
Dołącz do Premium – czytaj całe teksty! >>
– Myślałem o rozwodzie, ale doszedłem do wniosku, że mógłbym trafić gorzej. A zatem: zostaję – powiedział niedawno mąż (Lillard) do żony (Blazers). Po czym przestał przynosić pieniądze.
Co teraz? Przestanie wracać na noc? Czy ujrzy walizki na wycieraczce?
Głupia sprawa z tą wiernością. Barwom klubowym też.
Jeśli dasz drugiej stronie sygnał – nawet w najlepszych intencjach typu „o patrz, jaki jestem szczery!” – że nie jest tym, czego od życia oczekiwałeś, później nie bardzo jest jak to odkręcić. Choćbyś stawał na głowie, machał uszami, za każdym razem wracał do domu z coraz większym bukietem kwiatów i wstawał jeszcze wcześniej rano, by pobiec do piekarni po jeszcze świeższe bułki.
W sytuacjach tego typu zazwyczaj pozostaje zgniły kompromis: zostaję i będę udawał(a), że wszystko jest ok, a ty też będziesz udawał(a), że wszystko jest ok.
Przede mną. Przed sobą. Przed dziećmi. Przed rodziną.
I przed sąsiadami też.
W związku Lillarda z Blazers zgniły kompromis wygląda obecnie mniej więcej tak:
[ihc-hide-content ihc_mb_type=”show” ihc_mb_who=”2,3,4″ ihc_mb_template=”1″ ]
- Blazers robią wszystko, by sprawić wrażenie, że Lillard rozpętaną przez siebie operą mydlaną ich uczuć nie zranił. Czytaj: udają, że nic się nie stało.
- Lillard robi wszystko, by przekonać wszystkich dookoła – ze sobą włącznie – że wciąż żywi w stosunku do Blazers gorące uczucia. „Nie jestem znany z ich okazywania, lecz jak tylko zdobędziemy dla Portland tytuł – będę płakał”.
- Ale dzieci tej dwójki – czytaj: kibice dumy Oregonu – są już jednak podzielone. „Ale super, rodzice znów razem przy rodzinnym stole” – cieszy się dwójka młodszych. „Wołałabym ich widzieć osobno, ale znów szczęśliwych” – myśli sobie studiująca już córka, wracająca na domu co drugi weekend.
- NBA to jedna wielka rodzina. Mocne uczucia pomieszane z naturalną dla rodzaju ludzkiego rywalizacją podszytą w tym przypadku wcale nie taką lekką zazdrością prowadzą do intryg. O sprawie „czy/kiedy Lillard porzuci Blazers?” w pozostałych 29 zespołach NBA wiedzą wiele. To mały świat. A ci, którzy w tym rozwodzie potrafią dojrzeć swój potencjalny zysk, chcieliby wiedzieć wszystko.
- Czasami jakość małżeństwa najlepiej potrafią ocenić sąsiedzi. W tym przypadku większość niezaangażowanych emocjonalnie kibiców i obserwatorów już pięć lat temu apelowała, by rozdzielić Lillarda i McColluma (gdy o rozdzielaniu Dame’a i Blazers jeszcze nikt nie myślał).
Apele się powtarzały w 2018 roku po klęsce w pierwszej rundzie z Pelicans. Zyskały na głośności kilka miesięcy temu po nie mniej dotkliwej wpadce na tym samym etapie sezonu z Nuggets. Teraz większość apeluje już, by Lillard po prostu jak najszybciej odszedł i nie marnował resztki swojego prime’u.
Złośliwy zapytałby: resztki czego? W obecnym sezonie Lillard trafia trójki ze skutecznością nie sięgającą nawet 25 procent. Gdyby grał „normalnie”, w tabeli obok Blazers zamiast wyniku 5-5 widniałby 8-2 i zamiast deliberować o rozwodzie, w tym samym miejscu mógłbym zadawać pytanie „czy Blazers dołączają do grona poważnych kandydatów do występu przynajmniej w finale Zachodu?”.
Ale nie mogę.
Zanim przejdę do rzeczy istotniejszych, mogę natomiast w telegraficznym skrócie przedstawić najważniejsze informacje z dość osobliwego materiału prasowego popełnionego przez Damiana Lillarda piórem swojego nieoficjalnego rzecznika Chrisa Haynesa:
- potwierdzam: latem rozważałem porzucenie Blazers;
- potwierdzam: spotkałem się z LeBronem Jamesem i Anthonym Davisem na dachu domu tego pierwszego, by wysłuchać, jak to jest grać dla Lakers i żyć w LA, ale przecież tylko po to, by powtórzyć im to, co mówię od lat: „nie sądzę, by dołączenie do superteamu było dla mnie jakimkolwiek rozwiązaniem, nawet jeśli niemal gwarantowałoby mistrzostwo;
- nigdy w głębi duszy tak naprawdę nie chciałem opuszczać Portland, choćby dlatego, że doskonale znam przykłady graczy mojego pokroju, którzy porzucili klub, z nowym nie zdobyli tytułu, a następnie stali się zwykłym towarem przerzucanym z miejsca na miejsce;
- byłoby dla mnie niedogodnością pozostawienie kilkudziesięcioosobowej rodziny, która razem ze mną opuściła Oakland i zamieszkała w Portland;
- mój ojciec też wyraził zadowolenie, że nie zdecydowałem się odejść;
- wierzę, że możemy wygrywać nawet bez pozyskania gracza kalibru All-Star, bo CJ i Nurkić są świetni, a skoro Phoenix Suns mogli awansować do finału NBA, to i my – przy spełnieniu pewnych warunków – możemy;
- za Chauncey Billupsem pójdę w ogień;
- ze statkiem Blazers, jeśli będzie trzeba, pójdę na dno, ale oczekuję, że wszyscy jego załoganci będą się ze mną bili do końca, nie tylko zawodnicy, ale również ci, którzy decydują o polityce transferowej klubu;
- wierzę, że podobnie jak Giannis mogę zdobyć tytuł dla swojego miasta – a byłoby to dla mnie najważniejsze dokonanie życia – ale jestem też mentalnie przygotowany na zakończenie kariery bez pierścienia.
