Miasto Szkła Krosno wygrało rundę zasadniczą, potwierdzając tym samym ambicje, które wiązały się z walką o awans do ekstraklasy, choć mało kto przed sezonem taki scenariusz dopuszczał. Wszakże jeszcze dwa tygodnie temu mogło się wydawać, że jest to jak najbardziej możliwe. Wtem, zespół łotewskiego trenera Edmundsa Valeiko ćwierćfinał rozpoczął od dwóch przegranych na własnym parkiecie. Sytuacja była trudna, ale nie bez wyjścia, albowiem bywały już przypadki, kiedy drużyny przegrywały 0:2, a ostatecznie przechylały szalę zwycięstwa na swoją korzyść, wygrywając 3 kolejne mecze. Ale bywało też, że zespół zajmujący ósme miejsce pokonywał lidera (ostatni raz miało to miejsce dekadę temu). I tak stało się teraz.
Zatem skądinąd, w mojej ocenie można rozpatrywać to raczej w charakterze zaskoczenia, biorąc pod uwagę cele, jak i wynik z rundy zasadniczej, wcale nikomu nie umniejszając, szczególnie że GKS Tychy w ćwierćfinale zwyciężył naprawdę przekonująco. Na Górnym Śląsku spędziłam niegdyś dwa lata, więc znam doskonale specyfikę tamtejszej drużyny (poza Przemysławem Wroną, grali tam jeszcze Michał Jankowski, Patryk Stankowski i Radosław Trubacz). Nieraz było tak, że mimo świadomości własnych braków, kluczem miały być cechy wolicjonalne, walka o każdą bezpańską piłkę, determinacja i charakter. I to w tej serii było widoczne i godne pochwały, bo jak widać, przyniosło zamierzony skutek.
I liga niejednokrotnie już udowodniła, że bywa niebywale nieprzewidywalna – zdumienia nie krył nawet szkoleniowiec Enea Abramczyk Astorii Bydgoszcz, który przyznał, że jego zespół był nastawiony na rywalizację w półfinale z Miastem Szkła i to ich mecze oglądał. Gdy zaś po meczach ćwierćfinałowych rozmawiałam z trenerem Tomaszem Jagiełką (trener GKS), powiedział na wstępie: „Taki jest sport. Jedni się cieszą, drudzy płaczą”. Niestety, ja byłam w tym drugim gronie (śmiech).
Drużyna z Krosna ostatni raz gościła w fazie play-off w sezonie 2020/21, dlatego uzyskany rezultat jest w istocie małym sukcesem i dobrym prognostykiem na przyszłość, choć teraz trudno nie odczuwać niedosytu, gdy od początku podpisywano kontrakty z myślą o walczeniu o najwyższy cel. „Niczego nie oczekuj, wszystkiego się spodziewaj” – zazwyczaj kieruję się tym powiedzeniem. Oczekiwania są źródłem rozczarowań, natomiast wydaje mi się, że wszyscy uwierzyli, że uda się zajść zdecydowanie dalej, dlatego ciężko tego rozczarowania się teraz wyzbyć. Należy mieć również świadomość, że trudno jest wykonywać swoją pracę bez odpowiedniej motywacji, szczególnie w sporcie. Raczej nikt nie lubi przegrywać, co często podkreślał sam trener krośnian, więc stawianie sobie jak najwyżej poprzeczki jest wydaje się rozsądne.
Sezon nagle dobiegł końca, wszyscy żyją dalej, niektórzy wcześnie stracili jedynie źródło rozrywki i sportowych emocji, ale mam przekonanie, że bodaj w głowie niektórych osób to zostaje na dłużej, jak rysa na szkle, i niekiedy później – na zasadzie związków przyczynowo-skutkowych – wiele od danej sytuacji może zależeć. Mogę zapewnić, że w moim obecnym środowisku sytuacja ta była niespodziewana, a słyszałam nawet, że było to celowe. Ostatnie dni zachodziłam w głowę, co było powodem takiego obrotu spraw. Na dalekoidącę wnioski jest trochę za wcześnie, lecz niektóre myśli po prostu spisałam, aby sezon 2023/24 spiąć podsumowującą klamrą.
