
* Nic nas tak bardzo nie okłamuje, jak nasz własny osąd.
To nie jest cecha negatywna, chociaż można zwariować. Niekiedy sam robiłem sobie bałagan w głowie, szczególnie grając w ekstraklasie. Pracuję nad tym, chcę ulepszyć swoją osobowość, być lepszym koszykarzem, ale i człowiekiem. To nie jest krytyka polegająca na tym, że wmawiam sobie, że jestem najgorszy. Chcę wyciągać wnioski. Trzeba być realistą, pewnych rzeczy się nie przeskoczy i mam tego świadomość.
Ważnym momentem w tym sezonie była śmierć mojej mamy. Odeszła w marcu. Nie mogłem się pozbierać. Musiałem wstać z łóżka, powiedzieć sobie, że muszę dać radę, bo przecież mam jeszcze dla kogo. Ona by nie chciała, abym się poddał.
Na boisku potrafiłeś się wyłączyć?
Tak, nie miałem nigdy z tym problemów. Od zawsze starałem się sprawy prywatne i zawodowe od siebie oddzielać. To co w szatni, zostaje w szatni, a to co na boisku, to na boisku. Prywatne problemy, negatywne emocje trzeba zostawiać w domu. W drugą stronę mam to samo, bo do domu próbuję niczego nie przynosić. To ściana, która to wszystko dzieli.
„Ci vediamo in paradiso” – wytatuowałeś niedawno na ręce, w towarzystwie kruków. Metafora przemijania?
Moja mama bardzo dobrze znała język włoski, uwielbiała Włochy. Kruki są symbolem śmierci. To dla mnie istotne. Jest także fiolka chemiczna, bo mama była chemiczką. To tatuaż poświęcony mamie. Będzie ze mną cały czas. „Ci vediamo in paradiso” – dopóki nie zobaczymy się w raju.
W niektórych kulturach kruki to także symbolika bohatera, który potrafi pokonać każdą przeszkodę.
Jest w tym trochę prawdy. Mama zawsze była dla mnie bohaterem. Brakuje mi jej bardzo. Była zawsze uśmiechnięta i każdemu chciała pomóc, a samą siebie stawiała na końcu. W życiu ludziom jest łatwiej, gdy widzi się świat w kolorowych barwach. Jeśli coś ma się stać dobrego, to to się stanie. Ze złych doświadczeń należy wyciągnąć wnioski, znaleźć ich pozytywną stronę. Tak jestem wychowany, to wyszło z domu.
Nie masz wrażenia, że czasami do plecaka dorzuca się nam dodatkowy ciężar?
To pytanie jest adekwatne do 2020 roku. Cały rok jest dla mnie tragedią. Śmierć mamy, kilka innych rzeczy, które się wydarzyły, chociażby złamany nos, czy sytuacja z koronawirusem, przedwcześnie zakończonym sezonem i przełożonym weselem.
Przez dwa miesiące byłem wrakiem człowieka. Nie mogłem się podnieść. W połowie maja zacząłem stawać na nogi. Wróciłem do treningów, które początkowo można było wykonać w domu. Zainwestowałem w rower, teraz można już wejść na salę i chodzić na siłownię. Przygotowuję się do nowego sezonu. Mam nadzieję, że wrócimy do normalności, a mecze odbędą się – przynajmniej na razie częściowo – z udziałem publiczności.
„Nikt prawie nie wie, dokąd zaprowadzi droga, póki nie stanie się u celu”. Jaka jest twoja?
(Cisza). Tak trudnych pytań to jeszcze nie miałem (śmiech). Prywatnie, czuję, że jestem w miejscu, w którym mogę zacząć trochę inne życie, odciąć się. Pochodzę z małej podkarpackiej miejscowości, gdzie jest inna mentalność. Mam duże pole do rozwoju i to jest mój cel. Sportowo, jak wcześniej wspomniałem, przekonuje mnie wizja prezesa Michała Szolca. Myślę, że może być spore zaskoczenie niektórymi ruchami, wszystko będzie racjonalnie i z głową. Mamy myślenie prostoliniowe, które opiera się na „Gość z EBL schodzi do beniaminka I ligi”, nie wiedząc jak to się będzie rozwijać, porównując na przykład do drużyny R8, gdzie tej chłodnej głowy zabrakło, a był duży huraoptymizm.
