Dołącz do Premium – czytaj całe teksty i graj w Fantasy Lidze! >>
Pamela Wrona: Włochy mają Wenecję, Francja Paryż, a Polska… Chełmno. I w tym wszystkim Filip Struski, który zakochał się w koszykówce?
Filip Struski: W moim domu tata grał w koszykówkę, więc towarzyszyła mi od początku. Nie byłem pchany do sportu na siłę. W Chełmnie, skąd podchodzę, koszykówka nie była zbyt rozpoznawalna, nie było grup młodzieżowych. Przypadkiem, mój nauczyciel wychowania fizycznego otrzymał propozycję prowadzenia młodego rocznika i zaprosił mnie na trening. I tak się zaczęło.
Od pierwszego, drugiego roku życia miałem zawieszony kosz na szufladzie w kuchni, ćwiczyłem rzuty. Od początku była ze mną koszykówka, ale podchodziłem do tego jak do zabawy. Miałem 14 lat jak wyjechałem do Wrocławia, ściągnął mnie trener Olesiewicz. Spędziłem tam 1,5 roku, choć tak naprawdę zaczynałem w Polpaku Świecie, który występował wówczas w ekstraklasie. To był rok 2007.
Patrząc na aktualne trendy, zaczynałem wcześniej niż przeciętni nastolatkowie. Po 2-3 latach dostałem propozycję z WKK Wrocław do udziału w rozgrywkach młodzieżowych w kategorii U-16. Zdobyliśmy wtedy złoty medal kadetów.
Co w Tobie dostrzegł?
Grając w Świeciu, zawsze byłem zawodnikiem, który grał z piłką, mimo że byłem wyższy, grałem na pozycji numer 1. Myślę, że to wiele mi dało, bo do tej pory potrafię z tego korzystać, nie przeszkadza mi kozłowanie. Trener Olesiewicz widział mnie jako gracza obwodowego. Gdy grałem we Wrocławiu, był jeszcze Jan Grzeliński, Daniel Szymkiewicz i na takie eksperymenty nie było miejsca. Jak na tamten czas, byli topowi koszykarze na tej pozycji, ale pozyskał mnie z myślą jako gracz obwodowy, rzucający za 3.
Początki przygody z koszykówką związane były z rozgrywkami młodzieżowymi. Ten okres był kluczowy w kontekście rozwoju?
Po skończeniu gimnazjum we Wrocławiu, były naciski żebym został w WKK. Otrzymałem propozycję od trenera Jankowskiego, by dołączyć do szkoły Mistrzostwa Sportowego. Bardzo długo się wahałem, w końcu przeniosłem się do Cetniewa. Z perspektywy czasu mogę powiedzieć, że był to dobry ruch. Ale czasami zastanawiam się, co by było gdybym został na Dolnym Śląsku.
Będąc w SMS-ie odezwał się do mnie trener Rafał Knap, by dołączyć do rozgrywek młodzieżowych w GTK Gdynia. Ten czas owocował w medale, mieliśmy silną drużynę złożoną głównie z graczy ze szkoły, dzięki czemu nie trzeba było jeździć przez całą Polskę, tylko wsiadaliśmy w kolejkę i po godzinie byliśmy na miejscu.
Pamiętam, jak mistrzostwa U-18 były organizowane wówczas w Poznaniu. Stworzono nowy projekt PBG, przed finałowym turniejem założono, że go wygrają. Ówczesny prezes Krawczyk za połowę ceny kupował od prezesa Tomaszewskiego koszulki z napisem „Mistrz Polski”, sądząc, że będą mistrzami, ale jednak wyszło inaczej.
Niedługo po tym pojawiła się oferta z ekstraklasy?
Niezupełnie, bo po SMS-ie miałem ofertę z pierwszoligowego SIDEn Toruń. Otrzymałem możliwość przyjechania na testy do drużyny ze Starogardu Gdańskiego. Równie bliski byłem także Astorii Bydgoszcz, która grała wtedy na zapleczu ekstraklasy. Przygotowywałem się do sezonu, miałem zamiar pojechać najpierw na try-out, ale miałem plan B. Trenerem był Mindaugas Budzinauskas i przekonałem go do swojej osoby. Podpisałem trzyletnią umowę. Wtedy, a byliśmy razem z Kacprem Radwańskim z tego samego rocznika, pomyślano, aby stworzyć drużynę SKS Starogard Gdański U-20 i w niej występowaliśmy.
