
Dołącz do Premium – czytaj całe teksty i wygrywaj nagrody w Fantasy Lidze! >>
Pamela Wrona: Rodowity wałbrzyszanin ma miejsce, które przynosi najwięcej wspomnień?
Bartłomiej Ratajczak: Raczej nie mam takiego miejsca w Wałbrzychu. Myślę, że Zamek Książ oraz góra Chełmiec to najładniejsze okolice w mieście. Lubię tam chodzić na spacery i spędzać czas, a na tej liście jest także boisko Alkatraz.
A hala przy Placu Teatralnym?
Faktycznie, tam zaczynałem i właśnie w tej hali stawiałem pierwsze kroki w sporcie. W tej chwili obiekt jest zamknięty, więc pozostały tylko wspomnienia.
Podobno to właśnie tam trenowałeś wyskok.
Myślę, że skoki genetycznie od początku były wyrobione na dość wysokim poziomie. Praca na siłowni, jak i skoki na schodach we wspomnianej hali dawały taki efekt. Trenowałem wówczas z trenerem Młynarskim.
Czy nie jest tak, że Wałbrzych postrzegany jest poniekąd stereotypowo?
[ihc-hide-content ihc_mb_type=”show” ihc_mb_who=”2,3,4″ ihc_mb_template=”1″ ]
Wszystkie lata młodzieżowe i wakacje spędzałem na boiskach, aktywnie. Nie mieszałem się w złe historie, ale nie powiedziałbym, że Wałbrzych jest złym miejscem. Wszędzie dzieją się różne rzeczy, tylko nie wszyscy to dostrzegają. Dla mnie to świetnie miejsce do życia, a tym bardziej do uprawniania koszykówki.
W gimnazjum, miałem jedynie kłopoty z pogodzeniem nauki ze sportem. Jako młodzieżowiec trenowałem w I lidze z pierwszym zespołem, chciałem być na rannych treningach i opuszczałem przez to lekcje. Chciałem już wtedy jej wszystko poświęcić.
Talent czy ciężka praca?
Miałem raczej większy zapał do pracy niż talent. Sam z siebie chodziłem wieczorami porzucać, albo na halę, albo na słynne boisko asfaltowe „Alkatraz”, gdzie rozgrywane są coraz bardziej popularne turnieje, a jest to inicjatywa moich kolegów, z którymi wiąże początki mojej przygody z koszykówką.
Z tego powodu, zazwyczaj było u mnie więcej tej ulicznej koszykówki, ale to też dało mi dużo. Uzupełniałem to siłownią.
Koszykówka nie była pierwszym wyborem?
Zaczynałem od piłki nożnej, jak większość młodych chłopaków. Byłem bramkarzem. Na podwórku była modna ta dyscyplina, więc zapisałem się z kolegami do Górnika Wałbrzych na piłkę. Trenowałem 4 lata, ale czułem, że to nie jest to, czego oczekiwałem. Szybko zmieniłem sekcję.
I to było to?
Zdecydowanie. W szkole podstawowej nauczyciele ciągnęli mnie w stronę koszykówki. Może z tego względu, że była to szkoła, która wychowała przedtem kilku koszykarzy. Tam wszystko się zaczęło, i tak zostało. W gimnazjum zaczęły się poważne treningi z Górnikiem. Po pierwszych 2-3 treningach trener Domaradzki zabrał mnie na pierwsze spotkanie do Śląska Wrocław i na „dzień dobry” rzuciłem 40 punktów. Spodobało mi się to, więc wkręciłem się jeszcze bardziej.
Czym jest dla ciebie Górnik Wałbrzych?
Myślę, że widać wszystko na parkiecie. Oddałem całe serce temu klubowi, gram dla tych kibiców i dla atmosfery, dla tego, co tutaj się dzieje. To, co jest stworzone przez zarząd, cała otoczka i ludzie, którzy żyją koszykówką, to jest coś pięknego. I dla takich rzeczy warto to robić.
Szacunek zdobywa się na parkiecie. Zostawiam tam całe serce i myślę, że to widać. Nieważne, z jakim przeciwnikiem przyjdzie nam grać, zawsze mam to samo podejście. To jest chyba docenione, więc pozostaje mi się z tego cieszyć. Zdarzają się różne komentarze, szczególnie po przegranych meczach, ale staram się od takich rzeczy odcinać.
