
Dołącz do Premium – czytaj całe teksty i graj w Fantasy Lidze! >>
Wojciech Malinowski (Polskikosz.pl): Po trzech kwartach niedzielnego meczu z Polpharmą prowadzenie Pana zespołu wynosiło tylko 4 punkty, a Pan miał ich w swoim dorobku zaledwie 8. O czym w takiej sytuacji myśli najlepszy strzelec zespołu?
Jakub Garbacz: Chociaż dopiero po zakończeniu spotkania dowiedziałem się, że trener Robert Skibniewski zakazał swoim graczom odchodzenia ode mnie, to widziałem już wtedy, że brakowało mi pozycji do rzutów za 3 punkty.
[ihc-hide-content ihc_mb_type=”show” ihc_mb_who=”2,3,4″ ihc_mb_template=”1″ ]
Zdałem sobie sprawę, że nie ma na co czekać i trzeba w inny sposób zdobywać punkty – czy to poprzez wymuszanie fauli, czy też wejścia w strefę podkoszową. Jak najmocniej chciałem też pomóc drużynie na zbiórce i w obronie.
Pamiętam, że w artykule o Panu z początku sezonu przewinął się temat zbiórek, jako jednej z umiejętności, która zdaniem ówczesnego trenera Stali Łukasza Majewskiego był u Pana do poprawy.
Powoli staram się dodawać kolejne elementy do swojego repertuaru. Wiadomo, że nic łatwo nie przychodzi, ale jest to na pewno coś, o czym staram się myśleć coraz częściej. Mam nadzieję, że przełamałem swój nawyk, że nie walczę o nie i w kolejnym meczu potwierdzę, że także w tym elemencie potrafię pomóc zespołowi.
Czy w takiej sytuacji, w wyrównanym meczu, czuje Pan jako najlepszy strzelec drużyny presję na sobie? Że to właśnie Pan powinien w takim momencie pociągnąć drużynę do lepszej gry?
Nic takiego nie odczuwam, nie ma też czegoś takiego narzuconego. W niedzielę tak się mecz ułożył, że nie miałem pozycji do rzutów za 3 punkty. W 4. kwarcie gra potoczyła się jednak tak, że najpierw zacząłem od wsadu, a potem chłopacy fajnie zastawili pułapkę przy naszej ławce i zdołałem wybić piłkę Olisemece, po czym pobiegłem do kontry.
Kolejna akcja była z kolei zagrana na mnie i udało się wymusić faul. Taktyka w takich momentach ma duże znaczenie – czy to poprzez decyzję trenera, czy też rozgrywającego, który z parkietu widzi, co się dzieje i podejmuje odpowiednie decyzje. Teraz mecz potoczył się tak, że tym razem ja rzuciłem ważne punkty, a w następnym meczu może to być ktoś inny.
Zdarzają się Panu koszykarskie sny?
Miewam takie.
Zapadają w pamięci, czy raczej szybko uciekają?
Ogólnie to uciekają, ale pamiętam, że są takie, w których na przykład robię wsad na zwycięstwo lub jednak nie udaje mi się go wykonać. Kojarzę też przykłady z moim celnym rzutem, czy to za 3 punkty, czy nawet z połowy.
Były też takie, w których graliśmy pięciu na sześciu i wszyscy zawodnicy rywala próbowali mnie powstrzymać przed zdobyciem punktów.
Taktyka wprowadzana przez trenera Igora Milicicia się w snach pojawiła?
Nie, ale przyznam się do tego, że nawet w nocy byłbym w stanie odpowiedzieć na pytania o skauting zawodników, gdyby ktoś próbował mnie nimi zaskoczyć (śmiech).
Za wami dwa tygodnie pracy z nowym szkoleniowcem. Dużo się zmieniło w tym czasie w taktyce zespołu?
Cały czas jest to zmiana na lepsze. Czasami jeszcze może tego nie widać na boisku w meczach, ale uważam, że następne mecze pokażą, jak duży potencjał w nas drzemie. Przede wszystkim defensywny, gdyż to właśnie obroną wygrywa się mistrzostwa. Ale w ofensywie też będzie dobrze.
Czy to, co się dzieje w waszej taktyce, należy bardziej określić jako „korekty”, czy może „gruntowny remanent”?
