
Dołącz do Premium – czytaj całe teksty! >>
Jeszcze kilka lat temu swoją magią zachwycał ligę. Celtics pod jego wodzą w sezonach 2016/17 oraz 2017/18 dwukrotnie zameldowali się w finałach konferencji, choć najpierw brakowało im talentu, a potem zdrowia. Brad Stevens był wtedy na ustach wszystkich i wprost mówiło się, że to on może być najbardziej wartościowym człowiekiem Celtics.
Przewijamy do 2021 roku, a sytuacja nie wygląda już tak różowo. Celtowie jeszcze kilka miesięcy temu grali co prawda w finałach konferencji, ale od tamtego czasu zaliczają spory zjazd. Największy odkąd Stevens pojawił się w Bostonie w 2013 roku.
Danny Ainge wypatrzył młodego szkoleniowca trzy lata wcześniej, gdy Stevens wprowadził małą uczelnię Butler do wielkiego finału turnieju NCAA na pojedynek z Duke. Generalny menedżer Celtów oglądał tamten mecz na żywo z poziomu trybun razem z jednym z udziałowców Celtics.
„Spójrz na parkiet, zobaczysz tam najlepszego trenera akademickiego” – zwrócił się do niego Ainge przed rozpoczęciem spotkania. I nie miał wcale na myśli legendarnego Coacha K, czyli Mike’a Krzyzewskiego. Chodziło o Stevensa właśnie. Rok później znalazł się on zresztą w tym samym miejscu, choć mistrzostwa NCAA koniec końców nie zdobył.
Gdy w 2013 roku Celtics szykowali się do przebudowy i szukali kogoś, kto zastąpi Doca Riversa, na szczycie listy znajdowało się tylko jedno nazwisko: Brad Stevens. To on miał odpowiedzieć za przebudowę zespołu, choć w Bostonie dobrze pamiętali, że przeskok z NCAA do NBA nie zawsze okazuje się taki łatwy.
Pod koniec ubiegłego wieku boleśnie przekonali się o tym przy okazji współpracy z Rickiem Pitino. Ale współpraca ze Stevensem od początku przebiegała wzorcowo – rok po roku drużyna stawała się coraz lepsza, aż wreszcie powróciła do finałów konferencji, gdzie zameldowała się trzy razy w ciągu czterech ostatnich sezonów.
[ihc-hide-content ihc_mb_type=”show” ihc_mb_who=”2,3,4″ ihc_mb_template=”1″ ]
Trwające rozgrywki to jednak na ten moment duże rozczarowanie. Bilans 20-20 po 40 meczach, kilka serii porażek i brak jakiejkolwiek stabilności. Fakt faktem, że sporo zespołów ma problemy i mnóstwo drużyn oscyluje wokół 50-procentowego współczynnika zwycięstw. Życia nikomu nie ułatwiają wyjątkowe warunki grania w dobie pandemii oraz mocno skondensowany sezon.
Odpowiedzialność za słabe wyniki wziął już kilka tygodni temu Ainge, który wprost stwierdził, że skład jest źle skonstruowany. Przynajmniej część winy za postawę zespołu spada też jednak na Stevensa, który w przeszłości potrafił już zaskakiwać wynikami, mając do dyspozycji przeciętne drużyny.
Tym razem to się jednak nie dzieje. Ofensywa Celtów wypadła już z pierwszej dziesiątki pod względem efektywności, a defensywa otwiera trzecią dziesiątkę! Co gorsza, Bostończycy to najgorzej spisująca się drużyna w NBA, jeśli chodzi o czwarte kwarty. Kłopotów jest mnóstwo: słaby ruch piłki, przewidywalny atak, złe rotacje składem, brak zaangażowania i chyba przede wszystkim charakteru. Z czego to wszystko wynika?
- słaby ruch piłki – od kilku już lat ofensywa Celtics ani nie notuje wielu asyst (27. miejsce w tym sezonie, 25. w poprzednim), ani nie wykonuje wielu podań (21. miejsce w tym, 22. w poprzednim). Mimo to Boston w poprzednim sezonie miał czwarty najlepszy atak w NBA, głównie dzięki dużej efektywności akcji izolacyjnych. Gracze popełniali mało strat, a do tego zespół zdobywał sporo punktów drugiej szansy po zbiórkach w ataku (25. miejsce w tym sezonie, 11. w poprzednim). Swoje robił też Gordon Hayward, który był jednym z najlepszych w zespole kreatorów gry. Dziś takiego skrzydłowego brakuje, tym bardziej że Brown i Tatum w tym aspekcie nadal się rozwijają, sporo czasu przez kontuzje stracili Kemba Walker oraz Marcus Smart, a Ainge nie dodał przed sezonem żadnego innego gracza w miejsce Haywarda.
- przewidywalny atak – ofensywa Celtics przez lata została przez Stevena mocno uproszczona. To częsty zabieg w przypadku wielu klubów, bo gra się po prostu to, co funkcjonuje najlepiej. Dla Bostończyków to więc przede wszystkim wysoko rozgrywane akcje pick-and-roll, dribble hand-offs oraz izolacje. W ubiegłych latach to działało, bo wykorzystywało mocne strony takich graczy jak Isaiah Thomas, Al Horford czy Kyrie Irving. W szczególności brak takiego podkoszowego jak Horford jest teraz aż nadto widoczny, bo rozciągający grę wysoki to od lat była jedna z kluczowych pozycji w systemie Stevensa. Momentami dobrze układa się współpraca Walkera np. z Danielem Theisem, ale Niemiec to w żadnym razie nie ten sam poziom co Horford, który prócz rzutu miał też świetny przegląd pola.