To był fajny czas. Byliśmy drugą drużyną, poza U-20, która zdobyła medal. Wtedy w składzie byli Grzegorz Kukiełka, Bartosz Sarzało, Szymon Szewczyk grający w Pakmecie Starogard Gdański. Zdobyli złoto, a my po nich awansowaliśmy do finału. Dobrze nas przyjęto w mieście, to był duży sukces dla tego stowarzyszenia. Wyeliminowaliśmy drużyny silniejsze od siebie.
Co koszykarsko dał Ci ten okres?
Chyba dużo pewności siebie. Wtedy nie miałem zbyt wielu minut, jedynie momenty w ekstraklasie. Mniej więcej w połowie sezonu nastąpiła zmiana trenera. Przyszedł Tomasz Jankowski i dzięki rozgrywkom U-20 miałem szansę się pokazać – i ją wykorzystałem. W wakacje jeździłem na kadrę, przygotowywałem się do sezonu. W pierwszych meczach, już w kolejnym sezonie wychodziłem w pierwszej piątce.
Wyniki nie były zadowalające i zmieniono koncepcję, była inna rotacja. Straciłem miejsce, choć nadal byłem brany pod uwagę. Jakiś czas później przyszedł trener Mariusz Karol i nie wychodziłem już w ogóle.
Wcześniej tej pewności siebie nie było?
Może nie to, że jej brakowało, ale była to pewność siebie w warunkach meczowych. W drużynie U-20 losy spotkania zależały głównie ode mnie. Wiadomo jak to jest. Jeżeli oddaje się decydujące rzuty, jest się w rytmie meczowym, bo gra się 40 minut, to w przełożeniu na drużynę seniorską, te rzuty także wpadały. Wydaje mi się, że te rozgrywki pomogły wskoczyć mi w ten rytm meczowy i być przygotowanym na grę na najwyższym poziomie.
Presja była czymś naturalnym?
Jeżeli zawodnik jest w swojej topowej formie, nawet jeśli rzuciłby krzesłem, to i tak to krzesło by wpadło do kosza. To był okres, kiedy czułem się pewnie rzutowo, mimo trudnych rywali. Pewny siebie staram się być zawsze, natomiast wszystko tkwi w pewności rzutowej, żeby po prostu wiedzieć, że to wpadnie.
Jak uważasz, który sezon był tym przełomowym, po którym w koszykarskim środowisku wiedziano już, kim jest Filip Struski?
W rozgrywkach młodzieżowych trenerzy, którzy interesowali się młodzieżą wiedzieli, kto to jest Filip Struski, natomiast na szczeblu seniorskim, sądzę, że przełomowym okresem był ten w Poznaniu, w pierwszej lidze pod okiem trenera Przemysława Szurka. Szybko zdecydowałem się na tę ofertę, trener przekonał mnie tym, że miał wizję mojej gry, która bardzo mi odpowiadała. Kontrakt dogadywałem… jadąc na rowerze, kiedy złapał mnie jeszcze deszcz.
Chciał żebym grał na koźle z pozycji numer 4. Pierwszy raz w seniorskiej drużynie grałem na tej pozycji. Spodobało mi się. Koszykówka poszła w tę stronę, że grało się trochę niższym składem. Widział mnie w tej roli, grałem pick&rolle i miałem być liderem tego nowego trzonu.
I tak było?
2 lata w Poznaniu były najlepszym czasem w mojej karierze. Byłem liderem, chociaż może nie zawsze punktowym, a na boisku. Tego ode mnie oczekiwano. Mogę powiedzieć, że ten projekt piął się ku górze, dwa razy udało nam się być w play-off, potrafiliśmy napsuć krwi swoim przeciwnikom.
Miałem umowę na rok. Pojawiło się kilka ofert z górnej półki, między innymi z Legii Warszawa. Miałem też opcję pozostania w Poznaniu na kolejny sezon. Pomyślałem, że dam sobie jeszcze czas, zrobię krok do przodu i wtedy wrócę do ekstraklasy.
