Dołącz do Premium – czytaj całe teksty! >>
Z grubsza zawodników NBA można podzielić na sześć kategorii:
- Supergwiazdy – gracze, którzy w pojedynkę mogą wciągnąć swój zespól przynajmniej do finału (w ostateczności Konferencji) – od LeBrona Jamesa poczynając na Damianie Lillardzie kończąc. Nikola Jokić też tam jest.
- Gwiazdy – dla ułatwienia, nie o powołania do ASG chodzi: to raczej grupa zawodników zawierająca także De’Aarona Foxa, i CJ McColluma też, której górną granicę wyznacza rozczarowujący w play-offach Paul George a dolną błyszczący w sezonie regularnym Nikola Vucević. Jamal Murray też tam jest.
- Gwiazdy drugoplanowe – zawodnicy mogący z mniejszym (Gordon Hayward w minionym sezonie Celtics) lub większym (wybierz dowolnego gracza z tercetu Mike Conley – Bogdan Bogdanović – Joe Ingles w obecnych rozgrywkach) powodzeniem pełnić rolę trzeciego/czwartego najlepszego zawodnika drużyny z ambicjami gry w finale. Michael Porter już za chwilę może tu być.
- Solidni zawodnicy, którzy znaleźliby pewne miejsce w pierwszej piątce 20 drużyn NBA, choć w ekipie z ambicjami mistrzowskimi mogliby równie dobrze wylądować na ławce – Josh Richardsson i Seth Curry, którymi wymienili się przed tym sezonem Sixers i Mavs, są doskonałymi reprezentantami tej całkiem szerokiej grupy. Will Barton czy Paul Millsap też w niej są.
- Przydatni rezerwowi.
- Ligowy plankton.
Aaron Gordon to koszykarz szczególny. Zazwyczaj po spędzeniu w NBA prawie siedmiu lat i rozegraniu ponad 400 meczów mogę bez problemu przyporządkować gracza do jednej z ww. grup. Z Aaronem Gordonem mam problem, bo mogę go sobie wyobrazić w każdej z trzech poza pierwszą i dwoma ostatnimi.
Zaloguj się aby zobaczyć dalszą część wpisu!Treść dostępna tylko dla
Użytkowników Premium!