
Radosław Spiak: Jak oceniasz te kilka pierwszych miesięcy spędzonych z zespole mistrza Turcji?
Bronisław Wawrzyńczuk: Na pewno jest to dla mnie olbrzymia nobilitacja i szansa do rozwoju. Jest to najwyższy koszykarski poziom nie tylko pod względem umiejętności graczy czy też kominów płacowych, ale też jeśli chodzi o tak zwaną kulturę zwyciężania. Cała organizacja jest bardzo nastawiona na wynik. Oczekiwania i presja są ogromne. Wszyscy kolektywnie pracują nad tym rezultatem, bo wszystko zależy od niego, i sytuacja jest naprawdę dynamiczna. Każdy mecz jest o coś.
Wiemy, że jesteś skautem, ale czym konkretnie zajmujesz się przede wszystkim w Stambule?
Zajmuję się tworzeniem bazy danych graczy, którzy mogą trafić do Fenerbahçe. W momencie przyjazdu tutaj miałem w głowie coś takiego, że będę na spokojnie sobie skrobał moją bazę danych, dodawał graczy, zdobywał o nich informacje i przygotowywał grunt dla naszego managementu, żeby wykonać właściwe ruchy w okresie transferowym po sezonie.
Ale okazało się, że sytuacja jest niesamowicie dynamiczna. Właściwie całe środowisko wokół klubu jest bardzo wymagające i tak naprawdę z tak napiętym grafikiem nigdy do końca nie wiadomo, co wydarzy się za tydzień czy dwa. Dwa-trzy słabsze mecze z rzędu mogą podać pozycję trenera lub graczy w wątpliwość. Trzeba być non stop przygotowanym na potencjalne ruchy. W momencie, gdy następuje potrzeba wykonania jakiegoś ruchu transferowego, nie można powiedzieć: „OK, dajcie mi chwilę, zobaczę, co się dzieje na rynku”, tylko podsunąć pełną listę graczy z ich cenami i wszystkimi potrzebnymi insiderskimi informacjami.
Z takich nowych obowiązków wykonuję też sporo analityki. Patrzę na konkretne wskaźniki efektywności graczy w różnych ustawieniach personalnych; to, jaki mają wpływ na zwyciężanie, ale również próbuję robić bardzo analityczne zestawienia pod kątem przedłużania kontraktów. Proszę sobie wyobrazić, że na przykład w polskim klubie to, czy wyda się 80 czy 95 tysięcy na zawodnika, nie stanowi olbrzymiej różnicy, natomiast w Eurolidze te kontrakty są długoterminowe; większość graczy ma kontrakty na dwa-trzy lata i to umowy opiewające na naprawdę olbrzymie kwoty.
Więc to, czy zapłacimy zawodnikowi za trzy lata pięć czy sześć i pół miliona euro, to naprawdę jest olbrzymia różnica, a poważnie rozbija się o takie kwoty w negocjacjach. Szukamy graczy na rynku euroligowym i staramy się jasno pokazać w trakcie negocjacji zarówno graczowi, jak i jego reprezentantowi, że faktyczna cena na rynku to tyle, a nie tyle, co żąda druga strona poprzez przytaczanie faktów odnośnie do produktywności, trajektorii kariery czy też zarobków zawodników o podobnym profilu.
Czym różni się praca dla Fenerbahçe od pracy dla klubu z Ulm?
Przede wszystkim tym, że chodzę do biura (śmiech). Samo środowisko jest też zupełnie inne. Stambuł to miasto tętniące koszykarskim życiem – są tu dwie drużyny euroligowe, trzy z Ligi Mistrzów, mamy EuroCup w Ankarze i Bursie, dokąd można zrobić jednodniowy wyjazd. Dzięki temu okazuje się, że nie potrzebuję dużo podróżować, żeby zobaczyć tych graczy, którzy mają realną szansę znaleźć się w Eurolidze, bo to naprawdę elitarne grono.
W sezonie poza Turcję wykonam cztery-pięć wyjazdów, na przykład na ligę letnią do Stanów Zjednoczonych czy G-League Showcase, a resztę czasu spędzam na miejscu. Dla porównania – w biurze w Ulm pojawiałem się na przykład raz na miesiąc czy dwa na parę dni, a resztę czasu spędzałem w podróżach, wysyłając raporty.
Większość kibiców kojarzy cię zapewne jako skauta młodych talentów. Nimi też się zajmujesz w Turcji?
Młodzieżą tutaj też się zajmuję, aczkolwiek jest to niesamowicie duże wyzwanie. W Ulm było nam dużo łatwiej wprowadzać tych graczy na parkiet w tak młodym wieku, bo niemiecki klub to organizacja bardziej rodzinna, nastawiona nie tylko na rezultat sportowy, ale też na budowanie wizerunku – tworzenie społeczności, rozrywki dla rodzin – i w filozofii klubu widnieje rozwijanie talentów młodych graczy.
