
Pamela Wrona: 380 dni – tyle czasu byłeś bez koszykówki?
Artur Mielczarek: Tyle dokładnie minęło od meczu do meczu. Ostatni mecz przed urazem rozegrałem w Zielonej Górze, a dopiero później w Poznaniu, po tak długiej przerwie. Myślałem, że wszystko przebiegnie o wiele szybciej. Dotychczas moją najpoważniejszą kontuzją było zerwanie przywodzicieli, w moim drugim sezonie w Treflu Sopot. Ale wówczas tyle nie straciłem.
Bardzo nie chciałem kończyć kariery w taki sposób. Nie chciałem, żeby to kontuzja zadecydowała o tym, kiedy zejdę z boiska. Takiego rozwiązania nie brałem nigdy pod uwagę.
Chciałeś skończyć na własnych zasadach?
Dokładne. Kontuzja pojawiła się w momencie, kiedy wróciłem z Włoch. Byłem tam miesiąc, a po powrocie wydawało mi się, że moje kolano było zmęczone ciężkimi treningami, że jest przeciążone. Gdy podpisałem kontrakt z Gliwicami, okazało się, że kolano nie wytrzymało obciążeń. Odpoczywałem, próbowano mi pomóc. Spadło to jednak na mnie znienacka. Jak z nieba do piekła – niesamowita przygoda we Włoszech, a następnie kontuzja i operacja.
Czy takie urazy w pewien sposób hartują?
Ciężka kontuzja hartuje sportowca, jego podejście, zaangażowanie. Bo jeżeli człowiek się nie poddaje, idzie do przodu, chce wyjść z tego stanu jak najszybciej, to nie jest łatwy proces. Każdy, kto jest niezdolny do uprawiania sportu przez 6, 12 miesięcy, zdaje sobie sprawę, że ciężko jest później wrócić do optymalnej formy.
U sportowca taka przerwa to bardzo długo.
A u mnie trwało to jeszcze dłużej. To był ciężki okres, zwłaszcza jeśli chodzi o głowę. Bardzo wiele osób mi pomogło, przede wszystkim wspierała mnie rodzina. W takich chwilach są różne myśli. Ten proces był trudny, mozolny, bo nie sądziłem, że potrwa tak długo. Być może sam to naginałem, bo za bardzo chciałem wrócić. Takie sytuacje nie są łatwe. Myślę, że to nie jest złe, by w takich momentach prosić o pomoc. Kiedyś sam bym powiedział: „zrobię to sam”. Natomiast wiem, że taka pomoc może dać więcej pozytywnych bodźców.
Artur Mielczarek (@mielony55) • Zdjęcia i filmy na Instagramie
Masz 38 lat. Była myśl, że może nie uda się wrócić?
Pojawiały się takie myśli, ale były tylko przez chwilę. Zaraz pojawiały się kolejne, które niszczyły te negatywne. Miałem momenty kryzysu, ale nie pozwoliłbym sobie, żeby to mną zawładnęło.
Czy to determinacja Artura Mielczarka?
Zdecydowanie. Wszystko, co udało mi się osiągnąć, jest tylko dzięki determinacji. Tu nie ma żadnego talentu. Kiedyś pewien trener w jednej rozmowie powiedział, że nie mam talentu, ale mam niewiarygodny talent do pracy. Determinacja i ciężka praca pomogły mi w koszykówce i nie będę tego ukrywał.
[ihc-hide-content ihc_mb_type=”show” ihc_mb_who=”2,3,4″ ihc_mb_template=”1″ ]
Czyli powrót na parkiet musiał być szczególnym momentem.
I tak było. Żałuję tylko tego, że mecz był przegrany. Ale sam fakt, że udało się zagrać, był dla mnie naprawdę ważny. Cieszę się z tego, że udało mi się wrócić, to się liczy najbardziej. Mogę cieszyć się koszykówką.
Jak podchodzi się do koszykówki będąc już doświadczonym zawodnikiem?
Teraz do koszykówki podchodzę w ten sposób, że chciałbym jak najlepiej pomóc drużynie, chciałbym wygrywać, cieszyć się grą i mam już tylko takie podejście. Nawet przez chwilę nie ma spojrzenia pod siebie. Ważne jest, że mam gdzie grać i mogę wspomóc drużynę. Ale jakbym był w dobrej formie, być może jeszcze poszedłbym wyżej.
Zatem, jak trafiłeś do Weegree AZS Politechniki Opolskiej?
Zadzwonił do mnie trener Robert Skibniewski, rozmawiałem także z prezesem Dariuszem Nawareckim. Dogadaliśmy się szybko, był to wariacki wieczór. Miałem inne opcje, byłem jedną nogą w innym klubie… aż pojawił się telefon z Opola. Następnego dnia już byłem ich zawodnikiem.
Traktujesz I ligę jako tymczasowy przystanek?
Czy traktuję Opole jako miejsce do wybicia? Zobaczymy, na ile zdrowie i forma mi pozwolą. Wszystko zweryfikuje teraz boisko. Miałem przedtem zapytania z ekstraklasy, tylko wiem, jakie są tam obciążenia, jaka jest intensywność i nie chciałem po takiej kontuzji rzucić się na głęboką wodę. Chciałem, żeby I liga mnie zweryfikowała. A jeżeli będzie zainteresowanie z PLK, zobaczymy, jak to się potoczy.