Mam świadomość, że jestem lubiany wśród kibiców. Wypadki przy pracy się zdarzają, bo jesteśmy tylko ludźmi. Porażki, jak te dwie ostatnie są z tyłu głowy, ale trener nam wpaja, że mamy 24 godziny po meczu zapomnieć o tym, co się wydarzyło. Skupiamy się już na kolejnym spotkaniu.
Jak się gra dla takiej publiczności?
Zawsze pełna hala, ale nie czuję żadnej presji. Czuję się tutaj jak ryba w wodzie. Dla mnie, jak przychodzi cała hala, nie muszę motywować się żadną muzyką, bo jestem tak nakręcony wychodząc na rozgrzewkę, że nic innego nie jest potrzebne.
Teraz trybuny świecą pustkami, zatem czy trzeba się specjalnie motywować?
W tej chwili brak kibiców jest bardzo odczuwalny. Klub szuka nowych rozwiązań, mamy doping z głośników. To nigdy nie będzie to samo. W tych czasach, jest ciężej, bo trzeba było znaleźć inny sposób, aby zmotywować się przed meczami. Czekamy na play-offy, bo mamy nadzieję, że wtedy wszystko, choćby w małym stopniu wróci do normalności i będziemy wspólnie realizować swój cel.

.
Opaska kapitana to przywilej, ale co dla Ciebie znaczy?
Opaska kapitana? To spełnienie moich marzeń. Z trzeciego miejsca trybun podpatrywałem zawsze Rafała Glapińskiego, jak grał i robił awans z pierwszą ligą do ekstraklasy. Siedziałem na meczu, podziwiałem go, później dostałem jego koszulkę. Nie pamiętam, czy w ogóle przespałem wtedy noc. To ogromny zaszczyt, przejąć ją po nim.
To był twój pierwszy koszykarski autorytet?
Jak dla mnie, tak. Jak zacząłem swoją przygodę z koszykówką, Rafał Glapiński był u szczytu formy. Tak, jak w Polsce była „Małyszomania”, tak w Wałbrzychu była „Glapomania”. Wszyscy byli w niego zapatrzeni, a ja oglądałem wszystkie mecze Górnika. Był zdecydowanie moim wałbrzyskim autorytetem.
Wałbrzyski charakter – czyli jaki?
Wałbrzyski charakter to walka do ostatniej sekundy meczu, niezależnie od wyniku. Jak to mówią niektórzy kibice: „gryziemy parkiet do końca”. My, Górnicy, mamy to chyba we krwi, bo od początku, na każdym szczeblu szkolenia uczyliśmy się tego, czym jest ten górniczy charakter. Każdy, kto przychodzi, uczy się od nas.
Bycie kapitanem to przekazanie drużynie tych wartości, to jest najważniejsze. To, co „Glapa” przekazywał mnie, odkąd byliśmy w jednym zespole. To samo staram się przekazać chłopakom, ciągnąć jego historię. Zawsze była to drużyna z charakterem i uważam, że teraz po tych rozegranych dotychczas meczach, pokazywaliśmy, że jesteśmy charakterną drużyną.
Wchodząc do tego zespołu, każdy to czuje, już w okresie przygotowawczym. Żyjemy ze sobą, nowi zawodnicy aklimatyzują się w sekundę. Już z pierwszym sparingiem każdy wychodził, robił swoje.
Jak ważna jest atmosfera w szatni?
Atmosfera w szatni i w drużynie jest bardzo ważna. Natomiast nie mieliśmy nigdy z tym żadnego problemu. Doszło do nas dwóch nowych graczy – Jan Malesa i Maciej Bojanowski, a przed zamknięciem okienka dołączył jeszcze Tomasz Ochońko. Jest taki kolektyw, który do siebie pasuje. Możemy na siebie liczyć – jesteśmy jedną, wielką rodziną.
Największym żartownisiem w zespole jest podobno Bartłomiej Ratajczak.