Trudno powiedzieć. Na pewno wszystko jest wprowadzane stopniowo, trener Milicić nie narzucił nam dużo zmian naraz, niektóre elementy zapewne zostają zachowane na później. Pomału, krok po kroku, wszyscy się ich uczymy.
Nigdy wcześniej nie grał Pan u tego szkoleniowca. Czy są jakieś pomysły, czy sytuacje, które Pana zaskoczyły?
Nie i myślę, że ich być nie powinno, skoro Igor Milicić tyle lat przepracował w naszej lidze i wiele razy grałem przeciwko jego drużynom.
Pamiętam przede wszystkim półfinał z Anwilem, gdy ze mną w składzie Asseco Arka prowadziła 2:0, a rywale mieli dużo kontuzji i problemów. U nas jednak wszystko posypało się po urazie Roberta Upshawa i przegraliśmy ostatecznie 2:3.
Znałem zatem taktykę tego szkoleniowca od zewnętrznej strony, a teraz mam przyjemność poznawać ją od środka. To świetne doświadczenie, które zaprocentuje w przyszłości.
Wiadomo, że w polskiej lidze najczęściej to trenerzy odpowiadają za budowę składu i to oni skautują graczy, także tych polskich. A czy działa to w drugą stronę? Czy zawodnicy prowadzą skauting szkoleniowców, zarówno wtedy, gdy podejmują decyzję o wyborze klubu latem, jak i w trakcie sezonu, jeżeli dochodzi do zmiany trenera w ich klubie?
Czasami tak, ale akurat w przypadku trenera Milicicia nie było takiej potrzeby. Był u nas w lidze już długo, było słychać, jakim jest fachowcem, zresztą wyniki to potwierdzały. W ostatnich latach odnosił największe sukcesy w naszej lidze i teraz nie pozostało nic, tylko czerpać od niego jak najwięcej.
Pana forma z obecnego sezonu często przewijała się we wcześniejszych rozmowach, czy publikowanych u nas artykułach. Co zadecydowało, że akurat teraz, w obecnych rozgrywkach, tak mocno Pan wystrzelił?
To wynika z wielu czynników, zarówno zewnętrznych czy też okołokoszykarskich, jak i stricte związanych z basketem. Gdybym też miał dziękować wszystkim osobom, które pomogły mi po drodze, to byłaby to bardzo długa lista.
Przede wszystkim jednak złapałem pewność siebie, która wyniknęła z mojego przygotowania motorycznego i pracy, którą wykonałem, pomimo pandemii koronawirusa. Poza kilkoma dniami, gdy brałem ślub i trochę poluzowałem w treningach, to praktycznie nie miałem wolnego.
Od połowy marca cały czas pracowałem nie tylko w domu, ale też na sali, Choćby po powrocie do Radomia, gdzie załatwiłem sobie po cichu miejsce do zajęć. Miałem też w domu sprzęt z siłowni i jeździłem w różne miejsca ćwiczyć, nawet zdarzały się treningi nad jeziorem.
Wtedy chciałem tylko podtrzymać formę, a później okazało się, że cały czas szedłem do przodu. To jeszcze się wzmogło, gdy wybrałem się na camp „GetBetter” i tam zobaczyłem, że jestem silniejszy i skoczniejszy niż wcześniej. Widziałem też na nim, że nie jestem dużo gorszy niż Michał Michalak, Michał Chyliński, czy Paweł Kikowski. Z takim właśnie nastawieniem wszedłem w sezon, a przekonanie, że mogę z nimi rywalizować, dało mi dodatkowego pędu na starcie rozgrywek.
Widziałem też na sparingach, zwłaszcza po obcokrajowcach, że stopień przygotowania do sezonu był u graczy mocno zróżnicowany. Ewidentnie niektórzy nie mieli gdzie ćwiczyć i to, że na ich tle wyglądałem lepiej, także budowało moją pewność siebie.
Pierwsze dwa spotkania nowego sezonu jeszcze tego może nie zapowiadały, ale cegiełka po cegiełce, mecz za meczem, jako drużyna łapaliśmy rytm i złapałem go także ja. Miałem duże zaufanie od trenera Majewskiego, co także pomogło mi złapać mentalnie. Teraz tak naprawdę to nie pamiętam, jak to bywało ze mną wcześniej, gdy takiej wiary we własne umiejętności nie miałem.
