały się bardzo ograniczone.
Była to decyzja trenera, która jest najważniejsze i to czy ja się z nią pogodziłem czy nie pozostaje na dalszym planie. Jedyne co mogłem zrobić, to ciężko trenować i czekać na szansę, która w drugiej części sezonu przyszła. Pod koniec sezonu trener Spasev został zwolniony, w jego miejsce przyszedł trener Kamiński, który jednak zdążył poprowadzić nas tylko w dwóch meczach, zanim sezon został zakończony.
Mógłbym zapytać cię o to jak wyglądała wasza współpraca z trenerem Spasevem. Wydaje mi się jednak, że nie mogła ona wyglądać zbyt dobrze, skoro w poprzednim sezonie dwukrotnie miałeś serię meczów, w których grałeś po kilkanaście minut, po to by później przez kolejne kilka kolejek znowu wypaść z rotacji i wchodzić na ostatnie minuty, gdy wynik jest rozstrzygnięty. Czy rozmawiałeś z trenerem na ten temat czy było tak, że co mecz w zasadzie nie wiedziałeś czego możesz się spodziewać?
Można powiedzieć, że nie wiedziałem czego się spodziewać, ale jesteśmy profesjonalistami, a decyzje trenera są niepodważalne. Mogłem jedynie robić wszystko, żeby o te minuty walczyć.
Seria meczów, gdzie byłem poza rotacją zaczęła się od wyjazdu w Stargardzie i oczywiście, że nie było to co nic miłego, ale ja nie jestem od tego, żeby kwestionować decyzje trenera, ani się obrażać. Ostatecznie moja praca na treningu sprawiła, że odzyskałem zaufanie trenera Spaseva i minuty wróciły.
Pomysł zakwaterowania drużyny w jednym apartamentowcu też może być dość ryzykowny. Z jednej strony daje on szansę na większą integrację zespołu, a z drugiej istnieje ryzyko, że ta integracja może wymknąć się spod kontroli. Jak ty na to patrzysz?
To był mój pierwszy rok w którym mieszkałem sam. Mieszkanie w jednym budynku dawało mi poczucie, że jednak koledzy z drużyny są blisko, więc zawsze jeśli potrzebuje z kimś pogadać, to mogę to zrobić niemalże w każdej chwili.
Szymon Kiwilsza, Patryk Nowerski, Mariusz Konopatzki, który dołączył w trakcie sezonu, Filip Matczak, Michał Michalak czy Sebastian Kowalczyk – generalnie krążyliśmy między swoimi apartamentami i spędzaliśmy wspólnie czas. Była to na pewno forma odskoczni od tego nieszczęsnego sezonu w tamtym roku.
Poprzedni sezon to dla ciebie nie tylko porażki w barwach Legii. Czy po tych 8 miesiącach masz wrażenie, że zostałeś okradziony ze zwycięstwa w konkursie wsadów?
Czy czuję się okradziony, czy nie, to w tym momencie nie ma żadnego znaczenia. Fajnie spędziłem czas, poznałem fajnych ludzi. Oczywiście, że chciałem wygrać. W Internecie można znaleźć zdjęcie, na którym widać moją reakcję na oceny ostatniego wsadu Davisa. Kto powinien wygrać tamten konkurs, niech każdy sobie sam rozstrzygnie, choć nie ukrywam, że po ostatnim wsadzie przed dogrywką myślałem, że wygrałem. Cleveland Melvin nie trafił 360-tki z piłką rzuconą o bok tablicy i w tamtym momencie była myśl, że to ja wygram.
Słyszałem różne teorie spiskowe na temat tego konkursu, ale nie zajmuje mnie to i mogę mieć jedynie nadzieję, że zaprezentowałem się na tyle dobrze, że ponownie dostanę zaproszenie i będę miał szansę pokazać, że Polak jest w stanie taki konkurs wygrać.
Czy po tym średnio udanym debiutanckim sezonie trafiło do Ciebie dużo ofert?
Konkretnych ofert nie było zbyt wiele, więcej było prowadzonych rozmów – to były 3 kluby z tego 2 z nich naprawdę chciały mnie u siebie. Gdy prowadzę negocjacje z klubem, to zawsze staram się być szczery i jeśli mówię, że rozmawiam z jednym klubem to rozmawiam z jednym klubem, a jeśli prowadzę kilka rozmów i moje opcje są otwarte, to też zawsze o tym informuję. Uważam, że podjąłem decyzję, której nie będę żałował i Astoria była dla mnie najlepszym rozwiązaniem.