A w Fenerbahçe mamy na przykład Tarika Biberovicia, który w swoim roczniku 2001 jest uznawany za może i największy talent – a do tego ma teraz tureckie obywatelstwo – ale nie zaistniał jeszcze na najwyższym poziomie w naszej drużynie, i to mając status gracza lokalnego. Jest to bardzo trudne sprowadzić młodego gracza do tak dużego klubu i dać mu szansę na parkietach euroligowych.
Nauczyłem się w tej pracy, że są dwa poziomy graczy euroligowych – jest sporo zawodników na poziom startowy typu ALBA, Żalgiris, Bayern czy ASVEL, a potem jest ta bardziej elitarna kategoria, jak Fenerbahçe, Real czy Barcelona.
Ile osób pracuje w klubie?
Szczerze? Jeśli policzymy tylko sekcje koszykarską, to mniej niż w Ulm. Natomiast patrząc całościowo, jest to ogromny klub, o czym przekonałem się dopiero na miejscu, podróżując z zespołem na mecze wyjazdowe. Wystarczy przejść się po mieście w bluzie z logo klubu i – zwłaszcza jak wyglądasz na obcokrajowca – od razu zaczepiają cię ludzie i proszą o zdjęcie.
W kraju jest około 35 milionów zadeklarowanych fanów Fenerbahçe. Większość pochodzi oczywiście z sekcji piłkarskiej, ale w całej organizacji jest kolosalna liczba pracowników. Koszykówka jest po części osobną jednostką, jednak całość jest sterowana centralnie, więc jeśli chodzi o najważniejsze kwestie, przyzwolenie musi przyjść z centrali.
A jak porównać strukturę klubu na przykład do tych z Polski?
Fenerbahçe jest jak korporacja. Nikt nawet nie pyta, czy zostaniesz w pracy po godzinach. Wszyscy raczej zostają, są zarażeni misją firmy, mają orientację na wynik, pracują pod presją i praca na pewno dominuje w ich codziennym trybie życia; praktycznie wszyscy pracownicy są oddani temu klubowi i pracują ciężko i dużo.
Jak się tam znalazłeś?
Osobą decyzyjną jest legendarny menadżer Maurizio Gherardini. Z osób spoza boiska niewątpliwie jest jedną z najważniejszych w historii europejskiej koszykówki. Zarządza tym klubem już przez dekadę, wcześniej był wiceprezydentem Toronto Raptors. Właściwie można powiedzieć, że w pewnym sensie stworzył skauting w Europie. W latach 90. stworzył camp dla graczy, którzy mogli trafić do NBA i ludzie stamtąd przyjeżdżali do niego.
Na ostatnim z takich campów w 2018 roku miałem okazję go poznać poprzez Mateusza Jodłowskiego. Utrzymywaliśmy kontakt, wysyłałem mu ciekawe materiały, generalnie przypominałem mu się raz na jakiś czas, jest bardzo otwartą osobą. Bardzo cenił moją pracę, polubił mnie; zawsze jak byłem w delegacji w Stambule, staraliśmy się spotkać.
No i w zeszłe wakacje wynikła taka sytuacja, że osoba, która wcześniej była skautem dla Fenerbahçe, dostała mega lukratywną propozycję pracy w Zenicie Sankt Petersburg. Maurizio sam odezwał się do mnie; zapytał, jaka jest moja sytuacja, umówił mnie na spotkanie z zarządem klubu, który mnie bardzo polubił. To było w trakcie EuroBasketu. Około dwóch tygodni później ustaliliśmy warunki współpracy.
Nieczęsto ma się możliwość pracy z trenerem, który dwukrotnie wygrał Euroligę. Jak wyglądało twoje pierwsze spotkanie z Dimitrisem Itoudisem?
Przede wszystkim muszę zaznaczyć, że dołączyłem do zespołu około 10 października, a więc już po tym, jak sezon się rozpoczął. Przez to nie spędziłem okresu przygotowawczego z klubem, a grafik euroligowy jest niesamowicie napięty. Dlatego nasze pierwsze spotkanie było króciutkie, dyplomatyczne. Trener bardzo starał się podkreślić, jak dużą wagę przykłada do profesji, którą wykonuje, i że na pewno będzie korzystał z moich porad. Umówiliśmy się na bardziej wiążące spotkanie, aczkolwiek był bardzo skupiony na kolejnych meczach, więc zajęło kolejny tydzień-dwa, żeby móc z nim spokojnie porozmawiać jeden na jednego. W końcu udało się ustalić termin, poszliśmy na obiad i mogliśmy się lepiej poznać.
Na pewno jest osobą bardzo konkretną i władczą. Ogólnie większość trenerów w Eurolidze jest znana z dużego ego i po części muszą je mieć, żeby przetrwać na tak wysokim poziomie, który jest tak bardzo nastawiony na współzawodnictwo, gdzie wyzwania w zasadzie nigdy się nie kończą. Do tego też trzeba takim być, żeby zarządzać przeróżnymi charakterami i nie dać sobie wejść na głowę. Zresztą gracze na tym poziomie też mają niemałe ego, a są nieco rozpieszczeni przez mega komfortowe życie.
Chodzisz na mecze innych drużyn niż Fenerbahçe?