Dla mnie to był priorytetem. Tak się stało, bo po kolejnym roku statystyki były jeszcze lepsze, moja gra wyglądała lepiej. Pojawiło się większe zainteresowanie z najwyższej klasy rozgrywkowej.
Kierowałem się tym, że tak jak przy pierwszej przygodzie z Poznaniem, trener Szurek miał na mnie plan, tak w Polpharmie trener Bogicević również. Wydaje mi się, że ten plan mógłby zostać zrealizowany – chciał żebym z Kacprem Młynarskim był topowym polskim graczem w rotacji. W rzeczywistości, po dwóch tygodniach nastąpiła nieoczekiwana zmiana trenera, zastąpił go trener Artur Gronek.
Niekiedy gdy dochodzi do zmian na ławce trenerskiej, zmienia się całkowicie koncepcja.
Faktycznie, może inaczej skompletowałby ten skład i dokonałby innych wyborów, ale miał już zespół. I kolejny raz, poza Poznaniem, był to okres, który miał wpływ na mój rozwój. Może nie miałem dużej roli, ale zaakceptowałem to, że będę zmiennikiem na pozycji numer 4, a ten sezon indywidualnie i drużynowo był najlepszy. Do końca walczyliśmy o play-off, byliśmy w Pucharze Polski jako drużyna, która była skreślana.
Wtedy, pierwszy raz w życiu miałem sytuację, że trener został zmieniony jeszcze przed okresem przygotowawczym. Była to nowa sytuacja, wkradło się trochę niepewności. Wyszło mi to na dobre, bo zarówno jeden, jak i drugi trener jeszcze mnie nie widział, więc nie wiedział na co mnie stać. Startowałem z czystą kartą, swoją wartość musiałem dopiero udowodnić.
Wydaje mi się, że może w większych klubach, nastąpiłyby jakieś korekty. My mieliśmy gwarantowane kontrakty, a to dodatkowe koszty. Być może profil zawodników odpowiadał trenerowi Gronkowi, bo preferuje szybką grę i miał koszykarzy, którzy predysponują do takiego stylu, potrafią grać z piłką, są mobilni, mogą bronić kilka pozycji jednocześnie.
W sezonie 2017/18 znalazłeś się w najlepszej piątce skrzydłowych 1. ligi.
To był mój najlepszy sezon w I lidze. Nie interesuje się tym, to nie było nigdy moim priorytetem. Dochodziły do mnie głosy, że do końca biłem się o nagrodę MVP ligi. Może gdybyśmy w początkowej fazie sezonu grali lepiej, to bym ją zgarnął. Miło jest być wyróżnionym, ale to nie było dla mnie ważne.
Sentyment zadecydował, że zdecydowałeś się na powrót do Poznania?
Wszystko zatacza koło. Będąc w Starogardzie dostawałem telefony od prezesa Tomaszewskiego, że w Poznaniu będą chcieli zrobić fajną drużynę, która ma bić się o najwyższe cele – awans do Energa Basket Ligi. Kierując się sentymentem z poprzednich dwóch lat spędzonych w tym klubie, zdecydowałem się przyjąć propozycję, chociaż po dobrym sezonie w ekstraklasie mogłem tam zostać.
Sentyment nie okazał się dobrym przewodnikiem?
Wydawało mi się, że po sezonie w Polpharmie może zatęskniłem za tym, aby być ważnym na boisku, aby więcej zależało ode mnie? Być może chęć większej roli mnie przekonała. Chociaż teraz tego żałuję, to była błędna decyzja. Nie wiedziałem, że tak to się wszystko skończy i taki będzie finał. Popełnia się błędy, trzeba wyciągać z nich lekcje.
Jakieś konkretne lekcje dał Ci ten okres?
Zrozumiałem, że drużyna była budowana na topową w lidze, a nie byliśmy dobrze dobrani pod względem charakterów. Czasami jest tak, że gracze o mniejszych umiejętnościach, którzy dobrze się ze sobą czują, dobrze współpracują na boisku i wiedzą co od siebie oczekiwać, mogą osiągnąć większe sukcesy, niż taka, która ma więcej talentu i zbyt wielu graczy, którzy chcieliby stanowić o sile drużyny. I trener, który nie potrafi tego nakreślić, ustalić zadania dla każdego.
