Dołącz do Premium – czytaj całe teksty! >>
Że uczucia kibica i porzucanego bądź porzucającego kochanka niekoniecznie idą w parze? Nic bardziej mylnego. Zaręczam, istnieją badania naukowe potwierdzające, że to właśnie kibice sportowi są najbardziej romantyczną grupą społeczną.
Jako niezłomnemu kibicowi Portland Trail Blazers zdarzało mi się stać pod balkonem CJ-a i śpiewać serenady.
Po raz pierwszy – w 2015 roku. Podczas beznadziei ogarniającej Blazers przy okazji rejterady LaMarcusa Aldridge’a, w trakcie przegranej gładko serii z Memphis Grizzlies. To wówczas – de facto tylko dzięki kontuzjom Wesa Matthewsa i Aarona Afflalo – talent McColluma eksplodował na dobre.
Po raz drugi śpiewałem mu już osobiście – w trakcie jednej z najbardziej wyrównanych serii skończonych już po pięciu meczach. 2016, maj, wiosna w Portland pachniała ponad 30-stopniowym upałem, a duet Clinton/Kaine przemierzał kolejne stany, będąc w drodze do Białego Domu. Kibice Portland nosili stylizowane na prezydenckie flagi z napisem „Lillard/McCollum”, a Blazers z Aminorklessem oraz Masonem Plumleem w pierwszej piątce, na moich oczach, ograli w meczu nr 3 Golden State „73-9” Warriors.
Owacja była na stojąco.
Zaloguj się aby zobaczyć dalszą część wpisu!Treść dostępna tylko dla
Użytkowników Premium!