Oczywiście. Ostatnio często bywam na Beşiktaşu (śmiech).
Jak oceniasz decyzję Igora Miličicia o podjęciu pracy w tej drużynie?
Jest to olbrzymie wyzwanie. Trzy wielkie stambulskie marki – Fenerbahçe, Galatasaray i Beşiktaş – to mocno niestabilne środowisko. Oczekiwania są niewiarygodne.
Z tego, co wiem, wiele osób wręcz odradzało trenerowi Miličiciowi przyjęcie tej pracy ze względu na zaistniałe okoliczności i specyfikę organizacji. Do tego liga jest mocna i wyrównana i utrzymanie się w niej to naprawdę nie będzie łatwy sprawdzian. Z drugiej strony jest to też wyróżnienie, bo oferta była bardzo lukratywna – wliczając do wynagrodzenia potencjalny bonus za utrzymanie, miesięczne wynagrodzenie może być nawet dwukrotnie wyższe niż na przykład podczas pracy w Stali Ostrów Wielkopolski.
A do tego nie każdy zagraniczny trener może podjąć pracę w lidze tureckiej i mam tu na myśli względy formalne. Wcześniej trzeba osiągnąć sukces w silnej europejskiej lidze krajowej albo z reprezentacją kraju. Trenerowi Miličiciowi bardzo pomogło więc czwarte miejsce zdobyte z kadrą na EuroBaskecie.
Jako ciekawostkę mogę powiedzieć, że mniej więcej rok wcześniej był finalistą do objęcia Galatasaray, ale wtedy to stanowisko powierzono Grekowi Andreasowi Pistiolisowi. On z kolei mógł otrzymać tę posadę, bo według przepisów ligi tureckiej bycie pierwszym asystentem w Eurolidze kwalifikuje do wykonywania tego zawodu jako zagraniczny trener w Turcji.
To fakt, iż sekcja koszykarska Beşiktaşu jest nieco zaśniedziała i pozostaje w cieniu chociażby Fenerbahçe, ale Miličić jest świetnym trenerem, lubi ryzyko i wierzę, że obroni się swoim warsztatem, osiągnie upragniony wynik sportowy oraz przyczyni się do odbudowy tradycji klubu.
A co sądzisz o zatrudnieniu Ertuğrula Erdoğana przez Śląsk Wrocław?
Uważam, że to trener wysokiej, europejskiej klasy. Szkoleniowiec, który śledzi wszystkie nowinki, jest nowoczesny, wie, co się dzieje. Ma niesamowite kontakty.
Ze swojego punktu widzenia mogę powiedzieć, że otacza się dwoma z największych, najważniejszych skautów w naszym biznesie, którzy bardzo mu pomagali w poprzednich latach. Pracując w Galatasaray, w dwa lata wypromował bodajże sześciu zawodników do Euroligi, co jest naprawdę niewiarygodnym osiągnięciem. Prywatnie jest bardzo rodzinny, wykształcony i stawia na komunikację oraz transparentność.
Skąd taka długa przerwa w jego karierze? Z Galatasaray pożegnał się przecież w listopadzie 2020 roku.
Jednym z powodów było to, że kontrakt z Galatasaray był gwarantowany i opiewał na kwotę spokojnie przekraczającą milion polskich złotych. Drugim było to, że liczył na posadę w innych silnych tureckich klubach czy w Żalgirisie Kowno, ale chociaż był blisko, ostatecznie do tego nie doszło. A nie chciał podjąć pracy w klubach niższego szczebla, bo uznał, że to nie będzie dla niego wystarczająco duże wyzwanie sportowe.
Trzecim było to, że został euroligowym ekspertem w tureckiej telewizji, a warto tu wspomnieć, że jest to bardzo prestiżowa praca. Koszykówka w Turcji jest niezwykle popularna i myślę, że można śmiało powiedzieć, że miał tu status niemal jak Jeff van Gundy w Stanach Zjednoczonych. A czwartym i ostatnim powodem, dlaczego tak długo nie trenował, były jeszcze kwestie rodzinne.
Erdoğan ma 54 lata, ale praca w Śląsku jest jego pierwszą poza Turcją. Czy to nie jest dziwne, że dopiero teraz trafił za granicę?
Tureccy trenerzy nie mieli za bardzo okazji wypromować się w Europie, gdyż ich liga broni rodzimego rynku poprzez wprowadzanie regulacji dotyczących zagranicznych specjalistów, a poza tym jest na tyle silna i bogata, że rzadko kiedy decydowali się na wyjazdy. Nie miał więc kto stworzyć marki, żeby byli postrzegani jako naród, który produkuje świetnych trenerów, którzy na arenie międzynarodowej są w stanie osiągać dobre wyniki. A tak jest.
Swoją drogą, ze swoich źródeł wiem, że jeszcze miesiąc temu odmówił oferty z Awtodoru Saratów – mimo tego, że była kilkukrotnie lepsza finansowo niż ta ze Śląska – dlatego, że nie chciał pracować w Rosji.
Rozmawiał Radosław Spiak