Czy dostrzegasz wyraźną różnicę grając u boku Coreya Sandera, który przed tą kolejką prowadził zarówno w klasyfikacji punktów (prawie 22 na mecz) jak i asyst (8 na mecz), w porównaniu z ballhogiem w osobie Kahlila Dukes’a?
Kahlil Dukes… (śmiech) Na pewno gra się łatwiej. Corey gra naprawdę dobry sezon, choć na pewno nie jest mu łatwo z uwagi na fakt, że jest jedynym Amerykaninem w zespole. Jako osoba, która spędziła kilka lat w USA, staram się mu jakoś ułatwić aklimatyzację w Polsce.
Astorii zdarzają się wysokie porażki jak na inaugurację przeciwko Śląskowi czy Legii, ale również historie jak w derbach przeciwko Toruniowi, kiedy wygrywaliście już 20 punktami, a i tak nie udało się dowieźć zwycięstwa. Czego wam zabrakło?
Jeśli chodzi o mecz z Toruniem, to sam nie wiem co tam się stało. Szybko wyszliśmy na 20-punktowe prowadzenie, które później minuta po minucie po prostu znikało, aż w końcu Polski Cukier wyszedł na prowadzenie, którego nie byliśmy w stanie przełamać.
Ciężko jest wygrać mecz, w którym tracisz 112 punktów. Należy pamiętać, że pomimo średniego początku sezonu Torunia, Aaron Cel i Damian Kulig to najwyższa półka, jeśli chodzi o graczy podkoszowych w Polsce, a z kolei nasi wysocy nie byli w pełni dysponowani – Markus był poza grą przez 4 tygodnie, Frącek również nie był w 100% zdrowy.
Co na ten moment jest waszym największym problemem? Obrona, brak chłodnej głowy, słabe dzielenie się piłką?
Myślę, że przede wszystkim obrona. Mamy naprawdę dużo talentu w ataku i z 4-5 zawodników, którzy spokojnie są w stanie rzucić 20 punktów w meczu, ale nie możemy zapominać o drugiej połowie boiska i musimy dawać z siebie jeszcze więcej w obronie. Myślę, że to jest kluczowy czynnik na najbliższe tygodnie.
Nie zajmujesz się jednak tylko koszykówką. Skąd pomysł na stworzenie własnej marki odzieżowej?
Pomysł na markę odzieżową pojawił się jeszcze w college’u. Razem z kolegami stworzyliśmy markę PriceIsUp, którą można sprawdzić na Instagramie. Firma odzieżowa zawsze była jakimś małym marzeniem i podoba mi się to, że ubrania mogą stanowić fajną platformę do przekazywania swoich wartości czy poglądów.
Obecnie jestem na etapie dogadywania się, jeśli chodzi o koszulki i w niedługim czasie powinny być one dostępne, dlatego zapraszam do śledzenia Move Aware Brand na Instagramie. Jest to projekt typowo zajawkowy, nie spinam się na nie wiadomo jakie zyski.
Jeśli coś z tego wyjdzie to super, jeśli nie, to będzie to fajne doświadczenie na przyszłość, dzięki któremu dowiem się jak od środka wygląda prowadzenie własnej marki i promowanie jej w social media, co w obecnych czasach wydaje się być bardzo przydatne.
Na koniec – przenieśmy się z powrotem za ocean. Na kogo liczyłeś najbardziej w tym sezonie NBA?
Jestem fanem Oklahoma City Thunder i choć nie wiązałem z nimi specjalnych nadziei w tym sezonie to trzeba przyznać, że Chris Paul zagrał świetny sezon. Mimo bliskiej serii z Houston Rockets niestety się nie udało awansować do półfinału konferencji. Od niedawna bardzo lubię oglądać również Giannisa i kibicowałem Milwaukee. Jestem również fanem Dallas i Luki Doncicia, który mimo młodego wieku gra jak MVP ligi. To są 3 drużyny na które liczyłem najbardziej.
Jeśli chodzi o samą “bańkę”, to starałem się być na bieżąco z vlogami Javale’a McGee czy Matisse Thybulle’a i muszę powiedzieć, że poziom organizacji całego przedsięwzięcia zrobił na mnie ogromne wrażenie.
Jak widzisz te finały NBA? Po dwóch meczach można byłoby się spodziewać szybkiego 4:0, zwłaszcza w obliczu kontuzji Dragicia i Adebayo, tymczasem Butler gra niesamowicie i mamy 3:2. Czy spodziewasz się, że po zaleczeniu kontuzji Heat mają jeszcze szansę w tej serii czy było to honorowe zwycięstwo?