Uważam, że mogę wiązać plany z tym miejscem. Zespół ma duży potencjał, jesteśmy w stanie powalczyć nawet o pierwszą czwórkę. Liga będzie mocna, będzie dysproporcja między górą, a dołem tabeli, natomiast na pewno będzie ciekawsza niż w ostatnich latach. Wszystko zweryfikuje boisko, na razie mamy wszystko na papierze. Dziki mogą namieszać, również organizacyjnie i marketingowo.
Mam cel, aby niedługo zrobić awans do PLK. Będę mówić o tym otwarcie. Chcę zrobić to dla mojej mamy, której jakiś czas temu to obiecałem. To mój prywatny, ale najważniejszy cel.
* Fragment wywiadu z 2020 roku
Dziś.
Pamela Wrona: Wiesz, jaka była moja pierwsza myśl, gdy było pewne, że to Dziki Warszawa wywalczyły awans do ekstraklasy? Miałam w głowie naszą ostatnią rozmowę i zdanie, którym ją zakończyłeś.
Grzegorz Grochowski, koszykarz Dzików Warszawa: Mieliśmy podobne odczucia, bo od razu wyobraziłem sobie moją mamę. Gdy tylko usłyszałem końcową syrenę i wiedziałem, że to już koniec, wywalczyliśmy ten awans, pomyślałem o niej. Byłem szczęśliwy, że mogłem zrobić to dla niej. To było nasze wspólne marzenie, żeby być ponownie w ekstraklasie. Mogłem powiedzieć z ulgą: „Mamo, udało mi się”.
Jakie to uczucie, gdy ciężka kilkumiesięczna praca jest zwieńczona w ten sposób?
To uczucie ciężko opisać słowami. To masa wyrzeczeń, ogrom pracy, jaki wszyscy włożyli w ten sezon. Po drodze było wiele sytuacji, które mogły nas złamać, a mimo to byliśmy silni i tylko nas to wzmocniło mentalnie, scalając nas jako drużynę. To było świetne. Na koniec wszystko eksplodowało wszystkimi pozytywnymi emocjami. To chyba najlepszy sposób, jak mogę to przedstawić.
Nie będę opowiadał, że to było niesamowite ze względu na to, że zrobiliśmy coś nadzwyczajnego. Poniekąd tak, bo jednak nikt na nas nie stawiał. Niemal wszyscy nas skreślili i przed finałem mówili, że to będzie szybkie 3:0, ale nie dla nas. Słyszeliśmy, że po co mamy się w ogóle nastawiać, skoro nie mamy szans. Trochę nas to bardziej zmotywowało, by coś udowodnić.
Realizacja celu musiała pobudzić w tamtym momencie naprawdę wiele emocji, szczególnie, gdy cel ten miał osobiście olbrzymią wartość.
Zdecydowanie, jest to dodatkowy aspekt. Gdy byłem tuż przed play-off w rodzinnych stronach, przy okazji Świąt Wielkanocnych, odwiedziłem mamę na grobie. Rozmawialiśmy. Dodało mi to otuchy, było dodatkowym bodźcem, abym nie przestawał wierzyć, walczyć i żebym dalej prowadził zespół jako kapitan. Dało mi to naprawdę wiele.
Była z tobą przez cały czas?
Wiem o tym, że jest gdzieś, patrzy na swoje dzieci i jest z nich dumna. Ja głęboko w to wierzę. Jak jestem w Jarosławiu, zawsze ją odwiedzam. Ale ostatnim razem poprosiłem wyjątkowo mocniej, by dała nam jeszcze większe wsparcie w play-off. Być może pomogło to tylko mnie, ale naprawdę czułem jej obecność. Miałem w sobie wewnętrzny spokój.

Zanim podpisałeś kontrakt w Dzikach Warszawa przyznałeś, że miałeś myśli, aby dać sobie spokój z koszykówką. Jesteś dziś w miejscu, które daje ci poczucie spełnienia, a miłość do tego sportu okazała się nierozerwalna?
Powiem więcej: ta miłość i pasja do niej nawet bardziej urosły, stały się silniejsze. Nawet nie przez pryzmat zawodnika, ale też analityka, myśli szkoleniowej – w przyszłości chciałbym bardziej się w to zagłębić. Dopóki zdrowie pozwoli i nie będę piątym kołem u wozu, chcę jeszcze grać w koszykówkę, starając się robić to, co robię najlepiej. Wiem, że w ekstraklasie wciąż mogę coś jeszcze dać od siebie i się pokazać.