Ładnie, prawda?
Młodsze dzieci się cieszą, że tatuś wciąż przytula mamusię.
Tymczasem prawda leży. Nie wiem jak daleko, ale gdzieś obok.
– Zawsze wiedziałem, że Lillard nie zdradzi Portland. Człowiek z żelaznymi zasadami, niewielu już takich stąpa po ziemskim padole – powie jeden kibic.
– Co za skończony samolub. Zostaje w Portland tylko dlatego, że mu tak wygodnie i niczego nie ryzykując może tam doczekać emerytury. Dupa a nie wielki sportowiec – zauważy drugi.
Witaj w spolaryzowanym 2021.
Przez wiele lat nie myślałem o tym, że akurat Damian Lillard może wzbudzać gigantyczną niechęć. A przede wszystkim – że będzie w stanie rozbudzać taaakie emocje.
Aż kilkanaście tygodni temu, leżąc do góry ruchem na plaży i buszując w smartfonie natknąłem się na listę najbardziej znienawidzonych sportowców świata:
LeBron James? Kevin Durant? Wszystko zrozumiałe. Obaj mają swoje (zdrady) za uszami i, przede wszystkim, obaj już teraz są w – lekko licząc – tuzinie najlepszych koszykarzy w historii.
Ale Lillard? Ten sam, któremu przed chwilą niektórzy odmawiali prawa do miejsca w Top 75? Ten, który nigdy nie zagrał choćby w finale NBA? Ten sam nieco nudnawy, choć całkiem wygadany księgowy, wracający pokornie po pracy do domu z trójką dzieci? Ten, który nigdy nie zdradził?
Stephen Curry nie zmieścił się na tym screenie. W zestawieniu najbardziej obrażanych sportowców świata był dopiero dziewiąty.
Ba, plecy Lillarda obejrzał też ósmy Cristiano Ronaldo…
Szok i niedowierzanie? Czy może po prostu użytkownicy Twittera nie cenią szczerości?
A może to Lillard nie jest szczery?
Nie, spokojnie – nie wierzę, by bawił się w cwańszego Bena Simmonsa i, chcąc za kulisami wymusić transfer, celowo w tym sezonie pudłował.
Co mnie zmienia faktu, że szczery – jak dla mnie – nie jest. Gdy do znudzenia powtarza, że jest w stanie „zrobić wszystko, by zdobyć pierścień dla Blazers” przed oczyma mam nie tylko jego zakrawającą o istny kryminał postawę w obronie. „Nasi zawodnicy obwodowi są mijani przez rywali już w pierwszym koźle, a by nasz pomysł na defensywę miał sens, muszą wytrzymać przynajmniej trzy” – chyba już lekko ironizował ostatnio Billups.
Nade wszystko: historia NBA zna przypadki, że zawodnik z końca ławki rezerwowych na początku sezonu okazuje się kluczowy w play-off. W Blazers ostatnie miejsce na ławce rezerwowych zajmuje od dwóch lat mający problemy z poprawnym kozłowaniem Keljin Blevins. Prywatnie: kuzyn Damiana Lillarda.
No ludzie…
Nie wierzę w to, że Lillard zakończy karierę w Portland. Na sukcesy sportowe się nie zapowiada: czterema najlepszymi zawodnikami zespołu są ci o wzroście poniżej 190 cm. Na ogólne zamieszanie wokół klubu: a i owszem.
Kibice w Portland są wściekli, bo Blazers sprzedali lokalne prawa telewizyjne jakiejś – bez większego szacunku – TV Trwam.
Kibice w Portland są podzieleni w sprawie „czy tatuś wciąż naprawdę kocha mamusię”, a z każdym kolejnym nieudanym sezonem w wykonaniu Blazers ich irytacja będzie rosła. Przypomnijcie sobie jak często wcale nie tak lekkie zażenowanie czuli kibice Lakers w dwóch ostatnich sezonach w wykonaniu pięciokrotnego mistrza NBA Kobe Bryanta. A teraz zadajcie sobie pytanie czy w 2025 roku fani z Portland mogą być w stanie z czystą przyjemnością oglądać popisy schodzących ze sceny bez choćby jednej wizyty w finale NBA Lillarda i CJ McColluma.
Menedżer Blazers Neil Olshey właśnie został oskarżony o przemoc w miejscu pracy. Właścicielka Portland Trail Blazers Jodie Allen wszczęła w tej sprawie dochodzenie.
Właścicielka Portland Trail Blazers, Jody Allen, przed laty była oskarżana przez swoich ochroniarzy o przemoc w miejscu pracy, próby molestowania seksualnego (weterani wojenni i byli agenci specjalni FBI specjalnie dla mniej mieli ubierać obcisłe stroje i chodzić niczym modelki po wybiegu), a także nakłanianie do zdobywania narkotyków i przemytu kości słoniowej z Botswany.
Oczywiście, że doszło do ugody.
Do ugody między Olsheyem a Allen też może dojść. Ten pierwszy staje się powoli dla kibiców Blazers persona non grata. Jody może chcieć się go pozbyć. I nie chcieć mu wypłacać pełnej sumy kontraktu.
Jest późna jesień, nad Portland rzadko widuje się słońce. Nawet 30-punktowa przewaga po trzech kwartach meczu z Los Angeles Lakers nie cieszy jak zwykle.
Michał Tomasik
[/ihc-hide-content]