Tak, jest w szatni dwóch żartownisiów – ja i Damian Durski. Poczucie humoru i rozluźnienie jest ważne, szczególnie przed treningami i meczami. Nie można skupiać się tylko stricte na koszykówce, tylko pośmiać się i pożartować, bo jesteśmy ludźmi. Lubimy robić sobie różne żarty – tak naprawdę wszystko wchodzi w grę. To są spontaniczne rzeczy, które często wychodzą przypadkiem. Między sobą robimy wszystko, nikt się później na siebie nie obraża. Z tego tworzy się fajny klimat. Być może po awansie ujawnię tajniki tego sukcesu.
Poza parkietem, najczęściej można spotkać cię nad jeziorem, nawet zimą?
Rzeczywiście, chrzestny dwa lata temu namówił mnie na morsowanie, jak jeszcze nie było to takie modne. Morsowanie zyskało na popularności zapewne przez obecną sytuację, bo ludzie szukają wyjścia z domu i innych zajęć. Na początku było ciężko, pierwsze starty były po 2-3 minuty. Teraz jestem „doświadczonym morsem”, jak mówią koledzy z drużyny. Daję radę wytrzymać znacznie dłużej.

.
Dla sportowca, to dobra forma regeneracji?
Popieram to w 100 proc., jest to zdrowa forma regeneracji i złapanie świeżości. Dla mnie, jako zawodnika jest to świetna regeneracja – co niedzielę, po każdym meczu jadę nad jezioro. Polecam, bo człowiek czuje się po tym rewelacyjnie. Prywatnie, to ciekawy sposób na integrowanie się z rodziną i przyjaciółmi.
Drugą pasją jest motoryzacja?
Prowadzę swój komis, zajmuję się sprowadzaniem samochodów zza granicy. Oczywiście, bardziej po sezonie i w wolnym czasie. Sezon jest bardzo wymagający, a przede wszystkim przez pandemię są ograniczenia. Moją drugą pasją są samochody, lubię to robić. Sport jest nieprzewidywalny, wszystko może się wydarzyć. To mój plan B po koszykówce.
Pasja motoryzacją zaczęła się już 12 lat temu, trochę zębów nad tym zjadłem. Nigdy nie kolidowało mi to z koszykówką. Mam komfort, bo jestem cały czas na miejscu – mam pracę na miejscu, a między sezonami mogę przygotowywać się z trenerami i mogę to pogodzić. Przeprowadzki są uciążliwe.
Poza wyjazdem do Kłodzka, nie kusiła gra w innym miejscu?
Próbowałem w Doralu Nysie Kłodzko, jak w Wałbrzychu była trzecia liga. Szczerze, nie wyobrażam sobie, aby grać dla innego klubu. Czuję się tu bardzo dobrze. Cała baza treningowa, sztab szkoleniowy jest na wysokim poziomie, jest tu wszystko, co koszykarz potrzebuje do rozwoju, więc ciężko byłoby znaleźć w Polsce coś lepszego. Wałbrzych jest idealnym miejscem do uprawiania koszykówki.
Rzadko się zdarza, aby zawodnicy byli związani z jednym klubem niemal całą karierę.
Moim założeniem jest, aby tutaj zakończyć przygodę z koszykówką. Nie mogę na nic narzekać.
Rafał Glapiński pisał swoją historię, Bartłomiej Ratajczak pisze własną? 6 lutego w meczu z Księżakiem Łowicz rozegrasz swoje 233 spotkanie, co da Ci dziesiąte miejsce w historii klubu.
Nie miałem pojęcia, nie liczę tego. To zabawy statystyczne, ale to bardzo miłe. Nie sądziłem, że minęło tyle czasu i jestem w szoku. Kiedyś, nie było głośno o rankingach, liczyła się tylko gra w koszykówkę. Jak udało się jeszcze w pierwszej drużynie, to było spełnienie marzeń. Teraz kibice żyją statystykami i to jest fajne. To zaszczyt być w tej dziesiątce – wystarczy popatrzeć, jakie nazwiska są obok. Jestem szczęśliwy.
Czegoś jednak brakuje w tej historii?
Jako kapitan, moim celem jest wprowadzenie tego klubu do ekstraklasy i utrzymanie go na tym szczeblu. Wałbrzych zasługuje na koszykówkę na najwyższym poziomie.
Rozmawiała Pamela Wrona, @Pamela_Wrona
[/ihc-hide-content]