Czy to analityczne spojrzenie na koszykówkę i chęć patrzenia na nią przez inny pryzmat, czerpania innych doświadczeń, nie wynika z wpływu trenera Krzysztofa Szablowskiego?
Poniekąd tak jest. Ja oglądam bardzo dużo meczów, w skali dnia i tygodnia. Ale „Szabla” ogląda tych spotkań dwa, trzy razy więcej. Były sytuacje, kiedy po naszych meczach w pierwszej lidze prosił nas, abyśmy nie zdradzali mu innych wyników, bo robi sobie nockę ze wszystkimi meczami z całej kolejki. Po naszych meczach, zamiast odpocząć, analizował wszystkie spotkania, łącznie z naszym. I jeszcze zazwyczaj następnego dnia miał wykłady na uczelni. To prawdziwy, koszykarski świr. Ma fioła na punkcie koszykówki, jest świetnym człowiekiem.
Trener Krzysztof Szablowski wpoił mi ponadto, że ja jako rozgrywający powinienem dużo więcej rzeczy wiedzieć, czytać, być o wiele lepiej przygotowanym zarówno do meczów, treningów, jak i samej koszykówki. Lubię to i dzięki temu zacząłem inaczej ją postrzegać.
Gdy najważniejszy cel został zrealizowany, to co przed tobą?
Zrobiliśmy to, co mieliśmy do zrobienia. Organizacja Dzików – przede wszystkim w tym sezonie – rozwinęła się naprawdę świetnie. Wszystko poszło mocno do przodu, idziemy w dobrym kierunku. Mam nadzieję, że będę w tym uczestniczył. Cieszę się, że mogłem być kapitanem zespołu, który awansował na najwyższy poziom rozgrywek, bo jest to dla mnie dodatkowy smaczek.
W ekstraklasie na pewno chcemy zamieszać. Oczywiście, nie będziemy od razu „Kopciuszkiem”, który będzie wszystko wygrywał, będzie miał spory budżet i nie wiadomo jakich graczy. Wiemy, że tak nie będzie. Jest chłodna głowa i kalkulacja. Wszystko jest bardzo mądrze prowadzone.
Opaska kapitana daje większe poczucie przynależności, ale i odpowiedzialności?
Sądzę, że tak. Przed sezonem trener powiedział mi, że widzi we mnie kapitana drużyny. Stwierdziłem, że wezmę za to odpowiedzialność. Kapitan musi załatwiać więcej rzeczy, rzeczywiście ma większą odpowiedzialność za cały zespół, także poza parkietem, bo jego zadaniem jest bycie łącznikiem między trenerem a koszykarzami. Ja traktuję to jako wyróżnienie.
Czy dziś Warszawa to miejsce, które po wielu perypetiach zapewnia spokój, bezpieczeństwo, stabilizację?
Tak, dziś mogę tak to nazwać. Chociaż na początku, gdy organizacja nie była jeszcze aż tak rozwinięta jak teraz, nie ukrywam, że miałem chwile zwątpienia, jak to będzie funkcjonować w przyszłości. Wówczas trener Krzysztof Szablowski podpisał umowę i wiedziałem, że za tym ruchem do przodu pójdzie i organizacja, i koszykówka. Myślę, że to był punkt zwrotny.
Od tamtego momentu czuję się tutaj bardzo dobrze, mam duże zaufanie do trenera i prezesa Michała Szolca. Chapeau bas dla niego za to, ile pracy włożył w ten klub. Moja żona też jest zadowolona, więc z pełnym przekonaniem mogę potwierdzić, że nareszcie znaleźliśmy swoje miejsce.
🎥 Tak @dzikiwarszawa wygrały Suzuki 1 Ligę Mężczyzn❗️🥳
— Suzuki 1 Liga Mężczyzn (@1LMKosz) May 25, 2023
Zobacz jak wyglądała finałowa rywalizacja z @gornikkosz 🏆
WIDEO ➡️ https://t.co/eh1W44QcXG#NapędzamyEmocje #1lkosz @PolskaSuzuki @BankPekaoSA @AerowatchPolska pic.twitter.com/vVLUNxOM4J
Te dwa filmy o Dzikach Warszawa musicie obejrzeć! [WIDEO]
Pamela Wrona