Czego z perspektywy 2 lat zabrakło Panu, by na podobny poziom wskoczyć w Gdyni, gdy przed sezonem 2018/2019 pojawili się tam znani zagraniczni gracze, z którymi przegrał Pan rywalizację o minuty?
Wtedy w okresie przygotowawczym złapałem kontuzję, co trochę wybiło mnie z rytmu i potem zablokowałem się psychicznie. Głowa nie funkcjonowała tak, jak powinna, koledzy szli do góry, a ja nie potrafiłem. W pewnym momencie okazało się, że minut dla mnie było mniej, a ja w takiej sytuacji nie potrafiłem się odnaleźć. Nie odpowiadało mi to, że wychodziłem na parkiet czasami nawet zaledwie na 3 minuty, czy jeszcze mniej.
Zdarzały się sytuacje, w których przebywałem na parkiecie przez półtorej minuty, można powiedzieć, że notowałem pusty przebieg, gdzieś też przytrafił się jeden błąd i wracałem na ławkę.
Teraz mam sytuację, że z każdym kolejnym meczem dokładam cegiełkę, a budynek z nich postawiony jest już całkiem solidny. Wtedy jednak było odwrotnie i tych cegieł ubywało, a ja sam sobie je zabierałem. W pewnym momencie nie byłem w stanie już tego zatrzymać, chociaż pracowałem także sporo nad sferą mentalną. Zdarzały się przebłyski, nawet w meczach pucharowych z Cedevitą czy Albą Berlin, ale nie potrafiłem tego utrzymać na dłużej.
Przed Pucharem Polski otrzymałem zgodę na zmianę klubu, gdy kontrakt w Gdyni podpisał Bartek Wołoszyn. To, że miałem gdzie odejść i są na mnie chętne zespoły, dodało mi na chwilę energii. To trwało jednak tylko kilkanaście godzin, gdyż rano dostałem pozwolenie na odejście, a na wieczornym treningu Krzysiu Szubarga doznał kontuzji kości jarzmowej i mój transfer został anulowany.
Dostałem w związku z tym szansę na Pucharze Polski i myślę, że ją wykorzystałem w dwóch pierwszych meczach, rzuciłem chyba wtedy po 15 punktów w obu tych spotkaniach. W kolejnym już jednak zagrałem mniej i do końca sezonu czułem się jak na rollercoasterze, gdzie jednak częściej byłem bliżej ziemi niż nieba.
Po zakończeniu tego nieudanego sezonu 2018/19 wygasł Panu kontrakt z klubem z Gdyni, a jednocześnie PLK wycofała się z przepisu o obowiązkowych dwóch Polakach na parkiecie. Czy wpłynęło to negatywnie na oferty, które Pan otrzymał tamtego lata?
Początkowo na to się zapowiadało, nikt się nie odzywał i z tego też powodu byłem bliski pozostania w Asseco Arce. Jednak w ciągu dwóch dni rozgrzały się telefony, tak jakby ktoś pomyślał, że skoro w Gdyni chcą ze mną podpisać nowy kontrakt, to warto jednak mnie mieć w zespole.
W krótkim czasie otrzymałem ze 4 oferty i wszystko potoczyło się wtedy bardzo szybko, a ja podpisałem kontrakt w Ostrowie.
Czemu akurat zdecydował się Pan na propozycję Stali?
Przekonał mnie trener Jacek Winnicki, który widział dla mnie rolę w zespole i chciał mnie stopniowo rozwijać w kolejnych elementach, jak gra na piłce, penetracje. To dało mi impuls, że ktoś widzi we mnie coś więcej, niż tylko moje rzuty za 3 punkty.
Dodatkowym plusem była propozycja 2-letniego kontraktu. Ja lubię stabilizację.
W obecnym sezonie oddaje Pan prawie 8 rzutów za 3 na mecz, ale jednocześnie zwiększa się liczba prób za 2 punkty i stanowią one coraz większy procent łącznej liczby rzutów z gry. Zakładam, że to świadoma strategia, która pokazuje Pana dalszy rozwój koszykarski. Mam rację?
Tak, ale nie będę oszukiwał i w sytuacji, gdy mam okazję do rzutu za 3 punkty albo penetracji, to zawsze wybiorę „trójkę”. Od zawsze tak robię, to jest u mnie po prostu automatyzm, nie ma przy tym kalkulacji.
