Dołącz do Premium – czytaj całe teksty i wygrywaj nagrody w Fantasy Lidze! >>
Aleksandra Golec: Czy to faktycznie Twój “Ostatni taniec” i pożegnalny sezon? Parę dni temu 34 minuty i 17 punktów w Gliwicach, cyferki mówią same za siebie – spokojnie pociągniesz jeszcze przecież kilka meczów…
Filip Dylewicz: Jasne, zaraz kończę 41 lat i pewnie to odpowiedni czas, żeby pożegnać się z rolą zawodnika i nieco zmienić koszykarską perspektywę, ale skoro dalej przeważają dni, w których granie w basket sprawia mi przyjemność i nie potrzebuję recept na Olfen, to gram i grał będę.
Najbardziej cieszy to, że wnoszę coś do drużyny, że w statystykach widać, że to nie jest odcinanie kuponów.
Czyli co, poza śrubowaniem rekordu występów w ekstraklasie, masz jeszcze jakiś fun z popisowej trójeczki z plecaka, albo paki nad obrońcą?
Tak, bez funu nie ma gierki, a do tego dochodzi ciągła chęć udowadniania, że dalej potrafię. Element rywalizacji napędza każdego profesjonalnego sportowca, a ja lubię przypominać o sobie drugiej stronie i pokazywać, że Filip Dylewicz potrafi grać w koszykówkę.
Szczególnie miło jest, kiedy ktoś z przeciwnej drużyny, młody, który zaczynał podstawówkę, kiedy my z Prokomem wygrywaliśmy w Olivii z legendarnymi ekipami, podchodzi i mówi: super rzuty, szacun. To mnie utwierdza w przekonaniu, że mój poziom sportowy jest jeszcze na tyle przyzwoity, żeby nie rozkminiać, czy to taniec ostatni, czy przedostatni. Gdyby wszyscy mnie jechali i niszczyli, a ja miałbym problem z trafieniem to na pewno już bym sobie odpuścił, bo po co?
Jest radość, jest chęć, dlatego nie mówię koniec – z plecaka fajnie się rzuca!
Rzucasz tak, że zostałeś legendą – widzisz siebie na piedestale z tymi legendami? Wcześniej rekord bili Parzeński, Wójcik…
Zaloguj się aby zobaczyć dalszą część wpisu!Treść dostępna tylko dla
Użytkowników Premium!