Dołącz do Premium – czytaj całe teksty! >>
Mało kto pamięta, że na początku – oprócz ciemności – była pustka: nagrody MVP w pierwszych latach NBA nie przyznawano. Panel dziennikarzy zaczął decydować o tym do kogo ona trafi dopiero w latach 80. W ostatnim czasie liga nieco usprawniła ten proces – choćby wykluczając z grona głosujących wielu lokalnych dziennikarzy zapatrzonych w lokalne gwiazdy – ale i tak: lepiej nie jest.
Jeszcze 10 lat temu dziennikarze – przypominam: uczestnicy głosowania – rozpoczynali dyskusję na temat MVP miesiąc, dwa przed zakończeniem rozgrywek. Jakiś czas temu zaczęli zwracać uwagę na to, że tak naprawdę odpowiednią narrację (czytaj: ostatecznych zwycięzców) poznajemy de facto już po pierwszym miesiącu, dwóch sezonu. W ostatnich dniach, niespełna dwa miesiące po starcie rozgrywek, przetoczyła się taka lawina typów i spekulacji w tej sprawie, że zwycięzcę de facto już chyba znamy.
Kwintesencja mediów początku trzeciej dekady XXI wieku: będąc często samemu – jak w przypadku tego głosowania – twórcą i tworzywem trzeba wszystko zaszufladkować, jak najszybciej!
Z dziennikarstwa wypisałem się 10 lat temu, gdy okazało się, że w Polsce trudno z niego żyć na przyzwoitym poziomie i – upraszczając przekaz do panującego obecnie telegraficznego skrótu – od tego czasu sprzedaję kiełbasę. Ale obecny szum wokół wytypowania najwartościowszego zawodnika NBA przypomniał mi się przy okazji spożywania pączka.
Mój sklep przez ścianę sąsiaduje z cukiernią. Ponieważ kawa bez ciastka jest dla mnie tym, czym dla Jamesa Hardena byłby mecz bez mniej lub bardziej efektownego flopa – bywam w niej częstym gościem. Zazwyczaj jednym z niewielu.
Zaloguj się aby zobaczyć dalszą część wpisu!Treść dostępna tylko dla
Użytkowników Premium!