- złe rotacje składem – to akurat sprawa w Bostonie częsta, szczególnie jeśli chodzi o pierwszą część sezonu, która dla Stevensa jest po prostu od eksperymentowania i szukania rozwiązań (dlatego w poprzednich latach Bostończycy z reguły lepiej grali po przerwie na Mecz Gwiazd). Ciągła rotacja składem nie sprzyja jednak budowaniu wzorców i łapaniu stabilnej formy – dokładnie tak samo jak kontuzje. Jest to też szczególnie trudna sytuacja dla młodszych zawodników, którzy nadal nie mają dobrze określonej roli. Ta kwestia powinna być więc rozwiązana jak najszybciej – być może po trade deadline będzie o to łatwiej, kiedy Stevens będzie wiedział już, kogo dokładnie ma w rotacji i jaki kierunek na dalszą część rozgrywek obierze klub.
- brak charakteru – stoickiego Stevensa można uwielbiać, choć dla wielu kibiców taki brak emocji (szczególnie gdy drużynie nie idzie) równoznaczny jest z brakiem odpowiedniej reakcji. Jest w tym sporo prawdy i kolejny już rok pojawia się pytanie, czy Stevens ma to „coś” w sobie, by pociągnąć za sobą zespół. Umiejętności taktycznych odmówić mu nie można, ale już na przykład zarządzanie relacjami chyba nie jest jego mocną stroną, biorąc pod uwagę fiasko w sezonie 2018/19, kiedy to Stevens całkowicie stracił szatnię. Trwające rozgrywki kolejny raz pokazują, że szkoleniowiec Celtów często nie jest w stanie wykrzesać energii ze swoich zawodników, a ci – nie czując na sobie tego typu presji – grają po prostu bez charakteru i na małej intensywności.
Oczywiście nie wszystko zależy od trenera. Pracuje z tym, co ma, a przecież mocno musi polegać na graczach pierwszo- i drugorocznych (z tego może też wynikać uproszczenie gry w ataku). Oczekiwań nie spełniają sprowadzeni przed sezonem weterani jak Thompson czy Teague. W złapaniu choćby trochę stabilnej formy przeszkadzają kontuzje i brak treningów, które dla Stevensa – w szczególności jeśli chodzi o budowę defensywy – od zawsze były kluczowe, tym bardziej jeśli mowa o młodych zawodnikach.
Z drugiej strony, niemal każdy zespół zmaga się z absencjami i brakiem treningów. Część radzi sobie lepiej, część gorzej – wystarczy spojrzeć na trajektorię rozgrywek Heat, Mavs, Raptors, Clippers czy Bucks.
W trwającym sezonie Celtics po raz kolejny chcieliby mieć ciastko i je zjeść: walczyć z najlepszymi, ale też rozwijać młodą część drużyny. To się nie udaje i wygląda na to, że Bostończycy muszą wreszcie obrać jakiś kierunek. Tym bardziej mając w tym sezonie tak dużo problemów. Brad Stevens jest jednym z nich – tak samo jak Danny Ainge czy sami zawodnicy. Wszyscy zaangażowani są w tym momencie po prostu mocno niekonsekwentni i wszyscy mają co poprawiać.
W tej chwili kluczowy dla dalszych losów Bostonu zdaje się być czwartkowe trade deadline. Ainge do wykorzystania ma m.in. wart 28.5 miliona dolarów wyjątek TPE z transferu Haywarda, choć nie musi z niego korzystać już teraz.
Posada Stevensa w Bostonie nadal jest niezagrożona. Z pewnością nie siedzi on na „gorącym krześle”, co w ostatnich tygodniach potwierdził nie tylko Ainge, ale też jeden z właścicieli klubu. Trudno sobie też wyobrazić, by wrócił teraz z powrotem do NCAA. On sam na plotki łączące go z IU reaguje uśmiechem i twierdzi, że byłoby to dla niego wielkie wyróżnienie.
Dla pochodzącego z Indiany szkoleniowca objęcie tak renomowanego programu jak Hoosiers byłoby niewątpliwie spełnieniem marzeń. Sam przyznał, że oglądanie IU w akcji było jednym z głównych powodów jego zakochania się w koszykówce. Na dodatek szkoleniowiec Celtów nadal ma rodzinę w Indianie, co też mogłoby mieć wpływ na jego ewentualną decyzję.
Hoosiers z chęcią widzieliby go u siebie, tym bardziej że 44-latek znakomicie odnajdował się na poziomie uniwersyteckim. Z drugiej strony, w NBA też odnosił już sukcesy. Celtics już w 2016 roku przedłużyli jego umowę aż do końca rozgrywek 2021/22, a latem ubiegłego roku – jeszcze przed startem fazy play-off w bańce w Orlando – zrobili to ponownie (choć tym razem nie wiadomo, na ile konkretnie lat).
Jeśli mieliby z niego zrezygnować, w kolejce wciąż ustawi się ogromna kolejka, w tym także mnóstwo klubów NBA. Ale w Bostonie nadal w niego wierzą – i w to, że wróci magia Stevensa, dzięki której Celtics zamiast rozczarowywać znów zaczną grać powyżej oczekiwań. Albo przynajmniej na ich miarę.
Tomek Kordylewski
[/ihc-hide-content]