– Patrząc na ten sezon jako całość, muszę ocenić go pozytywnie z dwóch powodów: po pierwsze zakończyliśmy sezon zasadniczy na pierwszym miejscu wygrywając 26 gier, w tym 16 w Krośnie, dając naszym kibicom sporo radości. Po drugie, już przed play-off wiedziałem, jaka jest sytuacja zdrowotna w naszej drużynie. Brak Maksymiliana Zagórskiego oraz kontuzja Michała Jankowskiego (zagrał na zastrzykach) wydatnie osłabiły nasz zespół i chyba każdy, kto choć trochę zna się na koszykówce wie, że wynik tej serii nie jest żadną sensacją. Już w sezonie zasadniczym mecze tej pary były bardzo wyrównane – dlaczego teraz przy tak ogromnym osłabieniu miało by być inaczej? Tak czy owak, sądzę, że daliśmy z siebie wszystko – przyznał dyrektor sportowy klubu Michał Baran, który także odpowiada za budowę składu.
Sam jako trener w sezonie 2015/16 wywalczył z zespolem pierwszy, historyczny awans do ekstraklasy. To właśnie dyrektor sportowy ściągnął do klubu Amerykanina Mylesa Rasnicka, który został wybrany do najlepszej piątki sezonu.
– Podobieństwo między tymi dwoma sezonami mimo wszystko jest spore. Zarówno w mojej drużynie, która awansowała do ekstraklasy, jak i w tej panowała niesamowita wręcz atmosfera. Zawodnicy na co dzień nie tylko przychodzili do pracy, czy szanowali się – oni byli jak rodzina. Nawet nasze ostatnie spotkanie pożegnalne było tak bardzo emocjonalne, że w oczach wielu chłopaków pojawiły się łzy, a w powietrzu czuć było atmosferę niedokończonej roboty. Czego zabrakło? Patrząc na ówczesną moją ekipę i na tę, to na pewno zabrakło pełnego składu czyli zdrowia, trochę doświadczenia boiskowego oraz na pewno spokoju podczas gry pod presją – i to zarówno na boisku, jak i na ławce – wymienia.
– Wnioski są proste. Przed rozgrywkami chyba nikt nie dawał nam szans, że skończymy sezon zasadniczy na pierwszym miejscu, a jednak to się udało. Nie dowiemy się jednak, jak potoczyłyby się losy tej drużyny w pełnym składzie. Musimy wszyscy pracować jeszcze ciężej – popchnąć ten klub zarówno organizacyjnie, jak i sportowo tak daleko, żeby w Krośnie znów zagościła ekstraklasa. Wiem, że dopóki w tym klubie jest prezes Janusz Walciszewski i jestem w nim ja, cel był, jest i będzie zawsze ten sam – pierwsze miejsce. Ale już nie po sezonie zasadniczym, tylko po rozgrywkach play-off – dodaje Michał Baran.
Wspomnianą atmosferę mogłam odczuć na własnej skórze, będąc blisko klubu i drużyny. Można z boku mieć różne wyobrażenia, ale jestem zdania, że łotewski – i de facto barwny – szkoleniowiec zarówno do klubu, jak i do ligi wprowadził coś nietuzinkowego. W zespole udało się stworzyć wyjątkową chemię, zaczęto pisać małą – ale jeszcze niedokończoną – historię. Zwłaszcza, że na duże zmiany – wbrew pozorom – się nie zanosi. Ale widziałam też jaką pracę wykonano, aby znaleźć się na tym – nawet z pozoru niesatysfakcjonującym – miejscu. I jestem przekonana, że nawet z takiego sezonu można coś wynieść, nie spisując tego doświadczenia na straty.