Tak było wtedy. Każdy miał ambicje, każdy chciał być liderem. Nie potrafiliśmy przyjąć innych półśrodków. Poza boiskiem się dogadywaliśmy i nie mogę powiedzieć, że ktoś był czarną owcą, albo przez kogoś nie było atmosfery. Bardziej na parkiecie nie funkcjonowaliśmy razem dobrze, ale nikt nie chciał źle.
Często spływała na Ciebie fala krytyki – jak sobie z nią radziłeś?
Podchodzę do tego tak, że w ogóle nie interesuje mnie to, co mówią ludzie. Jeżeli podejdzie do mnie prezes lub trener, ktoś, kto coś osiągnął w koszykówce i powie konstruktywnie co robię źle oraz nad czym mam pracować, ja to wysłucham i uszanuję, starając się poprawić. A jeśli mówi to osoba, która kupi bilet na mecz albo wykupi transmisję i wypisuje anonimowe komentarze, nie biorę tego do siebie.
Opinie kibiców? Jak są naprawdę merytoryczne, to ja się do tego zawsze odniosę i przemyślę. Nie lubię narzekania i niecenzuralnych zwrotów. Nauczyłem się, że to nie ma sensu. Zdarzało się, że takie osoby mnie mijały, przybijały piątki, a później udzielały się w Internecie. Mam do tego dystans i bardziej mnie to bawi. Z wiekiem nawet mnie to żenuje.
Czy brało to się z tego, że były wobec Ciebie duże oczekiwania?
Niektórzy pamiętali mnie ze wcześniejszych lat. Oczekiwali podobnej gry.
„Cień zawodnika” – tak się czułeś?
Nie czułem się tak. To nie jest tak, że zawodnik, który gra 3-4 lata na dobrym poziomie, w dwa miesiące zapomina jak się gra w koszykówkę. Niektórzy tak myślą. Codzienne treningi powinny podtrzymywać bądź ulepszać formę. Znam swoją wartość jako człowiek i jako koszykarz. Tego niezadowolenia z sytuacji nie przekładałem jednak na parkiet.
To, jak gracz jest wykorzystywany albo jakie ma obowiązki, jest po stronie sztabu szkoleniowego. Nie twierdzę, że to było złe, bo może taka była wizja i było to celowe. Być może właśnie tego ode mnie oczekiwano. Moja forma sportowa, fizyczna była według mnie dalej dobra. Jeśli nie miało się możliwości zdobywania punktów, nie będę prał piłki pod pachę i wszystkich przeganiał. Chciałem wygrywać. Jeśli to, że miałem oddawać mniej rzutów i skutkowałoby to zwycięstwem, to brałbym to w ciemno. Z tym, że przegrywaliśmy. I mi się dostawało.
Bo nie spełniałeś wspomnianych oczekiwań?
Z pewnością. Wtedy, gdy poprzednio byłem w Poznaniu, drużyna była zupełnie inna – byli sami młodzi chłopcy, którzy grali bardzo na ambicji, na poświęceniu się, ta gra była inna, były inne zadania. Teraz był lider w postaci Marcina Fliegera, a pozostali mieli go wspierać. Ktoś w danym meczu mógł rzucić więcej, być silną postacią, ale nie tą wiodącą. Z mojej strony mogę powiedzieć, że nie do końca trener miał plan co do mojej osoby i czułem, że nie mogłem wykorzystać swoich najlepszych cech, aby pomóc drużynie.
Na to, jak nasza gra wyglądała, moje statystyki i tak były dobre. Nawet sprawdzając je któregoś razu, zauważyłem, że oddawałem o połowę mniej rzutów, a miałem procent skuteczności taki sam. Na chłopski rozum, jeżeli dodamy połowę rzutów, to może te średnie byłyby takie same jak w poprzednim roku. Nie uważam, że moja gra była duża słabsza, mimo że bywały gorsze momenty. To właśnie wynik tego, że my jako drużyna byliśmy nieodpowiednio dobrani.
Każdy sukces, ale i porażka ma wiele składowych.