Jednak gdy widzę, że nie trafiam, czy obrońca do mnie skacze lub też jest źle ustawiony, to muszę znaleźć inną drogę. Jak ktoś mi zabierze moją najsilniejszą stronę, to chociaż mam przekonanie, że i tak będę trafiał, to jednak mogę również spróbować czegoś innego.
Zawsze chcę pomóc zespołowi, tak było choćby w meczu z Polpharmą. Tam skończyłem dwa lay-upy, wymusiłem faule, pokazałem także, że bardzo lubię biegać do kontry. Staram się cały czas rozwijać swoją grę, gdyż widzę, że wciąż dużo mi brakuje. Jednak podchodzę do tego stopniowo, miesiąc po miesiącu. To, że nad czymś teraz pracuję, nie oznacza, że pokażę to już w obecnym sezonie. To moim zdaniem jest proces długofalowy.
Jest jeden konkretny element, który chce Pan najbardziej poprawić?
Na pewno obrona, w niej chcę wejść na wyższy stopień. Widzę, że jeżeli chcę grać na wysokim poziomie, to muszę ją poprawić. No i te zbiórki, o których rozmawialiśmy już wcześniej.
Chciałbym być zawodnikiem, który pomaga drużynie w zwycięstwach. Żadne statystyki się nie liczą, jeżeli zespół nie wygrywa. Takie jest przynajmniej moje zdanie. Uważam, że lepiej mieć 8 punktów i grać w mistrzowskim zespole, niż zdobywać po 15 na mecz w końcu tabeli.
W wywiadzie, którego udzielił Pan „Sportowym Faktom”, przewinął się sezon 2014/2015, w którym miał Pan różne problemy zarówno na parkiecie, jak i poza nim. Jak się wychodzi z takiego dołka i co zadecydowało, że po kilku latach rozmawiamy, gdy jest Pan w zupełnie innym, lepszym miejscu w swojej karierze?
Najważniejsze jest wsparcie. W tak trudnym momencie trzeba mieć impuls, ktoś musi podać rękę, czy dać kopa, by z doła wyjść. Później trzeba sobie ustalić cele i stopniowo do nich dążyć, by widzieć, w jakim kierunku się zmierza.
Ja miałem to szczęście, że miałem nie tylko wsparcie, ale i cel, którym była gra w ekstraklasie. Bardzo mi pomógł wtedy trener Marek Łukomski, a także moi agenci: Tarek Khrais i Przemek Brzeziński. No i oczywiście rodzina i znajomi.
Rodzice zawsze mi powtarzali, że jestem pracowity i mogę coś osiągnąć, nawet wtedy w 1. lidze, gdy niewiele mi wychodziło. Tak się złożyło, że chciał mnie trener Łukomski w Szczecinie. Ja byłem wtedy zniesmaczony, czułem się oszukany po dwóch latach w 1. lidze. Co innego mi mówiono przed sezonem, a potem nie miało to pokrycia w rzeczywistości.
Marek Łukomski był za to pierwszym trenerem, który szczerze mi powiedział, że w pierwszym roku nie będę grał i będę uczył się ekstraklasy, ale postawi na mnie w kolejnym sezonie. Naprawdę bardzo mi wtedy pomógł. Trudno było mu nie zaufać, gdyż niby jak miałby mnie oszukać — tym, że zapowiada, że nie będę na początku grał? Nic gorszego od tego przydarzyć się nie mogło.
Czyli impuls z zewnątrz plus ludzie?
Tak. Samozaparcie jest oczywiście bardzo ważne, ale jednak bez popchnięcia przez kogoś jest ciężko. To tak, jak z pierwszym treningiem, na który zazwyczaj zaprowadzają nas właśnie rodzice. U mnie było tak samo, a ja w życiu chodziłem na piłkę ręczną, siatkówkę, ping-ponga, pływanie, piłkę nożną i dopiero na końcu trafiłem na koszykówkę.
Wymienił Pan sporo dyscyplin, a ja jestem zdziwiony, że zabrakło na liście sportów walki. Choćby dlatego, że na swoim zdjęciu profilowym w aplikacji WhatsApp jest Pan w rękawicach bokserskich.