Mówiłeś o determinacji, ale czy nie jest tak, że niekiedy za bardzo się chce i trudno jest znaleźć balans, żeby nie doprowadzić do przetrenowania?
Oczywiście tak trzeba. Mogę powiedzieć o tym z doświadczenia. Mam taką osobowość, że za bardzo chcę. Chyba niekoniecznie chciałem słuchać wszystkich tych dookoła, którzy mówili mi żebym zwolnił. Sądzę, że moje zachowanie zaburzyło proces. Powinien być ktoś, kto trzyma nade mną bata.
Chociaż winy szukałbym w sobie, w swoim charakterze. Za bardzo chciałem, chciałem zrobić za wiele rzeczy, a było na to stanowczo za wcześnie. Przez to, ten proces wydłużył się do 380 dni.
Poza parkietem, pracujesz jako trener przygotowania motorycznego, więc wiedza – w kontekście bycia zawodnikiem – musi być nieoceniona.
Zgadza się. To wszystko urodziło się w trakcie. Kontuzja dała mi dużo do myślenia. Przygotowanie motoryczne to moja pasja. Wiesz, z kim mam zawsze najlepsze relacje w klubach? Z motorykami. Tak po prostu samo wychodzi. Czy to z Arturem Packiem, czy z trenerem Bartoszem Pasternakiem, czy z Hubertem Śledzińskim… Mamy wspólne tematy. Mnie to pasjonuje.
Przez rok rekonwalescencji zacząłem coraz bardziej się w to angażować, uczestniczyłem w szkoleniu Artura Packa i Mirka Babiarza. Zacząłem pracować ze „zwykłymi” ludźmi w klubie Krzyki 181 u mojego brata, Piotra. Prowadziłem zajęcia, treningi personalne, włączyłem w to także pracę z dziećmi. Docelowo będę dążył do tego, by zajmować się tym po koszykówce.
Skąd u ciebie takie podejście i świadomość, jak ważną rolę odgrywa w koszykówce przygotowanie motoryczne i dbanie o własne ciało?
Zawsze ciężko pracowałem siłowo. Robiłem dużo rzeczy, tylko wiem z perspektywy czasu, że nie było to z głową, nie było w tym porządku i sensu. Wszystko zmieniło się w AZS Koszalin, kiedy poznałem Artura Packa. Zacząłem jednocześnie pracować z moim bratem, który jest trenerem. Te dwie osoby zaraziły mnie pasją oraz odegrały największą rolę, jeśli chodzi o wiedzę, moje przygotowanie i to, jak to powinno wyglądać. Wszystkie programy zaczęły mieć sens, a cała praca zaczęła przynosić lepsze efekty. Bo można ćwiczyć ciężko i można ćwiczyć głupio. A można i mądrze i ciężko. O to w tym wszystkim chodzi.
Często patrzysz na innych zawodników przez pryzmat trenera przygotowania motorycznego?
Skłamałbym mówiąc, że nie udzielam im rad (śmiech).
I jakie wyciągasz wnioski?
Często po prostu brakuje świadomości i wiedzy. Jeżeli ktoś czegoś nie chce, albo znajduje się w sytuacji, w której wszyscy dookoła o czymś mówią, a do niego niekoniecznie to dociera, być może trzeba mieć inne, indywidualne podejście, pokazać coś w inny sposób. W dzisiejszych czasach wszystko jest w Internecie. Jest tego nawet za dużo i trzeba potrafić z niej korzystać. Nie zawsze zwraca się uwagę na wiedzę, która przelatuje przed oczami.
Jako kolega, dzielę się tym, co już wiem. Nie wiem dużo, bo ciągle się uczę, ale sądzę, że jest to wystarczające i pomocne. Za każdym razem staram się komuś coś podpowiedzieć.
Mierzysz jeszcze wyżej. To twój cel na najbliższy czas, aby poniekąd nakarmić jeszcze własne ambicje?
Przede wszystkim chcę być zdrowy. Kolejna taka kontuzja najprawdopodobniej wykluczy mnie z grania i zakończy moją przygodę z koszykówką. Za chwilę mam 39 lat. Mierzę wysoko, najwyżej jak się da. Zgodnie z moimi ambicjami, chciałbym wrócić do ekstraklasy. I pewnie bym spróbował, jeśli otrzymałbym taką możliwość. Ale nie chcę niczego planować.
Tu i teraz, cieszenie się koszykówką?
Chcę się cieszyć z tego, że wróciłem na parkiet i mogę grać. Wiele osób powiedziało, że już nie wrócę, że mnie już nie będzie, że jestem kontuzjogenny, za stary. Każdy ma prawo do własnej opinii. Ale to dodało mi dodatkowej motywacji. Człowiek chce wrócić sam dla siebie, ale w momencie, gdy słyszy uszczypliwe głosy z boku, chce jeszcze bardziej coś udowodnić. Pomyślałem wtedy: „fuck off” i jeszcze Wam pokażę!
[/ihc-hide-content]
Pamela Wrona