My jako zawodnicy chcieliśmy wykonywać jak najlepiej swoją pracę. Każdy, począwszy od trenera, prezesa, zawodników, chciał osiągnąć jak najlepszy wynik. Są składowe i rzeczy, które od nas nie zależą i pomimo chęci, po prostu coś nie wypala. To była drużyna, która nie wypaliła. Takie sezony się zdarzają i trzeba to przełknąć. Sądzę, że nikt z naszej strony nie miał złych intencji, nie było konfliktów. Na parkiecie nie uzupełnialiśmy się tak, jak powinniśmy.
Kary finansowe to coś, co działa jak dolanie oliwy do ognia?
Mieliśmy karę finansową – nawet na miesiąc do przodu. Cały sezon był nieporozumieniem, wszyscy się pogubili. Później dochodziło do abstrakcyjnych decyzji. Przyjęliśmy to, chcieliśmy wygrać kolejny mecz, pokazać się z jak najlepszej strony, bo gramy nie tylko dla pieniędzy, ale i dlatego, że to nasza pasja. Chcieliśmy dać z siebie maksa, ale moim zdaniem, kary finansowe nie są w porządku.
Takie metody motywują czy wręcz przeciwnie?
To raczej nie motywuje, siedzi cały czas z tyłu głowy. Jeżeli byłoby tak, że kluby byłyby na zero w każdym miesiącu i wykonywały swoją pracę jak najlepiej, nie byłoby żadnych zaległości, to jeszcze mogłyby wymagać od swoich graczy pełnego zaangażowania i zwycięstw.
Jeśli klub byłby fair, wydaje mi się, że te kary byłyby uzasadnione bo nie reprezentowalibyśmy wymaganego poziomu sportowego. Ale gdy masz zaległości zaległości, kary jeszcze bardziej wkurzają, wprowadzają niepotrzebny niepokój. Nie wszyscy radzą sobie w ten sposób, że zacisną zęby i będą grać. Dla niektórych jest to demotywujące i zamyka się jeszcze bardziej.
Fakty są takie, że klub zniknął z pierwszoligowej mapy i powołano nowe stowarzyszenie.
Wracając do Poznania liczyłem, że będą Ci sami ludzie co wcześniej. W strukturach bardzo dużo się pozmieniało, były nowe twarze związane z drużyną seniorską. Wszystko się na siebie nałożyło – problemy wewnątrz, moja rola, problemy finansowe, koronawirus. Nie chciałem tam zostać. Nie widziałem sensu dalszej współpracy. Było mi żal, bo podchodziłem emocjonalnie do tego miejsca. Kolorowy sen zamienił się w koszmar.
Zaraz po tym jak pojawił się koronawirus i cały świat się zatrzymał, dostaliśmy pismo od klubu, że kontrakty zostały rozwiązane, mimo że jeden z nas miał ważną umowę jeszcze na kolejny sezon. Poinformowano nas, że ostatnie 3 wypłaty nie zostaną wypłacone. Być może większość klubów tak postąpiła – tak wówczas pomyślałem.
Później okazało się, że z reguły wszyscy obustronnie godzili się na potrącenie ostatniej pensji. Po upływie czasu, uważam, że to nie było w porządku. Kontakt był mailowy, albo przez adwokata i agentów. Dotychczas nasze stosunki były dobre. Moglibyśmy dogadać się jak ludzie, podać sobie dłoń. Było powtarzane, że jest chęć uregulowania długów, ale wyszło jak wyszło. Nie chcę generować pretensji, ale powinniśmy usiąść i dojść do porozumienia. Nie było nawet próby. Nikt z nami się nie kontaktował do tej pory, czyli od marca.
Może przez pewien moment łudziłem się, że przynajmniej część pieniędzy zostanie nam oddana. W wakacje dochodziły do mnie słuchy, jak to wszystko wygląda. Nie miałem już nawet nadziei, teraz też nie mam jej zbyt wiele.
Rzutuje to na podejście do koszykówki?
Myślę, że wszystkich zaskoczyła ta sytuacja. Smutne było to, że większość klubów potrafiła rozwiązać to w sposób bezkonfliktowy. Jest żal i niedosyt, że tak się wydarzyło. Mimo tego, nie zmienia to mojego podejścia do koszykówki.