Sporty walki bardzo lubię, czy to boks, czy MMA lub K-1. Większego zainteresowania nimi jednak nie przejawiałem, chociaż przed kontraktem w Ostrowie chodziłem na prywatne treningi z boksu.
Miał Pan sytuację, że w ramach urozmaicenia na treningach drużyn, w których Pan występował, pojawiali się gościnnie trenerzy właśnie z takich dyscyplin? To często stosowany manewr za granicą, gdy na zajęciach pojawiają się choćby trenerzy bokserscy, gdzie praca nóg odgrywa absolutnie kluczową rolę.
W ekstraklasie nie, ale gdy miałem 14-15 lat i trenowałem w UKS-ie 40 Radom, to trener Jacek Spyt zaprosił pana od boksu, który uczył nas ustawienia nóg z tej dyscypliny. U mnie jednak także tata trenował ten sport i od małolata mi pokazywał różne ruchy.
W Polsce wszystko pojawia się jednak z opóźnieniem, co widać choćby po osobach trenerów od przygotowania motorycznego. Jeszcze 5-7 lat temu ich obecność w klubach wcale nie była powszechna.
Czy był Pan rozczarowany, że przy tak dobrym sezonie, nie znalazł się Pan choćby w szerokim składzie reprezentacji Polski na listopadowe mecze w eliminacjach do mistrzostw Europy?
Mówiłem już o tym w innych wywiadach, że nie można kogoś wybrać do kadry tylko dlatego, że zagrał kilka dobrych meczów. W moim przypadku ile ich wtedy było – może z pięć? Na powołanie do reprezentacji pracuje się latami, mieliśmy nawet w naszej lidze graczy, którzy mieli 3-4 świetne sezony, a i tak w kadrze się nie przebili.
Gra w reprezentacji jest jednym z moich marzeń i wierzę w to, że kiedyś do niej się załapię. Zdaję sobie jednak sprawę, że przede mną długa droga i dużo pracy.
Po zakończeniu sezonu będzie Pan wolnym graczem. Czy jest Pan na takim etapie swojej kariery, że korci Pana wyjazd do silnej, zagranicznej ligi?
Na pewno, jeżeli ktoś chce się rozwijać, to chce wyjechać do silniejszej ligi. Na razie chcę się jednak skupić na najbliższych meczach, a po sezonie będę myślał o takich sprawach.
Wiadomo jednak, że już jako mały chłopiec marzy się o grze w NBA, a potem z czasem, gdy marzenia się urealniają, to myśli się o Eurolidze, czy podobnych kierunkach. Celem człowieka jest spełnianie swoich marzeń i w pewnym momencie, jeżeli chce się to zrealizować, to trzeba zaryzykować i wyjechać z kraju.
W Polsce nie mamy zbyt wielu mocnych zespołów, w których można się mocno pokazać w Europie. Gra za granicą to jednak również przygoda, możliwość poznania nowego środowiska koszykarskiego i zawodników stamtąd. Potem przekłada się to również na dobre występy w kadrze i zyskuje na tym cała polska koszykówka.
Gdy trafia się okazja takiego wyjazdu, to zawsze należy ją rozpatrzyć. Michał Michalak w Bundeslidze, Jarek Zyskowski w Hiszpanii, czy Michał Sokołowski we Włoszech – wszyscy oni pokazują, że Polak potrafi. O graczach jak Adam Waczyński to już nawet nie ma co wspominać, gdyż on już tak długo pokazuje się z dobrej strony w Hiszpanii, że pewnie mógłby starać się tam o obywatelstwo (śmiech).
Jeżeli zatem pojawi się kiedyś propozycja z zagranicy, to na pewno poważnie ją rozważę.
Widzę jednak różnicę w tym, co Pan przed momentem przedstawił, o rozpatrzeniu oferty, gdy ona się pojawi, a sytuacją, że ktoś aktywnie szuka możliwości wyjazdu za granicę. Tak, jak było choćby niedawno z Michałem Sokołowskim. Które podejście jest Panu bliższe?
Na takie rozważanie jest za wcześnie. Sezon się jeszcze nie skończył i wszystko może się w nim wydarzyć. Na pewno fajnie byłoby zdobyć mistrzostwo Polski, co byłoby bardzo ważne dla tutejszej społeczności, a my pokazalibyśmy niektórym, że za wcześnie nas skreślali.