– Ciężko ocenić miniony sezon. Z jednej strony, wygraliśmy sezon zasadniczy z szesnastoma zwycięstwami u siebie, co niewątpliwie jest sukcesem. Z drugiej strony, w play-off nie udało nam się awansować dalej i nie na taki wynik liczyliśmy. Dlatego jako trener mam mieszane uczucia – zaczął Edmunds Valeiko. – Jestem dumny z drużyny i z każdego z zawodników indywidualnie. Przeszli długą drogę, ciężko pracowali na treningach i podczas meczów, rozwinęli się jako gracze i jako osobowości. Mieli niesamowitą chemię i zrozumienie i myślę, że wielu ludziom podobało się oglądanie ich gry. Ale myślę też, że zasługiwali na więcej, dlatego jako trener odczuwam lekki smutek, irytację, a może nawet złość, że gdzieś w ważnym momencie coś nam nie wyszło. Teraz już możemy się domyślać, co odegrało kluczową rolę w naszej porażce – przyznał szkoleniowiec.
I dodał:
– Może była to strata kapitana, może brak doświadczenia wielu chłopaków, presja, błędy taktyczne… W każdym razie, jesteśmy tu, gdzie jesteśmy. Nie możemy powtórzyć meczu, musimy po prostu iść dalej i myśleć o następnym sezonie. Jak każdy trener mogę przyznać, że ten sezon nie był łatwy. Pierwsza liga może nie ma takiego poziomu zawodników jak ekstraklasa, ale ma bardzo wyrównane składy. Patrząc na tabelę, można by pomyśleć, że na przykład drużyna z Międzychodu nie zagrała zbyt dobrze. Ale obejrzyjcie niemal każdy ich mecz, a zobaczycie, jak walczyli o każdą piłkę, narzucali liderom walkę i nie poddawali się.
– Czy niedocenianie przeciwnika mogło mieć wpływ na naszą porażkę? To play-offy i każdy, kto tu dotarł, wypracował sobie miejsce przez cały sezon. Jest w tym gronie, bo jest najlepszy, a nie dlatego, że znalazł się na swoim miejscu. Poza tym, Tychy to trudny przeciwnik z jeszcze trudniejszym składem i sądzę, że każdy trener to potwierdzi. Dlatego nie, na pewno nie chodzi tutaj o niedocenienie. Po prostu czasami w sporcie chodzi także o szczęście. W drugim meczu z Tychami w czwartej kwarcie nie trafiliśmy 10 rzutów za trzy punkty, z czego 7 było z czystych pozycji. Zawodnicy zrobili wszystko dobrze, ale splot różnych czynników sprawił, że nawet najlepszy strzelec, który oddawał szalone strzały, pudłował z łatwej pozycji – zauważa dalej.
W całych rozgrywkach były momenty, kiedy czasami brakowało spokoju. A do tego dochodziła presja. Po ostatnim meczu sezonu doceniłam to, że gracze usłyszeli, aby nie chować głów, być dumnym z wykonanej pracy. Że to naprawdę jest tylko sport (ale żeby sobie to uświadomić potrzeba jednak chwili). Po prostu czasami coś nie wychodzi i jest najzwyczajniej szkoda. Po zakończeniu serii drużyna spędziła razem czas, jakby nie było żadnych podziałów, bez pretensji. Takiego podejścia, zwykłego bycia w czymś razem, momentami w koszykówce brakuje. Czasami może rzeczywiście wynik to nie wszystko.
– Chcę jednak powiedzieć, że pracowało mi się z wielką przyjemnością. Kiedy gracze natychmiast zrozumieli, czego od nich oczekujesz, czego więcej może chcieć trener? Poza tym, zarówno ja, jak i zespół, zawsze czuliśmy wsparcie ze strony kierownictwa klubu. W trudnych sytuacjach zawsze wiedzieliśmy, że mamy tych, którzy będą nas wspierać lub staną w naszej obronie. I sprawili, że czuliśmy się tak komfortowo, jak to tylko możliwe. Osobną ważną kwestią są kibice, którzy wspierali nas przez cały sezon, a nawet jeździli na mecze wyjazdowe. Stworzyli niesamowitą atmosferę i byli prawdziwym szóstym zawodnikiem, dlatego nie bez powodu mamy na swoim koncie tyle zwycięstw. Przykro mi, że nie mogliśmy zapewnić im radości, na jaką zasługiwali, ale liczę, że nie powstrzyma ich to od przychodzenia i wspierania zespołu w kolejnym sezonie – podsumował Edmunds Valeiko.
Pamela Wrona