Co prawda nie jestem specjalnym fanem LeBrona, ale w przeszłości wielokrotnie udowadniał, że jeśli nie wyjdzie mu jeden mecz to w następnym wychodzi rzuca 50 punktów, robi 15 zbiórek i dodaje 10 asyst. Końcówka serii na pewno będzie bardzo ciekawa, bo nie można zapominać o Butlerze, który swoją grą trochę przypomina „bad boys” z Detroit.
Po nieudanym epizodzie Butlera w Timberwolves, nieprzedłużeniu umowy w Philadelphii i zaliczeniu 3 klubów w ciągu niewiele ponad roku myślałem, że najlepsze lata ma za sobą. Tymczasem trafił do organizacji słynącej z etyki pracy i przy pomocy najmłodszego startera w historii finałów walczy o mistrzostwo ligi. Gdzie w tym momencie są Minnesota i Philadelphia każdy widzi…
Toronto Raptors z poprzedniego sezonu to podobny przykład. Z zespołu, który rok w rok odpadał bez walki w finałach konferencji, Kawhi Leonard zmienił ten zespół diametralnie i doprowadził go do mistrzostwa. Oczywiście pomogły w tym również inne okoliczności, takie jak zmiana konferencji przez LeBrona czy plaga kontuzji w Golden State.
Doświadczony Jimmy Butler dostał grupę młodych, utalentowanych graczy, którzy nie boją się ciężkiej pracy jak Tyler Herro czy Bam Adebayo, a jak wiadomo to było coś, na co narzekał w przypadku choćby Karla Anthony’ego Townsa.
Przykład Toronto pokazuje również, że wpływ lidera może utrzymywać się nawet po jego odejściu. W tym roku byli bardzo blisko wyeliminowania Bostonu, który na papierze wydawał się dużo silniejszy…
To samo Phoenix, które wygrywając 8 meczów z rzędu niemalże zakwalifikowało się do playoffów. To również jest efekt bańki. Wydaje mi się, że zupełnie inaczej by się grało drużynie, który musi pojechać i wygrać mecz w Milwaukee, które podczas sezonu regularnego przegrało u siebie 5 razy. Na pewno bańka miała duży wpływ na wynik playoffów. Inna percepcja hali, brak kibiców…
Nawet trenerzy zamiast garniturów mają na sobie klubowe polówki. Presja w normalnych warunkach jest na zupełnie innym poziomie.
To widać nawet po skuteczności z gry, która generalnie w bańce jest wyższa o około 5%. Presja jest dużo mniejsza. Opierając się na swoim przykładzie mogę powiedzieć, że zupełnie inaczej gra się na przedsezonowym turnieju bez kibiców, a inaczej w trakcie sezonu na wyjeździe we Włocławku.
Gdzie w takim razie widzisz siebie za 5 lat?
Póki co, chciałbym zobaczyć się w tym roku w playoffach, a co będzie za 5 lat to będę zastanawiał się za 5 lat. Mam aspiracje, żeby grać dalej i iść drogą choćby Michała Michalaka, z którym mam bardzo dobry kontakt czy też Jarka Zyskowskiego. Przykład zawodnika pokazujący, że to da się zrobić mam aktualnie w szatni, bo Michał Chyliński grał w Maladze, w Bonn czy w Eurolidze w barwach Turowa. To są ludzie od których można się wiele nauczyć, a ja nie boję się ciężkiej pracy.
Nie ukrywam, że przed wyjazdem do Stanów nie byłem typem pracusia, a tam na własne oczy zobaczyłem, dlaczego Amerykanie przyjeżdzający do Polski są po prostu lepsi od Polaków czy Europejczyków. Dla nich gra w koszykówkę to jest być, albo nie być. To jest szansa na godne życie. Powiedzmy sobie szczerze – w Polsce nie ma takich sytuacji, że albo będziesz grał w koszykówkę albo będziesz mieszkał na ulicy. Realia są inne, a przez to mentalność również jest inna. Często jest tak, że zawodnicy prosto z college’u przyjeżdżają i są wiodącymi postaciami w zespole jak np. Kris Clyburn w zeszłym sezonie.
Wydaje mi się, że przez okres spędzony w Stanach nauczyłem się jak trenować efektywnie, ale też jak koncentrować się na sobie. Oczywiście, że koszykówka to gra zespołowa, ale bez odpowiedniego zaplecza atletycznego czy technicznego nie ma szans, żeby być ważnym graczem w rotacji dobrego zespołu.
Rozmawiał Oskar Mleczko