O tym wszystkim będę zatem myślał później, liczę, że w połowie maja, co będzie oznaczało, że daleko zaszliśmy w play off. Na razie koncentruję się na trudnym meczu w Radomiu, który oznacza dla mnie jednocześnie powrót w rodzinne strony.
Jak Pan się relaksuje w wolnym czasie?
Raczej w domu. Wielkich rytuałów nie mam, lubię poczytać książkę czy obejrzeć film.
Lubi Pan oglądać koszykówkę?
Tak. Najbardziej polską ligę, co chyba związane jest z innymi emocjami, gdy oglądasz ludzi, których dobrze znasz. Euroliga to jednak coś innego. Moja jedyna styczność z nią miała miejsce, gdy dwa lata temu zagrałem w Gdyni dwa sparingi przeciwko Barcelonie.
Wielkie wrażenie zrobił na mnie wtedy Kyle Kurić, który trafiał „trójki” bez względu na to, jak blisko był od niego obrońca. Jeszcze później mój podziw dla niego się zwiększył, gdy doczytałem o jego poważnych problemach zdrowotnych w przeszłości, związanych z rakiem mózgu.
Dobrze sobie jego grę zapamiętałem i potem zauważyłem to również w zespole Arki u Josha Bostica, że gracze z wysokiego poziomu nie mają momentów zawahania i idą po swoje, szybko podejmują decyzje o rzucie.
To chyba cechuje tych najlepszych, że nieważne jest dla nich otoczenie zewnętrzne, czy to, że ktoś próbuje wyprowadzić ich z równowagi wyzwiskami. Oni robią swoje. Do takiego momentu mentalnego chciałbym dojść, że na meczu jestem w pewnego rodzaju „bańce”, że chcę zrobić wszystko, by zwyciężyć i nic dla mnie innego się nie liczy.
Czy gdy ogląda Pan mecze naszej ligi, to przypominają się Panu raporty skautingowe o graczach, gdy jeden z nich na przykład zbiera się do minięcia rywala?
Rzeczywiście tak jest. Widać to bardzo w sytuacjach, gdy ktoś 30 razy w meczu minął w prawo, po czym obrońca pozwala mu na to po raz 31. U nas w lidze rotacja graczy jest raczej mała i da się nawet zapamiętać ich procenty rzutowe, zresztą kiedyś w Asseco musieliśmy się ich uczyć.
Jakich graczy z Energa Basket Ligi by Pan wymienił spośród tych, których grę trudno jest odczytać, przewidzieć?
To na pewno Ivan Almeida i ogólnie gracze z tego najwyższego ligowego poziomu. Sprawdza się jednak też stereotyp, że ogólnie shooterzy, przynajmniej ci praworęczni, zdecydowanie wolą do rzutu mijać w lewo.
A leworęczni strzelcy?
Ci mimo wszystko są rzadko spotykani, przynajmniej w Polsce. Teraz gramy z Radomiem, gdzie leworęczny jest Jabarie Hinds, jednak on raczej szuka akcji po koźle i atakuje także mocno w prawo.
Inaczej było na przykład w meczu z Polpharmą, gdzie broniliśmy Trevona Allena. On idzie w lewo do rzutu po koźle, czy za 3 punkty, ale gdy wchodzi w penetrację, to rusza zawsze w prawo. Nie wiem nawet, jak by się zachował, gdyby miał do penetracji pójść w lewo.
Pana udane występy powodują, że zapewne będzie Pan kandydatem do posezonowych nagród w PLK. My przykładowo wymieniliśmy Pana jako potencjalnie najlepszego polskiego gracza, a także zawodnika, który dokonał największego postępu. Jak Pan ocenia takie rankingi i w ogóle indywidualne nagrody?
Są one na pewno miłe, ale mimo wszystko nie przywiązuję do nich większego znaczenia. Ostatecznie wszystko weryfikuje parkiet i najważniejszy jest wynik drużyny. Takie jest moje założenie, że powinno się iść w górę, a lepiej mieć gorsze statystyki w lepszym zespole, niż odwrotnie.
To miało także znaczenie, gdy podpisywałem kontrakt w Ostrowie. Już wtedy były plany gry choćby w Fiba Europe Cup i widziałem, że klub chce się rozwijać. Tak jak ja.
Rozmawiał Wojciech Malinowski, @stingerpicks
[/ihc-hide-content]