Jestem w miejscu, które na ten moment jest jednym z lepszym, jeśli chodzi o organizację. Cieszę się, że w tak trudnych czasach udało podpisać mi się taką umowę. Był to trudny czas dla wszystkich, trzeba było to przełknąć.
Czy nie odniosłeś choćby przez moment wrażenia, że początek sezonu Energa Kotwicy Kołobrzeg jest powtórką z zeszłego sezonu?
Między chłopakami śmialiśmy się, że początek sezonu rzeczywiście wyglądał jak powtórka z Poznania. Ale charakterami i nastawieniem jesteśmy dobrani dobrze, jest to odwrotność tego co było wcześniej. Myślę, że po drobnych korektach wychodzimy na prostą, większość z nas ma dwuletnie kontrakty, jest proces długofalowy.
.
Dwuletni kontrakt to pewnego rodzaju komfort?
Myślę, że to komfort życia codziennego, bo nie będę musiał zamartwiać się, jak będzie wyglądać kolejny sezon, gdzie będę mógł pójść i grać. Mam spokojną, czystą głowę, że przez te dwa lata mam klub i mogę skupić się na koszykówce. Wydaje mi się, że powoli ten projekt rośnie i zmierza w fajną stronę.
Chyba można śmiało powiedzieć, że wychodzisz z tego „cienia”?
Trener Rafał Frank uprościł naszą grę. Jest inna filozofia i system gry. Wprowadził jasno określone zadania dla każdego gracza, nakreślił nasze DNA, jak mamy funkcjonować, jak nasza gra ma wyglądać na parkiecie, na jakim poziomie agresywności i tej waleczności. Wszyscy wiedzą co mają robić.
Potrzeba czasu, bo jest to nowa sytuacja. Prognozy są optymistyczne i pierwsze mecze pokazały, że był to dobry ruch, bo na ten moment mamy bilans 3-2.
Czuję się dobrze, moja rola w zespole może nie tyle co się zmieniła, a została po prostu sprecyzowana. Wiem, co ja, Filip Struski mogę dać zespołowi.
Dodatkowo, potrzebowałeś jeszcze czasu, aby wrócić do siebie po przebytej chorobie.
Miałem przerwę, bo mój wynik testu na COVID-19 był pozytywny, dlatego miałem trzytygodniową przerwę. Fizycznie dało mi to w kość, kondycja spadła. Musiałem wrócić na właściwe tory, aby odbudować swoją predyspozycję i formę. W moim przypadku, nie było to bezobjawowo, bo męczył mnie kaszel, bóle mięśni, brak węchu i smaku.
Jaki cel ma teraz 26-letni Filip Struski?
Myślę, że chcę wrócić na najwyższy poziom, ale trzeba na chłodno spojrzeć na to, jak wygląda nasza drużyna. Nie będzie tak, że co mecz jeden zawodnik będzie punktował. U nas co kolejkę dana osoba może odpalić i rzucić więcej punktów, ale żaden z nas nie powinien schodzić poniżej danego poziomu. Mamy wielu liderów, nie ma jednej osoby, na której opiera się ta gra. I to chyba lepsze, bo jeżeli dojdziemy do naszej formy i oczekiwań, będziemy trudnym przeciwnikiem.
Po przerwie związanej z koronawirusem, wróciłem do gry dopiero po zmianie trenera. Tak naprawdę, nasze role może nie uległy zmianie, ale musimy wypracować swój styl gry. Jeśli dojdę do pełnej sprawności, chciałbym jak najlepiej pomóc drużynie.
Nieustannie moim celem jest powrót do ekstraklasy. W Kołobrzegu klub przygotowany jest organizacyjnie, by wrócić na tę mapę. Dano 2-3 lata, aby okrzepnąć, stworzyć solidne fundamenty. Wierzę, że te sukcesy przyjdą z czasem. Były już gdzieniegdzie mocarne plany, z których nic nie wychodziło. Tutaj nikt nie rzuca się na głęboką wodę. Nie patrzymy tylko na ten cel, bo wciąż jesteśmy czternastą drużyną poprzednich rozgrywek i w tym sezonie musimy bić się o play-offy. Musimy mierzyć siłę na zamiary. To będzie dla nas dużym sukcesem.
Rozmawiała Pamela Wrona, @Pamela_Wrona